<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ksiądz Warel z troskliwością matki pozostał przy chorym, pielęgnując go najstaranniej i nie oddalając się, chyba dla spełnienia koniecznych obowiązków swego stanu. Naówczas zostawiał w swojem miejscu poczciwą Dorotę, staruszkę najlepszego serca, ale gderliwą, która i proboszczowi nieraz dokuczyła wymówkami i przepowiedniami, i choremu też ich nie szczędziła.
Smolew był blisko Wulki, a Kurdesz wielkim przyjacielem plebana. Codziennie prawie stary wojak odwiedzał księdza, którego potrzeby tajemnie opatrywał, tak że tylko Dorota i on wiedzieli o tem; Warel byłby bowiem tej ciągłej ofiary nie przyjął, ale zbyt zajęty nie dopatrzył się, skąd co przychodziło.
Tu stary szlachcic pierwszy raz spotkał Wacława, i, widząc, że mu w plebanji, pomimo starań księdza, nie najlepiej było, uprzejmie zaprojektował przenosiny do swego domu, zaręczając, że Brzozosia i Frania dobrze go dopilnować potrafią. Napróżno opierał się temu i ksiądz Warel, i Dorota nawet; plebanja była oczywiście wilgotna, doktór od Wulki mieszkał niedaleko, wszystko zdawało się przemawiać za wnioskiem rotmistrza: zaprzężono więc brykę i chorego przewieziono do znanego nam dworku.
Wiadomość o tem niesłychanie w początku zdumiała, potem rozradowała Brzozosię, która miała między innemi tę wadę, że się nudziła łatwo i potrzebowała nowości; przytem gdy się jeszcze dowiedziała, że to był hrabia i tego nazwiska co Sylwan, poczęła sobie powtarzać pocichu:
— Kabała! kabała! kto wie, co się to wyświęci, ona skłamać nie może!
Poczęła tedy zaraz wypytywać śpiesznie, jak Wacław wyglądał, ile miał lat, jakie oczy, włosy i t. d. Skutkiem tych badań było głębokie prorocze zamyślenie.
Oporządzono pokoik dla Wacława, a straż nad nim polecono naturalnie Brzozosi, która wzięła to na siebie z wielką radością; Frania tylko przez okno zobaczyła bladą twarz chorego, gdy wysiadał przed gankiem i wchodził do pokoiku, przytykającego do jej mieszkania.
Nie była to ciężka choroba; w początkach zaraz przerwała ją kuracja stosowna, pozostało osłabienie i ten stan przejścia, który dzieli zdrowie od cierpienia. Wacławowi tylko wychodzić i wyjeżdżać zakazano.
U łoża hrabiego zbierali się także zawołani medycy, głęboko rozmyślając nad przyczyną i nazwiskiem choroby, której causa proxima zakryta dla nich była. Każdy z tych panów, mając jakąś słabość faworytkę, którą wszędzie i we wszystkiem widział, symptomatów jej uporczywie szukał u hrabiego i znalezione po swojemu determinował. Każdy też stosowny sposób leczenia doradzał; lecz że pilniejsze środki zaradcze wskazywał sam rodzaj choroby, na nie się zgodzono bez wielkich sporów. Ze trzech przytomnych lekarzy, jak często bywa, ten, który mówił najgłośniej, rozprawiał najniedorzeczniej, ale zuchwale zagadywał swych współtowarzyszów i umiał swoją niewiadomość pokryć ładnie uszytą suknią szarlatanerji — otrzymał pierwszeństwo. Zasługa cicha, nie umiejąca mówić o sobie i za sobą, zawsze przyzostaje w cieniu: zarozumiałość idzie naprzód!
Hrabia, pomimo że się dostał w ręce szarlatana, niejakiego pana Szturm, znanego w okolicy z tego, że leczył, jak kto chciał: homeopatją, aleopatją, hydropatją prisnitzowską, elektropatją, Leroy, Morisonem i podtrzymywał ten eklektyzm zgrabnie ukleconym systemem; pomimo leczenia najdziwaczniejszego, przychodził do siebie, mając jeszcze wiele życia i siły, głównych warunków zdrowia, bez których podstawy żadna medycyna nic nie może. Pan Szturm, który wedle zwyczaju swego szeptał wszystkim, że słabość jest niezmiernie niebezpieczna, przypisał naturalnie sobie cudowne ocalenie pacjenta i nazywał to jedną z najszczęśliwszych swoich praktyk, co w istocie winien był tylko losowi: bo dokładne nawet poznanie słabości tak było trudne, że go się musieli wyrzec wszyscy medycy. Jak w wielu chorobach, przyplątało się to, co wprzód taiło się długo lub słabo odzywało; teraz komplikowało to słabość, zaciemniając główne symptomata mnóstwem podrzędnych. Podagra z całym orszakiem najdziwniejszych swych cierpień opanowała hrabiego, przechodząc z nóg, w których zwykle mieszkała, w odwiedziny do góry. Sprowadzono ją jednak na pierwszą sadybę, nie dając zasiedzieć w niewygodnych dla niej organizmu zakątkach. Ale, w miarę jak zdrowie odzyskiwał hrabia, przypomnienie niebezpieczeństwa, w jakiem zostawał, wstydu, którego doznał, upadku, co mu groził, miotały nim coraz silniej. Potrzeba było oddać wierzycielom, oddać Wacławowi i pozostać na bardzo małem. Przywykłemu do zbytku, przyzwyczajonemu do państwa, na to hrabia nie miał rezygnacji. Pocieszała go nieco myśl, że Farureja z córką ożeni, na którym wielkie też urojone osnuwał nadzieje; potrzeba było uspokoić wierzycieli, coby nań czyhać już mogli, a przedewszystkiem ukołysać rotmistrza Kurdesza, którego dwóchkroć nie był w stanie oddać hrabia. Po długich bezsennych nocach myślenia i kombinacyj, okazała się potrzeba wezwania w pomoc Sylwana. Sylwan, który ze swej strony marzył, wybierając się na kampanję matrymonjalną, przyszedł do ojca powołany, ale obojętny, nadęty, znudzony.
Hrabia leżał w łóżku blady, oczy tylko jasne, błyszczące ogniem życia, podsyconym jeszcze chorobą, objawiały grę wewnętrzną uczucia. Dziwnie zmieniony, wychudzony, z zapadłemi policzki, suchą i pomarszczoną ręką, czołem pofałdowanem, wpół oparty na poduszkach, zgarbiony, dumał boleśnie. Sylwan nie uczuł na widok tej postaci wrażenia, jakie na nim uczynić była powinna; zimne jego serce przykrzyło sobie w widoku cierpienia, ale go nie podzielało.
Rozparł się w krześle, ziewnął i spytał:
— Jakże się hrabia ma?
— Lepiej, lepiej, — odpowiedział żywo zapytany — ale muszę myśleć i myśl mnie trawi... a myśleć potrzeba... Potrzeba o sobie myśleć, inaczej źle być może. Nie znasz, panie Sylwanie, stanu naszego majątku: upadek! ubóstwo nam zagraża!
— Owszem, domyślałem się tego i postanowiłem też, póki czas, myśleć o sobie.
— Właśnie i ja pracuję nad tem — rzekł stary hrabia.
— A! więc słucham! — skłaniając się prawie szypersko, odparł Sylwan.
— Trzeba, żebyś nas ratował; stoimy jeszcze wymodlonym i wypracowanym przeze mnie kredytem. Przed tobą nie mogę i nie powinienem nic taić; od zabrania klucza Słomnickiego poczęły się nieszczęścia nasze... Pójście zamąż babki waszej — szaleństwo! głupstwo!... Ten synowiec... — wymówił ciszej — długi... wszystko to zabiera nam i majątek, i nadzieję podźwignienia się. Jeśli jeszcze wierzyciele razem o wypłatę się dopomną, zginęliśmy.
— Tak, to wiem, ale jak temu zapobiec?
— Ludzie są jak owce, — mówił z wejrzeniem na Sylwana przenikliwem hrabia — idą, gdzie ich poprzedzą drudzy.
— To być bardzo może, ale cóż nam z tej sentencji?
— Posłuchaj: właśnie Kurdesz jest głównym wierzycielem, jeśli jego nie uśpimy, za nim rzucą się wszyscy.
— Ale cóż z tym starym wędrzygą począć?
— Hm, gdybyś się starał o jego córkę?
— Jużciż zdaje mi się, — rzekł oburzony Sylwan — że coś przecie lepszego znaleźć mogę!
— I ja tak sądzę — ale starać się, zaręczyć nawet, a ożenić się, całkiem rzecz inna. Potrzeba, żebyś się starał, nawet z pozwoleniem i wiedzą moją, ale do ożenienia nie przyjdzie, a zyskamy na czasie.
— Samo staranie się jest upokarzające, — odezwał się Sylwan — zwłaszcza po tem, co zaszło.
— Ale cóż zaszło? — podchwycił stary, bledniejąc.
Sylwan poprostu, otwarcie opowiedział wszystko, aż do próby przekupienia Brzozosi, nie szczędząc szyderstw i obelg domkowi szlachcica.
— Ba! — wysłuchawszy, rzekł stary — to jeszcze nic: wszystko to w korzyść się obrócić może; powiesz, że twoja miłość tak jest silna et caetera, że mi padłeś do nóg, że ja musiałem zezwolić. Stary, że to kuta sztuka, przyjedzie mnie spytać: ja potwierdzę. Przeciągnie się staranie, a gdy zyskamy folgę, może się znajdzie jaki inny ratunek, i tu zerwiemy. Zdaje mi się, że trochę się poumizgać nie powinno ci być ciężko?
Okropny uśmiech chorego tym słowom towarzyszył: iskrzącemi oczyma badawczo spojrzał na syna. Ten właśnie z wielką precyzją ślinił i obcinał cygaro, zadumany, wykrzywiając usta (niewiadomo z powodu wniosku czy cygar) i, zapaliwszy hawannę, odpowiedział:
— Wszystko to, hrabio, pozwól sobie powiedzieć, trąci szalbierstwem.
— A! jeśliś taki skrupulatny, — zawołał hrabia żywiej — no, to panna ma więcej trzechkroć choć w perkaliku chodzi; to znaczy tyle, co posag twej matki, a dziś nasz cały majątek nie wyniesie trzechkroć, więc się sobie z nią ożeń.
— A! bardzo dziękuję, — odparł Sylwan — wieśniaczkę taką, koczkodana wziąć, cóżbym z nią robił? Potem zdaje mi się, że mając się sprzedać, mógłbym wziąć za siebie tyle przynajmniej, ile Cesia.
— Niezawsze tak się trafi.
— Za pozwoleniem, hrabio, chciej pamiętać, że mowa o mnie! Zdaje mi się, — z udaną skromnością dodał Sylwan — że podobnych mnie młodych ludzi na setki u nas nie liczą.
Hrabia był w tej chwili jasnowidzenia, w której niezawsze są ludzie: uczuł całą śmieszność głupiej zarozumiałości Sylwana i na jakie go musiała narazić zawody.
Ruszył tylko ramionami i zamilczał.
— Zresztą, — rzekł Sylwan — pojadę, zobaczę, ale nierychło. Muszę sobie dać czas zapomnieć o tej babie, która mnie tak wyłajała.
— A! zachciałeś! nacóż bo jej było dawać pieniądze?
— Mógłżem pomyśleć, że ich odmówi?
Qu’on se le dise! pieniądze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.