Komedjanci/Część II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy się tak Sylwan wybiera jechać do Wulki, a upokorzenie zmusza go zwlekać, bo wstyd mu po raz setny próbować, co się tyle razy nie udało; Wacław, z osłabienia wychodząc powoli, upodobawszy sobie starca i jego skromny domek, siedział tu jak dziecię rodziny, pieszczony, codzień przy Frani, codzień z nią razem, narażony na nieuchronne zakochanie!
Długo obraz Cesi dumnej, zimnej, rozkazującej dziewczyny, był tarczą, co go osłaniała od nowego uczucia; ale widując Franię codzień, oceniając jej łagodność, dobroć i w piękne jej wpatrując się oczy, które tak żywo za serce ręczyły, powoli pomyślał naprzód sobie, czemu to Cesia do niej niepodobna? potem gorzkiemi wyrzuty odtrącał nowy obraz od siebie, zacierał wspomnienia kilku chwil przelotnych, nawpół gorzkich, wpół miłych, co całe miłości jego stanowiły dzieje; nareszcie rzekł sobie:
— Czemużem jej nie kochał?...
Od tego słówka do przywiązania namiętnego nie było daleko.
A Frania? Frania z sercem zupełnie wolnem, naprzód litością ku niemu zdjęta, potem powoli pociągniona powabem człowieka, jakiemu równego jeszcze nie spotkała: z samowolnością pieszczonej dzieciny rzuciła się w nowe dla siebie uczucie.
Brzozosia śmiała się pocichu, patrzała, widziała i nie wiem, jaką siłą nadludzką, niesłychanie się męcząc, utrzymała język za zębami. Kurdesz zdawał się niczego nie domyślać.
Chory młodzian codzień milszym się stawał wszystkim w Wulce, codzień więcej zajmował prostą wiejską dziewczynę, która czuła wyższość jego i do niej leciała, jak ptak do słońca. Tak miło słuchać jej było, gdy opowiadał zajmujące przygody życia swego, chociaż z nich wyrzucał, co tylko ludzi obwiniać mogło.
Kurdesz, spojrzawszy w oczy Wacławowi, uznał go uczciwym, poczuł dla niego sympatję, nie bronił córce przebywać z nim większej dnia części i zostawiał ich przy Brzozosi zupełnie spokojny. Nie obawiał się on zdrady ani podejścia; zresztą może głos mu szeptał tajemny, że los nastręczał uczciwego zięcia, a córce męża, w którego ręce śmiało przyszłość jej powierzyć może. Jak Wacława pan Jacek ocenić potrafił, tak daleko od niego będąc wyobrażeniami o ludziach i życiu, wytłumaczyć nie potrafię: sądzę, że tu serce nad wszystko działać musiało, że wiodło go przeczuciem.
Życie w Wulce tak od niejakiego czasu było miłe, dnie biegły tak rączo wszystkim, że choć widocznie przychodził do zdrowia gość, niepilno mu było uciec z pod strzechy rotmistrza i wyjrzeć na świat, który teraz całkiem się nowy dla niego otwierał. Wieść o odkryciu tajemnicy jego pochodzenia piorunem rozbiegła się w sąsiedztwie; nikt jednak tyle jej nie uczuł, choć powszechnie zajęła wszystkich, co Dębiccy. Ci się uspokoić nie mogli; sam nie mógł się nagadać o hrabi, którego miał za nauczyciela przy dzieciach; sama łamała ręce z desperacji, że się tak z nim obchodziła nieprzyzwoicie.
— Ale któżby się był domyślił, — powtarzali oboje — taki niepozorny, tak pokorny, tak potulny! Szkoda, żeśmy o tem wprzódy nie wiedzieli, byłoby się nam to przydało: przez niego weszlibyśmy w świat, poznali z sąsiedztwem, a tak — gniewać się musi śmiertelnie!
Wacław się przecie nie gniewał wcale, bo nawet nie myślał, że są Dębiccy na świecie. Uzupełniwszy dowody swej rodowitości i przez kogoś nastręczonego od księdza Warela prawnie w Żytkowie swe nowe położenie uregulowawszy, pewien już, że mu nikt zaprzeczyć nie może imienia ojca i czci nieszczęśliwej matki, nie śpieszył się z dopominaniem o majątek. Tak mu dobrze było chorować w Wulce z Franią, ze starym Kurdeszem, z księdzem Warelem i kilku poczciwymi sąsiadami, co ich odwiedzali! Za drzwi nawet dziedzińca niebardzo się kwapił; wstrzymywano go też serdecznie, jak tylko umiano, po staroświecku targując się o tygodnie, o dnie i godziny do upadłego.
Hrabia także do zdrowia powoli przychodził, ale ozdrowienie jego było raczej przemianą choroby ciężkiej, ostrej w lżejszą a chroniczną; kaszel, bezsilność, drażliwość, smutek zostały mu w puściźnie. Spędzał czas na przechadzce po pokoju, na leżeniu w fotelu i tylko dla Farureja przenoszono go czasem w lektyce z oficyny do pałacu.
Farurej coraz był gorętszy. Cesia zdawała się ostygać dla niego; nie cofała się jeszcze, ale tak była smutna, pogrążona, zamyślona, jakby dopiero teraz przeglądać zaczęła w zgotowanej sobie przyszłości. Wacław, który się od niej odsunął, droższy był dla niej teraz niż kiedy; dumała o nim, pragnęła go pociągnąć, wymyślała środki, łamała głowę i gniewała się na niego i na siebie. Farurej tymczasem urzędownie się oświadczył, został przyjęty, ale gdy przyszło naznaczyć czas wesela, Cesia tak zwlekała, tak odkładała pod różnemi pozorami, tak mu się wymawiała, że musiano zgodzić się na przeciągnienie terminu do roku prawie.
Sylwan, którego hrabia naglił, ażeby jechał do Wulki, odkładał także, nie smakując wcale w tym sposobie wypraszania się od wypłaty długu. Smutno było w Denderowie: hrabia i hrabina od niejakiego czasu nie mówili do siebie, tylko z przekąsami lub szyderstwem, a najczęściej, ledwie się przywitawszy, milczeli, Sylwan rzadko kiedy usta otworzył, Cesia wchodziła do salonu i wychodziła obojętna, grała tylko zajadle na fortepianie i dalekie piesze odbywała przechadzki.
Smoliński odprawił się, przenosząc na dzierżawę, która być miała tylko stopniem przejścia do dziedzictwa. Po wszystkich kątach czuć było pustkę i bliski upadek; mury nawet, jakby to przeczuwały, poczynały się rysować i pękać zawczasu.
Pomimo tego smutku powszedniego, gdy goście przybyli, gdy sąsiad zawitał, wszyscy przybierali na przyjęcie jego pożyczane twarze, chwilową wesołość, żywość i śmiech potrzebny, by się pokazać ludźmi wyższymi nad los i doskonale pewnymi, że ich żadna nie dosięże katastrofa. Hrabia swą bladość i kaszel pokrywał rumieńcem zmęczenia i śmiechem, hrabina wdzięczyła się do niego najczulej, Cesia, prześladowana Farurejem, dumnie przyjmowała przekąsy, a Sylwan perorował o kolejach demokracji, jakgdyby w istocie w nią wierzył i żądał jej. Niekiedy nawet spór z ojcem odnawiał się z całą dawną świetnością argumentów, stawali przeciw sobie szermierze: jeden jako filozoficzny reformator społeczności, drugi jako przedstawiciel starego świata. Walczyli żwawo, okazywali zręczność i siłę, a nikt nikogo nie ranił.
A potem, potem i ci, co te sceny grali, i ci, co ich słuchali, rozszedłszy się, ruszali ramionami, uśmiechali do siebie, a w Denderowie wszystko wracało do znużenia, milczenia i smutku.
Hrabia niepomału myśleć musiał, co oddać Wacławowi; przyznanie go pociągało za sobą niechybny rozdział majątku, a największa była trudność w tem, jak podzielić bańkę mydlaną, którą dość dotknąć, by prysła.
Odwlekał od dnia do dnia, od jutra do jutra, a że Wacław o nic się nie dopominał i nie obiecywał być ciężkim w interesie, codzień w myśli zmniejszał hrabia schedę, i przyszło do tego, że mu jedną z najgorszych wiosek, odłużoną w banku, przyległą Wulce, postanowił wydzielić, oceniając w najdziwniejszy sposób.
Wacław w milczeniu przyjął, co mu dano, i pokwitował ze wszystkiego. Wielki ciężar spadł z bark hrabiemu, który tak był rad, że na chwilę pożałował, iż mniej jeszcze nie wydzielił, a wyżej nie oszacował. Wstyd mu wprawdzie było tego uczynku przed własnemi dziećmi, a gorzej przed obcymi, którzy mizerny ten udział widzieli i zrozumieli; ale interes własny zagłuszył głos sumienia, a sądy ludzkie nie dochodziły do hrabiego.
Wacław już się więc miał dokąd przenieść, miał dom własny, swój kątek na ziemi i chleb nieproszony. Jakże był z tego szczęśliwy! Zdawało mu się, że najłatwiej na tem małem poprzestać, nie żądał więcej i zarzekał się, że nigdy nie zechce. Trafem wieś Palnik, wyznaczona mu, była niegdyś za życia dziada obranem chwilowo przez ojca mieszkaniem; zastał w niej jeszcze choć zatarte ślady pobytu Henryka, a to mu ją dziesięćkroć milszą i droższą czyniło jeszcze.
Palnik, jak wiele wiosek wołyńskich, czepiał się na wzgórzach, pokrytych gajem dębowym, brzozowym i osikowym: wdzięczny był widok na wioskę i ze wsi, u której stóp, po zielonej wijącej się wśród wzgórzów łące, przebiegała niebieska rzeczułka, błyskając gdzie niegdzie z pośrodka trzcin źwierciadełkiem swej wody. Wdali widać było kilka wiosek, rozsypanych w dolinach i po wzgórzach, laski i pasieki, jakby umyślnie dla ozdoby krajobrazu pozostawiane, i pasma dalekie borów poleskich od strony Smolewa. Dwór, oddawna opuszczony, bo w nim tylko ekonom mieszkał, stał na pochyłości wzgórza, otoczony zarosłym ogródkiem. Znać było, że starą tę budowę przed laty kilkudziesięciu ktoś już nieco przerabiał, domurowano do niej parę porządniejszych pokoików, otoczono drzewami, a te dziś podrosłe tworzyły cień, puszczając gdzie niegdzie między gałęźmi oko na sioła, łąkę i rzeczułkę. Ustroń ta tak przystała do serca Wacławowi, tak ją odrazu pokochał, tak mu miło było żyć, gdzie żył lat kilka nieznany mu ojciec, iżby ja na Denderów nie zamieniał. Sąsiedztwo Wulki dodawało jeszcze wartości Palnikowi; a i Smolewa wieżyczka na widnokręgu czerniała.
Prędko oczyszczono dla niego domek, przygotowano wszystko do zamieszkania i, choć jeszcze osłabiony, postanowił opuścić rotmistrza, prosząc tylko, by go na nową siedzibę przeprowadził i starą a poczciwą ręką strzechę pobłogosławił.
Z Wulki tak było blisko do Palnika, że domki patrzyły na siebie; przejść tylko wąwozem ocienionym krzakami róż dzikich, białego głogu, tarniny i bzów, i kawałkiem wioski i stałeś w dziedzińcu sąsiada. Cieszyło to niezmiernie Brzozosię, że się tak wszystko doskonale jakoś składało, że pan Wacław nie oddalał się: zmuszona wyrzec się pierwszego swojego projektu, przy drugim trzymała się uparcie, przypuścić nie mogąc, by ją i to zawiodło.
Z doświadczenia, jakiego nabyła teraz, nie wyrywała się już ani mówić z Franią, ani rozwodzić nad swemi projektami; milczała, choć się za język gryzła, a cieszyła się, że ludzie i losy zdawały się sprzyjać wyrokom niechybnej kabały.
— O już co teraz, to nie chybi! — mówiła do siebie, spoglądając ukośnie na Franię i Wacława, siedzących w ganku. — Frania widocznie ma do niego słabość; bawi go niby to, że chory, a on tak chory jak i ja... Ojciec, zdaje się, za tem... no, i ja także! Kabała niedarmo wskazywała na Denderę; jeszcze tak blisko mieszkać będzie: niechybnie się pobiorą... albom ja ze wszystkiem głupia. Tamten, jak sobie chce, tamto paniczykowate, Bóg z nim, chciał się pobawić, żenić; ale to uczciwy człowiek, bardzo uczciwy człowiek! dwa razy mnie w rękę pocałował, gdym mu dawała lipowy kwiat i grzeczny... zawsze mnie po tytule nazywa.
Właśnie na to mruczenie nadszedł stary Kurdesz i Brzozosia postanowiła go trochę wybadać, zaczynając zręcznie od pogody.
— Otóż — odezwała się, pokaszlując dla zwrócenia uwagi na siebie — będzie można naszego chorego przenieść do Palnika; śliczny dzień.
— A czego się to śpieszyć? — rzekł stary. — Jeszcze tam nieład; może i jeść nie znajdzie czego.
— Już to prawda! A w dodatku on taki nie gospodarz, żadnej kobiety w domu nie ma, sam mężczyzna rady sobie dać nie może.
— Prawda to, Brzozosiu, ale zato cicho mu będzie i spokojnie.
— I nudno, panie rotmistrzu! — dokończyła Brzozosia. — Jużto, nie chwaląc się, ale bez nas zawsze klasztor. Tylko że to młode a poczciwe, pewnie się prędko ożeni.
— Z czegoż to tak wnosicie? — spytał rotmistrz.
— Zwyczajnie, młody i przystojny, familjant, ma trochę grosza: czy to on sobie nie znajdzie takiej, co za niego pójść zechce?
— Ale ba! a czy on się żenić zażąda, to kwestja, panno ciwunówno! — śmiejąc się, rzekł stary wojak.
— Zdaje mi się, że nie od tego — odparła Brzozosia, uważnem wejrzeniem mierząc gospodarza. — Nie mówiąc i nie myśląc nic złego, ale i z Franią całemi godzinami siedzieć gotowi.
Rotmistrz udał, że nie dosłyszał, zawołał w tej chwili na parobka, który konie prowadził.
— A nie dawaj tak pić jednym ciągiem! przerywaj! A siwkę tam wystrzygłeś?
— Zdaje mi się, — nalegając, powoli dodała Brzozosia — że i Frania na niego patrzy bardzo miłosiernem okiem.
— Co to za zabudźko z tego Hryćka — powtórzył rotmistrz, nie chcąc usłyszeć, co mu szeptano i wygadywać się przed Brzozosią.
— A wy jak myślicie, panie rotmistrzu? — wystrzeliła panna ciwunówna.
— Co? kochana Brzozosiu! — śmiejąc się filuternie i podając jej tabaki, rzekł rotmistrz — o czem? o Hryćku?
— Jakgdyby nic nie słyszeli, co mówiłam.
— Albożeście co o kim mówili?
— E! nie udawalibyście głuchego. Mnie się zdaje, że się tu coś święci i wyświęci lepiej niżeli pierwszą razą...
— W Bożej to mocy! w Bożej mocy! — szepnął rotmistrz. — A mnie czas pacierze mówić. Przepraszam... In nomine Patris...
Panna Brzozowska odejść musiała i poszła do Frani. Frania siedziała w pokoiku bawialnym, a Wacław nieco opodal za stołem czytał jej coś Kniaźnina. Słuchała i, pojąc się harmonją wiersza i myśli nowych dla siebie, zdawała się w jakimś półśnie czarownym zatopiona; ze zwieszoną główką, z założonemi rękoma, patrzała na czytelnika, dumając, nie wiem, o nim, czy o poecie?
Na widok Brzozosi, jakby ocucona, wzięła się Frania do roboty i wesoło pocichu odezwała się:
— Siadajno, siadaj i posłuchaj, jakie to piękne!
Posłuszna ciwunówna usiadła, ale nie wytrzymała i odpowiedziała:
— Piękne, bo pan Wacław czyta!
Frania się zarumieniła, z wyrzutem spojrzała na nią, a Wacław, słysząc ich szepty, prędko skończył czytanie, zamknął książkę, wstał i zapowiedział, że musi odejść do Palnika.
— Jakto? dziś? — spytała żywo Frania — o! nic z tego nie będzie, my pana nie puścimy! Ojciec na to nie pozwoli. Jakże można, słabemu jeszcze chcieć uciekać tam, gdzie żywej duszy niema.
— Dziękuję pani, to dawny projekt; siedzę tu już tak długo.
— To panu się tak zdaje — przerwała Frania. — A pamiętasz pan, że i ksiądz Warel, i doktór Szwarc zabronili panu, do zupełnego wyzdrowienia, myśleć nawet o domu.
— Ależ ja jestem całkiem zdrów! — rzekł Wacław.
— Brzozosiu! świadczę się tobą, czy to można nazwać zdrowiem? Naprzód pan pokaszlujesz, jesteś blady, mizerny.
— Panu jeszcze widocznie potrzeba pić ziółka nasze, — głośno zahuczała ciwunówna — trzeba się dozwolić pielęgnować i nudzić. Idę z ganku od rotmistrza i on tego samego zdania; siła złego kilku na jednego: trzeba się poddać.
Wacław uśmiechnął się wdzięcznie, dziękując.
— Ależ doprawdy — rzekł — ja tu tak zawadzam.
— Któż to tak mówi, czego nawet nie myśli, — przerwała urażona Frania, rumieniąc się cała — alboż to pan nie widzisz, jak nam tu z nim dobrze? Pan nas bawisz, uczysz, czytasz nam... jeszcze, zamiast przyjąć podziękowania, udajesz, że się czujesz natrętnym.
— O! jak ona to ślicznie powiedziała, — w duchu zawołała Brzozosia — jak z książki. No, no! poczekawszy, gotowa wiersze pisać!
— Dziękuję pani za te wyrazy przychylne, do których jeszcze nie przywykłem w życiu — odpowiedział Wacław. — Ale doprawdy, czy się to godzi, żebym tak waszej gościnności nadużywał? Ludzie tak są źli...
— A cóż nam do ludzi? — spytała Frania.
— Jużciż pan Wacław ma rację — odpowiedziała Brzozosia. — Mogliby gadać, ale pan byłeś chory...
Frania udała, że się zajęła robótką, ale spojrzała na Wacława z taką prośbą i wyrzutem razem, iż zamilkł i w miejscu pozostał. Brzozosia tymczasem dobyła z szufladki stare karty i, poglądając na nich, zajęła się kabałą. Oni zbliżyli się do siebie i szeptali.
W tej cichej rozmowie, która płynęła jak strumyk po czystem dnie piasku, Wacław mimowolnie porównywał Cesię z Franią i widział w niej nieznane tamtej przymioty: łagodność, dobroć, prostotę. Może tych cnót nie byłoby mu dosyć, ale czarodziejskie oczy, świeża a pełna wyrazu twarzyczka, dźwięk głosu prześliczny i coś uroczego w całej postaci uosobiały je tak anielsko! Jakże różną, jak piękniejszą wydała mu się ta śliczna dzieweczka, dziecię słomianej strzechy, od wymuskanej córki pałacu, której ulubioną zabawką, igraszką codzienną, było znęcanie się, dręczenie, sprzeciwianie, szyderstwo! Przecież pociągało go jeszcze ku tamtej wspomnienie, coś niewytłumaczonego, co jak przepaść nęci; tu się czuł spokojnym, szczęśliwym w pełni życia, a myślą biegł po udręczenie do tamtej jeszcze. Był to już ostatek niedogasłej a stłumionej namiętności.
Frania... Frania puściła wodze swojemu sercu, które raz pierwszy przemówiło w niej, i powiedziała sobie:
— Ojciec pozwoli, bo ja go kocham... Ale możeż on kochać prostą wieśniaczkę?...
I nieraz smutne ogarniały ją myśli i pytała kwiatków, pająków, muszek, wróżb wszelkich, a serce odpowiadało za kwiaty i stworzenia: — Czemużby cię nie kochał? czyż nie kochając, takimby patrzał wzrokiem? tak miłemi kołysał słowy, tak posłusznie kierować ci się dawał?
Wyszedł Wacław po chwili, a Brzozosia, ścignąwszy go oczyma do drzwi, rozśmiała się zcicha i, przysuwając do Frani z kartami, spytała:
— A co, serce? Gdyby ci kazali teraz pójść za kogo innego, nie za niego, cobyś powiedziała?
Wychowanka spuściła oczy, tak trudno jej było skłamać.
— Moja Brzozosiu, — wyjąknęła niewyraźnie — czy ja wiem?
— Ot! przyznaj się lepiej: wy się kochacie, a nawet nie spytawszy jegomości o pozwolenie?
Zmilczała Frania, ale milczenie jej wymowniejsze było od odpowiedzi.
— O! mnie nie oszukać — ciągnęła dalej Brzozosia. — Ja widzę, że tu już coś jest, kochacie się... Ale cóż to złego: uczciwy i dobry, i biedny chłopiec...
— O! prawda! taki biedny! — naiwnie odezwała się Frania.
— I dobry, i ładny...
Frania zamilkła, spuściła oczy na robotę.
— Moja Brzozosiu, czyby to on mnie zechciał?
Na te słowa ciwunówna porwała się z krzesła, wzięła w boki.
— Słyszałam! — krzyknęła. — A któżby to śmiał odmówić takiego szczęścia! Cóż to tobie braknie? Młodość, uroda, pieniądze, imię szlacheckie a poczciwe...
— Moja Brzozosiu, ale patrz jak my z innego świata, on taki rozumny, uczony, a ja...
— Alboż to ty na kobietę mało umiesz? — spytała ciwunówna. — Proszę mi znowu nie ujmować, wychowałam cię, jak potrzeba! Radabym widzieć, ktoby cię nie zechciał! Ba! albom to ja ślepa i z oczów mu nie widzę, w co on gra! Cha, cha! I jakby sam Pan Bóg kartował, dali mu Palnik, tuż przy Wulce, bok z bokiem, jak jedno, jak naumyślnie...
Mówiły tak, a Wacław wchodził do swojej izdebki, gdy tętent koni i huk zajeżdżającego powozu dał się słyszeć.
Obie pobiegły do okna, po koniach, po powozie, zaprzęgu poznały Sylwana i stanęły jak wryte.
— W Imię Ojca i Syna i ten tu jeszcze! — śmiejąc się szydersko, szepnęła Brzozosia. — Patrzajcie, chłopcy za nią poszaleli... Otóż to lubię... ale nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło — dodała pocichuteńku.
Ale Frania, jakby przeciwnego była zdania, zabrała śpiesznie robotę i pobiegła schować się do swego pokoiku.
Rotmistrz przyjął Sylwana w ganku ze zwykłą uniżonością; pokłonił mu się do kolan prawie i, otwierając drzwi, wprowadził dość kwaśnie hrabiątko do bawialnego pokoju.
Rozmowa, naciągana z różnych stron, jakoś rozpocząć się nie mogła. Sylwan bąkał rozparty w krześle o deszczu i polowaniu, patrzał po suficie, mieszał się, oglądał.
— Gdzież panna Franciszka? — spytał wreszcie.
— W swojej izdebce, — rzekł szlachic — ale darujesz mi JW. hrabia, — dodał zaraz — jeśli to dawne projekta; wszak już wiem od szanownego ojca, że z tego nic być nie może.
Sylwan z widocznym wstrętem i przymusem przerwał staremu:
— Ojciec mój, przekonany przeze mnie, zgodzi się na wszystko, co szczęście moje stanowić może.
Starzec zdumiał się trochę, zamilkł, zastanowił.
— W istocie? — spytał.
— Tak jest, tak jest! — szybko kończył Sylwan. — Możecie go spytać sami.
— Wielki to zaiste honor dla mnie i mojego dziecka, — kłaniając się, odparł Kurdesz — a zatem nic już nie mam do odpowiedzenia, i owszem najgłębsze składam dzięki... ale...
Sylwan, który się już żadnego „ale“ nie spodziewał, ogromne i gniewne zrobił oczy na starca, a ten kończył poważnie:
— Ale to wszystko teraz od córki mojej zależeć będzie.
Zagryzł usta gość, zapalił cygaro i odwrócił rozmowę.
Po chwilce weszła Brzozosia bardzo krochmalna i najeżona, a za nią Frania, którą Sylwan znalazł zmienioną, poważniejszą, obojętniejszą, prawie pogardliwą. Zasiadły na kanapce, Sylwan zaraz się ku nim obrócił.
Widok ładnej dzieweczki, chęć zwyciężenia doznanych tu przeszkód i przykrości wywołały choć niebardzo szczerą wesołość. Stałość, jak sądził, winna mu była zjednać względy panny, zresztą pojąć nie mógł, jak nim! nim! wzgardzićby można, jakby go ze stu nie wybrać!
Począł więc zaraz ze swoją zwykłą zarozumiałością prawić jej najniedorzeczniejsze komplementa.
Ale jakże się dziko wydał wiejskiej dziewczynie po Wacławie: nic w nim dla niej nie było wdzięczne i podziwu godne, lękała go się raczej i wstręt czuła bardziej niż skłonność. Sylwan, wedle swych wyobrażeń, zniżać się musiał, by być dla niej zrozumiałym, ona go przecie pojąć nie mogła; nie było myśli, na którejby się spotkali, tak ogromne dzieliły ich przestrzenie. Wacław był sercem cały, ten cały głową i chłodem; w tym żyła dusza silna, tu rozbudzone tylko zmysły. Przytem było w nim tak coś przesadnego, tak nienaturalnego, tak niepomiarkowanie szyderskiego; rozmowa jego tak wyłącznie żywiła się bliźnim, tak była mięsożerna, jeśli powiedzieć wolno, że Frania z biciem serca, z obawą, czekała tylko jej końca.
Wśród tej rozmowy Wacław, o którego pobycie w Wulce nie wiedział Sylwan (bo co go obchodził stryjeczny?), nagle ukazał się we drzwiach; a przybycie jego, zdziwiwszy, zbiło i zmieszało hrabiego. Pierwszy to raz od owego uznania spotykali się z sobą. Przeszłość i obchodzenie się wzgardliwe Sylwana z Wacławem nie mogły być jeszcze zapomniane; dziś zmienił się ich towarzyski stosunek, uczucia pozostały, czem były, powierzchownie jednak braćmi kazała się uważać przyzwoitość.
Z uśmiechem spojrzał na gościa Wacław, Sylwan na niego z gniewem, jakby na natręta, przywitali się zimno.
— Brat pański uczynił nam ten zaszczyt — odezwał się rotmistrz — i przyjął na czas jakiś gościnę w domku naszym... był chory.
— Był chory! — powtórzył Sylwan. — A czemuż nie przybył do Denderowa? — zapytał po chwili ciszej.
— Dziękuję ci; byłbym zawadą, wiem, że hrabia chorował także.
— Tak, teraz już jest nieco lepiej.
Sylwan, zmieszany niespodzianem spotkaniem, stracił wesołość nagle i przeczucie nowego upokorzenia napoiło go żółcią; widział się znowu niepotrzebnie wystawionym na odmowę, zniżonym na darmo; pewien był, że Wacław, który od nich tyle wycierpiał, musiał też rotmistrzowi czarno cały Denderów odmalować, choć w istocie tak nie było. Sylwan nie byłby uwierzył, choćby mu przysięgano; tak z siebie sądząc, niepodobieństwem sądził wstrzymanie się od łatwej zemsty. Zwarzony temi myślami spojrzał na zegarek, przemówił coś do Frani, która właśnie w myśli ich obu porównywała, zabawił chwilkę zakłopotany widocznie i, poprzysięgając sobie w duchu raz setny, że noga jego w Wulce nie postanie, pożegnał zatrzymujących go grzecznie, siadł do powozu i uciekł.
Nie potrafimy odmalować, co się w sercu jego działo: było to uczucie tak przykre, jak gniew bezsilny, jak upodlenie odepchnięte, jak boleść pysznego, którego zepchnięto z podstawy; coś na drobną skalę nakształt uczucia szatana, w chwili, gdy ręka Boża rzuciła go w otchłań bezdenną. Po półgodzinnej drodze podniósł przecie czoło zmarszczone:
— Co mi tam! — zawołał — co mi tam, co mnie to obchodzić może? Ojciec niech o sobie myśli! Ja łatwo świetną partję znaleźć mogę! Lecz któżby przewidział, że tam zastanę Wacława!
Tak naprzemiany to gryząc się, to pocieszając, cały zburzony powrócił do Denderowa i wprost udał się do ojca.
Smoliński usuwał się właśnie z rachunkami, które zdawał jeszcze, a rachunki te przykre na starym hrabi robiły wrażenie, widoczne w twarzy drgającej gniewem i wzruszeniem, gdy Sylwan wszedł, a raczej wpadł jak burza; nasępiony, chmurny, obejrzał się i z pasją zawołał:
— Śliczniem wyszedł znowu, niech ich djabli porwą!
— Cóż się stało? co się stało? — niespokojnie podchwycił ojciec.
— Zastałem tam już podobno od kilku tygodni chorującego Wacława.
Zamilkli. Więcej nie potrzeba było staremu; zagryzł wargi i rzucił się na kanapę.
— Jużciż — rzekł po chwili — gdyby szło o wybór...
— Nie tu moje miejsce, — oburzył się Sylwan — ocenić mnie na tej parafji ani mogą, ani potrafią; to myśl dzika! Mam postanowienie niezachwiane: zrobisz sobie, hrabio, z tym szlachcicem, co ci się podoba; ja jadę do wód druskienickich, do Buska, na Litwę, na Podole, na Ukrainę, do Warszawy, znajdę gdzieś bogatą dziedziczkę i ożenię się.
— Żeń się, żeń i owszem, — uśmiechając się boleśnie, odparł ojciec — byle ci się udało, błogosławię; ale dotąd nie możesz powiedzieć, żeby ci bardzo los sprzyjał.
— Bom go też nie próbował — odrzekł kwaśno Sylwan. — Jutro w drogę ruszam.
— Więc tu ani chcesz spróbować?
— Nie, nie, dosyć już tego, wstręt mam od nich, brzydzę się tą pleśnią, mam jej póty — wykrzyknął z gestem znaczącym.
Ojciec zamilkł, usiadł w krześle, dumał; wtem weszła Cesia.
I ona była niecierpliwa, smutna, kwaśna od niejakiego czasu; nie spodziewała się wcale, że po nową przykrość śpieszyła do ojcowskiego łoża.
— Jakże się papa ma dzisiaj? A ty, Sylwanie?
— Ja, jak zawsze — dodał Sylwan.
— Wracasz z sąsiedztwa?
— Nie pytaj mnie skąd.
— Nie potrzebuję pytać, byłeś naturalnie w Wulce! Cały świat mówi o twoich dziwnych amorach...
— Amorach? dajże mi pokój! Jest tam ktoś, co mnie podobno uprzedził.
— Cha, cha! — zawołała Cesia — i Sylwan zwyciężony, zapewne przez jakiegoś kapotowego szlachcica?
— O, przepraszam: lepiej, bo przez Wacława.
Cesi twarz zmieniła się nagle, jakby ją co za serce ścisnęło: pobielała, zmieszała się widocznie; lecz wracając zaraz do zwykłego panowania nad sobą, dodała:
— Można się było tego spodziewać, to partja tak dla niego stosowna!
I milcząca poczęła chodzić po pokoju, podśpiewując.
Ani ojca, ani brata oczu nie uszło jednak zmieszanie Cesi i jej boleść, szybko stłumiona pozorem obojętności; oba wszakże udali, że się nic nie domyślają. Jak błyskawicą mignął staremu domysł przez głowę, ale go zniszczyło wspomnienie, że Wacław rękę Cesi odepchnął. Sylwan, który podobno od ojca więcej wiedział czy się domyślał, uśmiechnął się do siebie.
Nadchodząca hrabina przerwała dość już kłopotliwe wszystkich milczenie.