<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tego samego wieczora, o mroku nadchodzącym, Cesia siedziała przy fortepianie i brzdąkała na nim jedną ręką, wyciągniona w krześle, trzymając przed sobą na uwięzi Wacława, który myślą biegał gdzieś daleko.
Milczenie przedłużało się już od kwadransa, przerywane tylko piosenką, którą niedbale przygrywała niekiedy Cesia, coraz to oczy ogniste podnosząc na młodego człowieka, któremu oliwy do ognia już nie potrzeba było dawać: płomień był widoczny.
Bo pierwsza miłość zawsze jest jak ogień po długiej suszy wrzucony, straszliwa i pożerająca; później, któż nie zna historji tego uczucia i nie umie się w niem kierować? W początku wszystko w niem tajemnicą, niespodzianem, strasznem, bolesnem, a obok boleści są też i dziwne, wielkie rozkosze, które się już nigdy nie powtórzą w życiu. Pierwsza i ostatnia są najsilniejsze pewnie: jedna chwyta nas jak niespodziane szczęście, ukazując niezgłębione przepaści wiekuistych rozkoszy; drugą obejmujemy jak deskę ratunku, bo po niej niema już dla nas nic: głucha pustynia, cisza, grób i śmierć...
Wacław był w cierpieniach i rozkoszach najpierwszego w życiu uczucia, gwałtownego jak wybuch wulkanu, co wstrzymany w przepaściach ziemi wstrząsa górami i łamie zastygłą jej skorupę. Uczucie to tak silne, bo pierwsze, z którem postąpić sobie nie umiał, musiał taić w sobie, musiał z niem walczyć nieustannie, by nie dać mu się objawić.
Cesia, której to było nie pierwszą miłością, ale próbą uczucia, ale snem przepowiednim, igrała ze wzbudzoną namiętnością, jak się bawi z ułaskawionem dzikiem zwierzęciem pan jego. Gdy ją taił Wacław, wywoływała; gdy okazał, odpychała śmiechem, szyderstwem, podziwem, udanem niepojmowaniem: chciała słów i nie rozumiała ich; zrozumianemi rzucała jak dziecię piłką. Smutny był widok tego cierpienia i tej pańskiej obojętności na nie. Tak czasem wyrostki wiejskie pastwią się nad biednym pochwyconym ptaszkiem, któremu po jednem wyrywają piórku, którego skubią ze śmiechem. Cesia była nielitościwa jak dziecko, dla niej życie maiło się jeszcze tak dziwnie piękne, tak obfite w nadzieje, że się ani myślała w progu jego zatrzymać; ale z nudy, z próżni chwilowej serca szukała sobie zabawki.
— Niech mi pan co zagra! — zawołała nareszcie, wstając. — Tylko proszę co wesołego.
— Cóż pani każe?
— Coś Straussa.
Posłuszny, jak pozytywek, Wacław uderzył w klawisze: walc Straussa pod jego ręką tak wściekły przybrał charakter, iżby go szatani w piekle po wierzchach płomieni tańcować mogli. Nie zmienił w nim ani jednej nuty, ale wyraz tak był straszny, tak burzliwy i namiętny, że Cesia uczuła nagle coś nakształt przestrachu i smutku niespokojnego.
— A! czyż to wesołe? Zlituj się pan.
— To walc Straussa.
— Innego!
Inny walc był znowu smutny jak płacz, łkania, jęk i boleść, tęskny, jak rozpacz, wywoływał łzy, płynęła pieśń melancholijna, jak wstęga czarna: rzekłbyś, że to krzyk zranionego do głębi serca. A jednak był to walc Straussa, ale przezeń, jak przez pierwszy, przezierała biedna, zraniona dusza.
Cesia się zachmurzyła, zamyśliła: widocznie poczynała się gniewać prawie.
— Jak to pan dziś grasz nieznośnie! — zawołała z wyrazem niechęci. — Walc jeden straszny, drugi łzawy: nie umieszże pan żadnego wesołego? Graj pan polkę, nie polkę-mazura, ale polkę wesołą.
— Nie rozumiem, dlaczego pani chcesz w sobie dziś pobudzić wesołość, gdy jej sama posiadasz tak niewyczerpane skarby.
— Doprawdy? pan tak myślisz?
— Tak jest.
— Ależ wesołość powierzchowna czy nie ukrywa czego czasem?
— Czasem kryje obojętność i chłód, i to podobno najpospoliciej.
— Nie myślę, żebyś pan miał prawo o tem sądzić i mógł o tem wyrokować.
— Przepraszam panią. Zapytany mówię, co myślę.
— Najgorszy zwyczaj, panie Wacławie: nigdy się nie powinno mówić, co się myśli; ale... przepraszam, zapomniałam, że pan nie jesteś kobietą.
— I dla mężczyzny przyda się ta rada. Co pani grać mi każe?
— Na miłość Boga, co wesołego.
— To tak trudno.
— Trudno! trudno! Wszakże to pierwsza z brzegu szejne-katarynka potrafi.
— Właśnie dlatego, że nie mam szczęścia być szejne-katarynką...
— Bądź pan nią na chwilę: zobaczym, ile masz mocy nad sobą?
— O to pani chodzi?
— Gdyby.
— A więc gram...
I znów odezwały się klawisze, a polka wyrwała się z pod palców Wacława tak świeża, tak strojna, tak namiętnie pusta, tak śpiewna i śpiewająca, że w oczach Cesi stanęły salony oświecone i tancerze w białych rękawiczkach, i szepty tłumu wielbicieli... i cały świat jej marzeń pustych, szalonych, piętnastoletnich. A grał Wacław z takim wyrazem, z taką trzpiotowatością, jakby sam tańcował na upragnionem długo weselu.
— Brawo! brawo!
— Cóż teraz pani powie o mojej mocy nad sobą?
— Wielka, ale krótka jak polka. A teraz graj już pan, co chcesz.
— Dzięki Bogu!
I począł z sonaty Chopina ten znany dziś tak powszechnie marsz pogrzebowy, z którym chyba drugi marsz beethovenowski porównać się może. Wdzięk u obu melancholijny jeden. Beethoven tylko pisał swój, starym już podobno, obrobił go, wystudjował, wypracował umiejętnie, oszlifował diament. Chopin wylał z serca, co w niem miał: naiwnie, poprostu, bez kunsztu prawie, jak Homer śpiewał, sam nie wiedząc o tem, że tworzył razem arcydzieło pomysłu i formy.
Cesia patrzała na Wacława i zdało jej się, że widzi zapalone pochodnie, długi szereg księży w czarnych kapach, trumnę ubogą na marach prostych i plączących krewnych... Płacz ich powolny, tęskny raczej niż rozpaczliwy, chrześcijańską boleść, co ma pociechę w niebie, malujący i poddany woli Bożej.
— A, dosyć tej elegji! — zawołała, przerywając. — To ten nieznośny pański Chopin, którego cierpieć nie mogę nawet w jego mazurkach. Są to mazurki filozoficzne, transcendentalne, Bóg wie co; a wszędzie smutek, a wszędzie taki gorzki smutek, jakby pieśń wygnańca...
— Smutek dusz wyższych, co zawsze wśród szczęścia nawet tęsknią do niebios.
— Dziękuję za komplement: ja, co nie tęsknię, nie mam honoru należeć do dusz wyższych.
— Pani może tęsknoty swej tylko pokazać nie chcesz, boś nadto dumna, a wreszcie tak młoda. Któż tęskni tak młodo?
— Pan zawsze masz mnie za małe dziecko.
— Nie pani! o, nie!
— Graj pan wlazł-kotek za karę...
— Co pani każe... ale wlazł-kotka...
— Tak, to właśnie.
— Żarty czy...
— Doprawdy, chcę wlazł-kotka.
— Istotnie?
— Tyle razy powtarzam.
Posłuszny, ale smutny i zniechęcony, zagrał jej Wacław z tego tematu, tak ciasnego, coś dziwnego, fantastycznego, zamieszanego, burzliwego, jakiś taniec czarownic z chichotem puhaczów i szumem wichrów... Dziką począł tę fantazję, urywał, chwytał temat, przerabiał go, łączył ze śpiewem, z którego naigrawać się zdawał, i bawił się z nim, jak niedźwiedź, zmuszony igrać z łańcuchem, na którym go wodzą.
Nareszcie skończył: a dwie łzy w ciemności potoczyły się niewidziane po jego twarzy. Chciał odejść, ale Cesia nie życzyła sobie sama pozostać.
— Czegóż pan się tak śpieszysz?
— Wie pani, że odjeżdżam.
— Pan odjeżdżasz? Dokądże to?
— Jadę... w świat.
— Cóż to? żarty dla rozczulenia mnie?
Pierwszy raz myśl rozstania zupełnego na wieki przeszła główkę Cesi pustą i czuła jakby ściśnienie serca, jakby smutek, jakby żal w zarodzie jeszcze nierozwinionym. Przywiązujemy się do ofiar pierwszych naszych namiętności.
— To nie są żarty, — dodał Wacław — moja przyszłość cała jest w mojej pracy; dość długo byłem dla państwa ciężarem, dość im winienem i tego nigdy nie zapomnę; czas wreszcie samemu o własnych siłach pójść szukać chleba.
— Tylko chleba?
— Tylko chleba! Mogęż roić o czem więcej? Możnaż dziś dobić się sławy obok mistrzów tylu? A! gdyby choć chleb czarny w ciszy, spokoju, ustroni; ale i o ten kawałek suchy, jeśli nie polany łzami, potrzeba będzie dobijać się walką z braćmi sierotami losu i gryźć jak o kość. To los, co mnie czeka.
— Ale pan nie pojedziesz.
— Owszem pani, muszę jechać i pojadę.
— Będziesz czekał na powrót mego ojca.
— Hrabia pisał mi, żebym wyjeżdżał i ma mi dopomóc w Żytkowie, gdzie już na mnie czeka.
— Powrócisz przecie do nas?
— To Bóg wie jeden. Któż powiedzieć może: powrócę? A potem dlaczegóż i czegóżbym powracał. Wdzięczność moja wytrwa dla was i zdaleka, a państwu jam niepotrzebny. Zawołacie mnie kiedy, przybiegnę posłuszny, jak pies do dawnego pana; ale w waszem życiu czemże ja jestem? Jednym z tych, których macie mnóstwo za pieniądze: czemś pośredniem między sługą a nudnym i z łaski przyjmowanym sąsiadem.
— Pan o nas źle może sądzisz...
— Nie. Rozmierzam tylko bacznie i bez złudzenia, co nas dzieli i dzielić będzie wiecznie, co mnie oddala od państwa i co się nigdy przełamać nie da. Jeśli będę potrzebny, zawsze przyjdę, choćby pieszo, choćby o kuli wam służyć.
— Pamiętaj pan, — przerwała pusta Cesia, zwracając rozmowę, żeby ukryć trochę uczucia — że gdy zatęsknię za wlazł-kotkiem, wezwę pana choćby ze stolicy, żebyś mi go zagrał.
To mówiąc, poskoczyła z miejsca i odeszła.
Wacław śpiesznie otworzył drzwi ogrodu i wybiegł szukać w chłodzie i cieniu drzew, w widoku miejsc, znanych mu od dzieciństwa, uspokojenia, siły, rezygnacji.
Potrzeba było te miejsca opuścić, a my nędzni niewolnicy tak przyrastamy do ziemi. Pod tym względem jesteśmy rośliną, co przytknięta do gruntu ujmuje się go i chwyta, by żyć. I my, w młodości zwłaszcza, chwytamy się każdego kątka, w którym chwila życia nam spłynęła, czepiamy się do niego, by cierpieć potem, gdy nas los przesadzi na ziemię nową. Wacław żegnał zkolei kątek każdy, choć nigdzie nie uśmiechnęły mu się uczucia przyjazne, choć wszędzie przecierpiał od dumy, obojętności, wzgardy, szorstkości otaczających; ale miejsca cierpień są nam równie drogie, jak ozłocone szczęściem. Któż nie płakał po długiem więzieniu i czule nie wspominał go swobodny? Wacław szedł przez ogród i napawał się widokiem miejsc, które chciał zapamiętać na zawsze, bo myślał, że już do nich nie wróci, a były mu drogie. Trochę marzeń miłosnych, tych marzeń, co, jak drobne maku nasionka, umieją wysoko wyrastać i bujnie rozkwitnąć, zdobiły jeszcze i urokiem swym opromieniały każdy kątek. Były to, jak sny, jak w chwilach usypiania dzikie obrazy, nieurzeczywistnione nadzieje; ich olbrzymiość i zarysy mgliste stanowiły piękność.
Kochał Cesię, a z dwuletniej miłości zostawała mu przy rozstaniu gałązka rezedy, zdjęta z posadzki, której się zaprzeć musiał, kilka słów dwuznacznych i wiele gorzkich płochej dzieweczki pocisków, które utkwiły głęboko.
Ogrodem zbliżył się ku stawowi, błądził długo nad jego brzegiem i, smutniejszy niż kiedy, powrócił do swojej izdebki, która pełna była upakowanych już rzeczy, pusta, smętna i duszna. Wrócił zrozpaczony o przyszłości, idąc w świat rozczarowany bez tych zwykłych nadziei młodych, bez marzeń sławy, czując, że nań oczekują walki, niedostatek, upokorzenia. Wszystko to przewidział, wszystkiego był już spróbował. Obojętny, z nadzieją tylko jedną, że sztuka, którą kochał, będzie mu pociechą, szedł posłuszny losowi z zawiązanemi oczyma, mówiąc sobie:
— Na wszystkom gotów, co mi los zdarzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.