Komedjanci/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom II


J. I. KRASZEWSKI
KOMEDJANCI
CZĘŚĆ II


WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE







Oderwijmy się na chwilę od Denderów, a przenieśmy się z Wacławem na tenże świat komedjantów, ale w inną jego stronę. Wyjechał nasz sierota z Denderowa, spodziewając się zastać w mieście opiekuna swego, hrabiego; jakoż zjechali się tutaj, ale hrabia tak był zajęty zagrożonym kluczem swoim, konfiskatą i wszystkiemi jej dla siebie następstwy, że, ledwie kilku słowami przywitawszy Wacława, obojętnie go odprawił.
— Mówiłem już o tobie kilku znajomym, masz w ręku sposób do życia, masz niezaprzeczony talent, idź teraz i pracuj. Życzę ci jednak najszczęśliwszego pokierowania.
Wacław wynurzył mu swoją wdzięczność gorąco, prawie ze łzami, ale wyrazy jego dziwne jakoś na hrabi zrobiły wrażenie: zdawały się go kąsać jak wymówki, poczerwieniał, pobladł, obłąkanem okiem powiódł dokoła i przerwał szybko:
— Dość tego! proszę, dość! niech ci Pan Bóg szczęści. A oto — dodał — na początek grosza trochę, żegnam cię, panie Wacławie, żegnam!
I tak kilka razy powtórzył dobitnie to „żegnam“, że młody człowiek, mimo rozczulenia, domyślił się wreszcie, iż chce się go pozbyć i, z nieoschłemi łzami, z niepokojem w duszy, oddalił się. Ostatnie węzły, co go z kimkolwiek jeszcze łączyły na świecie, pękały; pozostał teraz sam, najzupełniej sam, a myśl, że nie było istoty, coby się już nim zajmowała, któraby go szukała okiem i przypomnieniem, coby go aniołom stróżom cichą polecała modlitwą, nowe łzy wycisnęła mu z oczu. Poszedł ulicą, nie wiedząc dokąd, i nieprzytomny zbliżył się tak aż do brzegów pięknej rzeki, która pod Żytkowem płynie.
Tu usiadł znużony, gotując się do nowego życia, chcąc plan jego nakreślić, a nie umiejąc się zebrać jeszcze na krew zimną i dłuższy ciąg myśli. Siedział tak nieruchomie, patrząc na wodę płynącą, na otaczające ją urwiska skaliste, dumając urywanemi marzeniami, nie śmiejąc spojrzeć na jutro, nie wiedząc, co zrobić z sobą i późnym dopiero wieczorem powrócił do skromnego mieszkania, które sobie był najął na oddalonej i cichej uliczce. Trochę zapasu wystarczało mu ledwie na najęcie fortepianu, tuzinkowego klepadła, i wyżycie ubogie do czasu, w którym o swych siłach stanąć się spodziewał. Zdawało mu się, że skromne mając żądania, że niewiele rojąc, pragnąc tylko doskonalić się i skromnie utrzymać życie, łatwo zaspokojony zostanie.
Trzeba się jednak było dać poznać i w tem największą przewidywał trudność. W każdem mieście są jacy tacy dyletanci, do nich trafiając, zdawało mu się, że pójdzie dalej przez nich popchnięty; ale miejscy główni muzyki amatorowie tyle mają do czynienia! Iluż to przyjaciół i znajomych córki i synowie klapią im na fortepianie! Ilu wędrownych Żydków narzuca im po sto biletów koncertowych do rozdania! Ilu wielkich artystów raczy żyć kosztem ich kieszeni i czasu w przejeździe przez miasto! Dyletant, znany i uznany za dyletanta, w ustawicznem jest utrapieniu, nie wiem, jak mu muzyka wostatku nie obmierznie. Znałem kogoś, co lubił pierogi z serem, i tak go wszędzie niemi traktowano, że wkońcu w usta ich już wziąć nie mógł. Toż samo wostatku być musi z lubownikami muzyki, których pod pozorem ich pasji karmią najdziwniejszą strawą, a czasem, Boże odpuść! nawet gamami siedmioletnich bębnów! Listy rekomendacyjne hrabiego do dwóch takich panów, które Wacław odniósł, na niewiele mu się przydały. Pierwszy, zajęty niezmiernie promowaniem własnego syna, który jakoby wielki talent okazywał na fortepianie (bo któż dziś nie gra na nim z talentem?), nie miał czasu dla Wacława i obawiał się go jako współzawodnika: posłyszał granie i zamknął mu drzwi swoje, osądziwszy w duchu, że syn jego zniknie przy tym przybyszu. U drugiego z dyletantów wszyscy w domu byli chorzy, nie godziło mu się w złą godzinę naprzykrzać. Zresztą żywej duszy znajomej nie miał Wacław i z bojaźnią poglądać poczynał na wypróżniający się zapasik.
Pozostawała mu pociecha w muzyce, a czas upływał szybko na przechadzkach, graniu, kompozycji i rozważaniu dzieł mistrzów, które całemi godzinami mógł przepatrywać w magazynie pana Gr. Ale trzeba było coś począć wreszcie, chodziło o to jak? Wacław całkiem nie wiedział. Proszony, by zagrał, kilka razy, dał się namówić do spróbowania wiedeńskich piano Gr., którego miał szczęście oczarować. Kilka osób wchodzących i wychodzących z magazynu było przytomnych, zatrzymali się i słuchali. Pan Gr., znawca i sam muzyk, spytał go nareszcie:
— Czemu pan nie dasz koncertu?
Wacław uśmiechnął się i zmilczał. Nietrudno było domyślić się przyczyny.
Jednego wieczora, gdy sam na sam byli z właścicielem magazynu, młody muzyk szczerze mu odkrył położenie swoje.
— Radbym się dać poznać, znalazłbym może jakie lekcje w mieście, ale pan wiesz, że koncert drogo kosztuje, a niewiadomo, co przyniesie. Najęcie sali, zapłacenie orkiestry, światło, afisze, usługa, wszystko to znacznych wyciąga nakładów, a kto wie, czy się nawet powrócą?
— Nadto pan masz złe wyobrażenie o naszem miasteczku — rzekł pan Gr. — Spróbuj, ja ręczę, że się uda; za drugi, trzeci, czwarty nie założyłbym się, ale za pierwszy ofiaruję koszta ponieść, wrócisz mi je pan potem. Pozwól tylko przestrzec się, że nie potrzeba pisać w afiszu, skąd przybywasz, lepiej niech się domyślają, że zdaleka; reguła ogólna: im z dalszego świata kto przyjeżdża do nas, tem lepiej przyjęty; powtóre, cenę biletu położyć potrzeba wysoką, nadzwyczajną. Ja bilety w magazynie moim rozprzedawać obowiązuję się.
— Ależ wysoka cena ich odstręczy!
— Bynajmniej! Jest to stary, fałszywy bardzo przesąd. Pierwszy, co dotknął tego przestarzałego a fałszywego wyobrażenia i dał nam wszystkim piękny przykład, był berdyczowski S....l. Doszedł on, że towar im droższy, tem pochopniejszy, więcej sprawia pokusy i przyjemności kupującym: raz, że w istocie dobry, powtóre, że się ceną jego miłość własna chwalić może. Ja idę w jego ślady i nieźle mi z tem wcale. Tak we wszystkiem, za co się drogo płaci, w tem się szuka czegoś odpowiadającego cenie. Bądź co bądź zresztą, spuść się pan na moje doświadczenie.
Wacław zamilkł.
— Ale co straszniejsza, — rzekł — to wybór sztuk koncertowych; bo proszę pana, jak dogodzić tak licznym domaganiom różnego rodzaju słuchaczy?
— O, na to jest pewna formuła — odparł, uśmiechając się, pan Gr. — Reguła niemylna prawie i uświęcona zwyczajem: 1. Uwertura, rozumie się. 2. Coś bardzo trudnego, bo trudne podoba się nieznawcom, co za znawców uchodzić pragną. 3. Coś śpiewnego dla tych, co muzykę tylko jako melodję pojmują. 4. Coś krajowego dla tych, co krajowe wyżej wszystkiego cenią, naprzykład mazurek Chopina, krakowiak Kątskiego, ruskie melodje Każyńskiego, aby wszystkim było zadość. 5. Coś smętnego dla kobiet histerycznych, bo ich protekcja daleko pana zaprowadzić może... Zresztą...
— Ależ, drogi panie, — przerwał Wacław — chociaż nieuk nie jestem i wiele czasu straciłem na wyłamanie palców, na nabycie szybkości, na usamowolnienie ręki, odrazę mam od tej bieganiny i siekaniny starej szkoły Herzów i Czernych lub stukaniny mądrej Liszta, który chce z dziesięciu dwadzieścia zrobić palców.
— To nieuchronne przecie, a drugie może improwizacja (choć nieprzygotowana); ale mówmy, co wybierzemy.
— Już jeśli trudnego potrzeba, naturalnie Liszta, jest to przynajmniej muzyka.
— Bardzo dobrze! Liszt jest uosobieniem najwyższych trudności, ale co pan możesz zagrać z niego, bo Erlkönig oklepany, a Ständchen panny nawet się nie uczą.
— Bodaj symfonję Berlioza, przez niego przepisaną.
— O! to za mądre dla nas, a zwłaszcza za długie; tak coś krótszego, a con brio, naprzykład, marsz węgierski, jeśli go pan grasz.
— Gram i nieźle.
— Więc po uwerturze, którą wybierzem, wypróbowawszy wprzód, w jakiej nasza orkiestra najmniej robi omyłek, marsz węgierski Liszta; dalej...
— Wedle teorji pańskiej, potrzebaby coś śpiewnego.
— Niechybnie! Ale tyle jest rodzajów śpiewu! Zobaczmy, do kogo pan masz słabość.
— O! naturalnie do Chopina.
— Ciężko go tu pojmują; i panny piętnastoletnie, które go zrozumieć nie mogły, zrobiły mu reputację ekscentryczną.
— To zależy od wykonania; zobaczysz pan, że z nim pogodzę.
— A dalej, panie kochany, coś krajowego.
— Mazur Chopina lub jego krakowiak i Thalberga fantazja z tematów narodowych ruskich.
— Zgoda, zgoda! prześlicznie. Nareszcie dla tych Pań, o których mówiłem, trzeba koniecznie coś... Schuberta.
— Zgoda i na Schuberta, choć wolałbym jedną z sonat jego, niż śpiewek: ale kto wysłucha sonaty?
— Otóż i program gotów. Winszuję panu, że tylu i tak różnych pisarzy grać możesz; po większej części artyści nasi grają szczególnie jednego, przywiązując się do niego lub, co gorzej, grają swoje. Ale nie maszże pan co swojego?
— Swojego! Graćbym się nie odważył.
— A! przecież to teraz prawie konieczna przy każdym koncercie; niepodobna, żebyś pan choć jakiej fantazyjki nie miał na sumieniu.
— Gorzej, panie! gorzej! sonatę!
— A do licha! tak stara denominacja! Uchowaj, Boże! Zgubiłbyś się pan sonatą z nieukami i ze znawcami: pierwsiby na nią krzyczeli, że odwieczna; drudzy mogliby za wiele od niej wymagać.
— Chopin sonatę odświeżył.
— Nazwij pan jednak fantazją, to zupełnie jedno; mamy przykład Beethovena.
Długo tak jeszcze rozmawiali, a pan Gr. ze szczególnem zajęciem wziął na siebie dopomóc biednemu przybylcowi, który z bijącem sercem oczekiwał koncertu. Jak tylko ogłoszenia i afisze przylepione zostały, a cena po dukacie od miejsca rozeszła się z ust do ust, poczęto wypytywać pana Gr., a ten Wacławowi mistrzów nie żałował. Opowiadał wszędzie, że uczył się u Liszta, u Thalberga, u Chopina i Bóg wie tam u kogo; zaręczał, że gra jak sam Liszt, że to prawdziwe cudo i że nigdy nic podobnego w Żytkowie nie słyszano.
Koncert, dzięki zabiegłości i staraniom pana Gr., był dość liczny i dochód z niego na czas jakiś uspokoił Wacława; gra jego jednak nietyle się podobała, ile protektor zdawał się spodziewać. W każdej sztuce wiele tłumowi imponuje szarlatanerja: tej całkiem brakło skromnemu Wacławowi i to mu najwięcej szkodziło. Ludzie tylko tym po większej części wierzą, którzy głęboką w siebie okazują wiarę. Wacław jej nie miał. Powtóre: każdy z tych, co choćby najgorzej grali na fortepianie, miał sobie za obowiązek okazać swe znawstwo krytyką i coś w koncertancie znalazł do zganienia. Takich kilku wpłynęło na resztę, radą powtarzać techniczne ich wyrażenia, przedając je za swoje, O! z czego się to składa sąd i opinja powszechna! miły Boże! miły Boże!
Pomimo więc najlepiej obmyślanego planu koncertu, chociaż chwalono bardzo grę piękną Wacława, nie potrafił zrobić furore, jak pierwszy lepszy Niemczyk lub Francuzina, coby przyjechał z długiemi bardzo włosami i ogromną o sobie opinja. Kilka pań dyletantek. których córki pragnęły nabyć metody, życząc sobie, prócz tego w domach swych oprócz herbaty, kart i wina dać jeszcze gościom muzykę nową, zapoznały się z Wacławem. Poczęto go zapraszać bardzo uprzejmie, z tą grzecznością upokarzającą, którą panowie wyrabiają w sobie umyślnie dla artystów i chowają dla nich tylko, ale nikt, lub tak jak nikt, nie zaproponował mu dawania lekcyj.
Proszone wieczory i ranki muzykalne doreszty wycieńczyły muzyka, bo ciągnęły za sobą choć małe, ale dla niego powtarzaniem codziennem znaczące wydatki.
Któż nie wie, że niejeden podobny Wacławowi młody człowiek nieraz nad parą świeżych rękawiczek, zabłoceniem butów lub zapłatą dorożki westchnąć musi.
Jeden pan Gr. pocieszał go i nadziei dodawał, ale kilka miesięcy pobytu w Żytkowie dowiodły Wacławowi, że tu wyżyć nie potrafi. Miał tylko dwie, tanie i źle opłacane lekcje; mnóstwo zaproszeń przyjacielskich, za które odegrywać musiał jak za pańszczyznę, a do tego tuzin zazdrosnych, nieznanych nieprzyjaciół. Muzycy, chleboroby żytkowscy, co żyli z dwuzłotowych i półrublowych swych godzin, posłyszawszy jego grę, poczuli wszyscy, że prędzej czy później przepaść im przyjdzie, jeśli sobie nie poradzą. Poczęli więc na różne sposoby szkodzić Wacławowi w opinji, jako człowiekowi i artyście. Jeden z nich, gruby, tłusty, a wesoły, dobra dusza powszechnie zwany pan Falankiewicz, dowodził głośno: że Wacław był niechybnie szpiegiem; drugi utrzymywał, że grał bez taktu; trzeci, że był samouk i brakło mu metody klasycznej (ten uczył się u organisty w Berdyczowie). Nosili się z temi zdaniami po mieście i, jak każda u nas plotka choć w setnej części przyjąć się musi, przyjęły się pracowite ich potwarze tu i owdzie.
Przybiwszy w ten sposób, niepokoili się jeszcze, widząc go w Żytkowie, bo dla każdego z nich był to naprzód żywy wyrzut sumienia, a w dodatku strach nieustanny, żeby się na nim nie poznano, żeby kto jako nowego spróbować nie chciał.
Falankiewicz, który przy wielkiej masie ciała, miał także dobrą dozę sprytu, postanowił zająć się wykurzeniem go (jak mówił), zapoznać z nim, zaprzyjaźnić i dopomóc do wyjazdu, wszelkiemi sposoby mu go ułatwiając.
Z początku rad był tej znajomości Wacław, ale jakże się na niej zawiódł! Myślał, że w towarzyszu znajdzie pokarm dla duszy i serca, rozmowę o sztuce, pomoc w kształceniu się; a trafił na człowieka, który umiejąc ledwie tyle, żeby uczyć, cierpieć nie mógł swego chleba, żyjąc cały próżnowaniem, kartami i plotką.
Pierwszemi słowy Falankiewicza było narzekanie na los, zwykłe artystom.
— Co to, panie, życie nasze: at! nędza! bieda! Gdzie to się na nas poznają, gdzie to nas jak należy zapłacą, ale człek, skazany na te galery, biedę klepie i drwi z ludzi.
— Pan, zdaje mi się, skarżyć się jeszcze nie możesz.
— Ja! ja! Czyż gdyby człowiek nie był żonaty, — odparł Falankiewicz — nie chwaląc się, nie wybrałby się na większy świat, nie znalazłby i sławy, i grosza, jak drudzy? Ale tu, nie chwaląc się, żona, dzieci, przywyknienie, zresztą, nie chwaląc się, ociężałem. Niech djabli wezmą, osiadłem w tej dziurze, a to taki dziura! Na pierwsze zaraz wejrzenie — mówił dalej, uśmiechając się — powziąłem dla pana przyjaźń i, nie chwaląc się, litość mnie nad nim wzięła. Trzebaż panu było wpaść w taką, nie chwaląc się, otchłań! Szkaradna, głupia i przepaskudna mieścina; na jego miejscu, z jego młodością i talentem, wiedziałbym, nie chwaląc się, co zrobić! Oj! nigdybym tu nie mieszkał!
Wacław ruszył ramionami.
— Ale gdzież lepiej artyście? — spytał.
— Gdzie? Nie chwaląc się, wszędzie, — odparł Falankiewicz — byle nie tu: tu, panie, piekło! Ludzie albo głupi, albo źli, albo skąpi...
— Godziż się sądzić ich tak ostro, bez wyjątku?
— A! to jeszcze, nie chwaląc się, lekko — dodał. — Pan ich jeszcze nie znasz, ja, nie chwaląc się, wiele tu straciłem, a cóż zyskałem? Goły jestem, nie chwaląc się, jak i byłem, jak bizun; i żebyż wdzięczność, żeby trochę uczucia, żeby kto choć na imieniny wyszył mi poduszkę! Gdzie tam!
Wacławowi wszystkie te czcze perory nie trafiały do serca, czuł w nich, jeśli nie zdradę, bo tej domyślać się nie mógł, to przynajmniej głupotę i deklamację oklepaną; Falankiewicz tymczasem mówił a mówił i powtarzał nieustannie swe skargi i żale, mnożąc czernidła, któremiby mógł Wacławowi pobyt w Żytkowie obmierzić. Wacław siedział i słuchał zimno.
Postrzegł po niejakim czasie pan metr, że niewiele wskórał i, uplótłszy projekcik, czekał, żeby mu się zdarzyła zręczność przyprowadzić go do skutku. Trafiło się właśnie wkrótce, że przybyła z prowincji do Żytkowa pani jakaś, szukająca dla dzieci nauczyciela muzyki. Falankiewicz, dowiedziawszy się o tem, wpadł zaraz do Wacława z miną triumfującą dobroczyńcy, zacierając ręce i czuba, i zawołał:
— Zawsze miałem prawdziwą przyjaźń dla pana Wacława...
— Prawdziwie, radbym na nią zasłużyć, chciałbym ją zawdzięczyć.
— Przyjaźń moja, nie chwaląc się, jest bezinteresowna, — rzekł Falankiewicz, zasiadając — każ mi dać fajki i czem się ochłodzić, choćby kieliszek wódki.
Po chwili spoczynku, protektorskim tonem przybyły ciągnął dalej:
— Wie pan, nie chwaląc się, trafia się okoliczność jedyna dla pana.
— Cóż to być może takiego?
— Przybiegłem, nie chwaląc się, umyślnie z tą wiadomością, by go uprzedzić; jest wielu, coby mogli pochwycić przed panem; warto się pośpieszyć. Możesz pan mieć wyborne miejsce na wsi...
— Miejsce na wsi; ja najmniej sobie tego życzę.
— Jakto! Wszak niema, panie, szczęścia jak na wsi! Uściskaj mnie pan, nie chwaląc się, — podchwycił Falankiewicz — to jest okoliczność jedyna, niema jak wieś! Co pan masz robić w mieście?
— Powoli znalazłbym może.
— Nicbyś pan nie znalazł, nie, nie chwaląc się; lepiej jest usunąć się na ustronie i swobodnie kształcić w zaciszy. Będziesz pan miał tylko kilka godzin zajętych, resztę czasu swobodną zupełnie, pensyjkę na pierwszy raz niezłą, utrzymanie porządne; czegoż więcej życzyć można?
— Ale gdzież? jak?
— Gdzie? Zaraz powiem; jak? to się mnie spytaj. Ja mam moje stosunki i sposoby, i po przyjacielsku podam ci rękę.
Wacław, przejęty wdzięcznością, dziękował serdecznie, choć istotnie wracać na wieś niebardzo sobie życzył.
— Państwo Dębiccy, — rzekł Falankiewicz — bardzo godni ludzie, mają dwóch synków i chcą, żeby się przykładali do muzyki.
— Dębiccy! — zawołał Wacław, którego nazwisko, znane w okolicy Denderowa, uderzyło — pani Dębicka!
— Tak jest, pani podsędkowa Dębicka z Kudrostawu!
— To w okolicy miasteczka...
— Tak jest. Znasz pan ją?
— Trochę znam... ale...
— Masz pan co przeciwko temu miejscu?
Wacław się zarumienił. Strona ulubiona, pamiętna, kolebka jego młodości, nęciła go ku sobie, ale zarazem przypominała, czem był ten dom państwa Dębickich, i przykro ścisnęło mu się serce.
Państwo podsędkowie oboje odegrywali komedję dobrego tonu; dom ich, doskonale śmieszny i odstręczający, dla Wacława ostatni był, do któregoby się dostać, nawet nie mając kawałka chleba, pragnął. Dębicki niegdyś ekonomował, co najmniejsza; ale to był grubjanin, bez wychowania, chciwy, rozpanoszony kradzieżą; a że się już zmógł na dwie wioski, udawał podpanka, nabrał potężnego tonu i za pan brat chodził bodaj z książęty. Żona jego (dobrze dobrana para), krzykliwa baba, jak on skąpa, jak on kłótliwa, opryskliwa, sekutnica, poczynała także chorować na tony pańskie i dlatego chłopców swych przedewszystkiem uczyć chcieli francuszczyzny i fortepianu, angielskiego języka i czego tylko nie umieli sami. W sąsiedztwie powszechnie wyśmiewano się z Dębickich i brano ich na zęby, bo stroje ich, zaprzęgi, dom, meble, liberja, krygi, miny, pretensje, mowa były istotnie godną śmiechu karykaturą. Jejmość, ongi garderobiana w książęcym domu od lat dziecinnych, trochę liznąwszy francuszczyzny, paplała nią w najokropniejszy sposób i prawiła zupełnie serjo największe niedorzeczności; sam pan śmiało wspominał ojca swego starostę, dziada podkomorzego, choć wszyscy wiedzieli, że jeden był podstarościm, a drugi marszałkiem dworu.
Taki to dom otwierał się Wacławowi; ale gdy w każdym innym razie byłby propozycję odrzucił, teraz znużony jakąś tęsknotą, wyczerpnąwszy środki utrzymania, jakkolwiek czuł wielki wstręt do Kudrostawu i zawahał się, gdy mu o nim wspomniał Falankiewicz, wziął jednak rzecz do namyślenia.
Nazajutrz jeszcze niepewien. czy miejsce to przyjmie, naglony, postanowił pójść z Falankiewiczem do pani Dębickiej. Stała ona w zajezdnym domu na Cudnowskiej ulicy dosyć pokaźnie i wypakowywała swe stroiki, sądząc, że jej w Żytkowie będą potrzebne, gdy wszedł znajomy jej Falankiewicz z Wacławem.
Pani podsędkowa mogła mieć lat około czterdziestu, ale zachowała się świeżo i zdrowo, a rumiane wydęte policzki świadczyły, że miała się dobrze i że jej na niczem nie zbywało. Na pierwszy rzut oka poznała wychowańca hrabiów z Denderowa i pochlebiło jej to niezmiernie, że ten, który dawał lekcje hrabiance, może uczyć synów. Wacław postanowił żądać wiele, żeby miał powód powiedzieć sobie:
— Cóżem winien, próbowałem, nie udało mi się. Rozum bowiem nie pozwalał odrzucać, a serce wstręt czuło nieprzezwyciężony.
— A! wszak to pan Wacław! a Bon soir, Monsieur Wacław! a to pan! Bardzom rada znaleźć znajomego w tym kraju!
— I ja, pani dobrodziejko.
— Jaki to pan Falankiewicz szczęśliwy, że na pana trafił.
— W istocie — odparł otyły metr, zukosa mierząc oczyma oboje — nie chwaląc się, bardzom szczęśliwy, bo widzę, że państwo się łatwo ułożą i będą z siebie kontenci.
Po tych grzecznościach przyszło do rzeczy, a Wacław pośpieszył zażądać wiele, by od siebie odstręczyć, ale Falankiewicz zgóry go zakrzyczał:
— Nie słuchaj, pani podsędkowo dobrodziejko! Musi on od tego odstąpić...
I jak zaczęli go męczyć we dwoje, artysta, który brzydził się tym targiem i przedawaniem siebie, znużony, nieco ustąpić musiał. Tak niespodzianie przyszło do zgody z radością wszystkich, ze smutkiem jego.
Chwycił się za głowę, wyszedłszy z tego domu, pomyślawszy, że się zaprzedał, a Falankiewicz powiódł go odurzonego danem słowem do winiarni i kazał się poić na rachunek należnego pośrednikowi mohoryczu; pożyczył wostatku kilka rubli u Wacława i tak go, uśmiechając się, odszedł.
Nazajutrz rano zaraz pani podsędkowa Dębicka ze zdobyczą swoją zaczęła się w podróż wybierać, kończąc szybko sprawunki zapasów do domu, które jako tańsze w Żytkowie skupowała.
Wacław, widząc nieuchronnym wyjazd, smutnie przygotował się do drogi, bez żalu opuszczając miasto, którego nie polubił, do którego przywiązać się nie miał czasu, z którem go nic nie łączyło. Może też myśl tajemna, z której sobie nie zdawał sprawy, myśl zbliżenia się do Denderowa, słodziła mu przykrą perspektywę pobytu w Kudrostawie.
Około południa, nałajawszy Żydów, nakłóciwszy się z kupcami, nakrzyczawszy na pijanych ludzi, pani podsędkowa siadła do kocza ze służącą, wskazując Wacławowi miejsce na przodzie, i w milczeniu rozpoczęła się podróż, która artystę zawracała nazad ku rodzinnemu kątkowi świata, opuszczonemu niedawno i pożegnanemu na długo, a jakimś losem zbliżającego się znów ku niemu.



Spójrzmy, co się tam działo.
Hrabia i rotmistrz oba widzieli się w konieczności okazania odwagi, oba niewiele jej mieli i najmniejszej nie czuli ochoty narażania życia i dostarczenia sąsiedztwu wątku do plotek złośliwych. Rotmistrz wprawdzie tchórzem nie był, ale od niejakiego czasu wywietrzała mu dawna zuchwałość, zasmakowało życie swobodne, wygodne, spokojne. Zaczynał nabywać brzucha, a tracić junakerję gwardyjską. Dobrze rozmyśliwszy się, hrabia sam pojechał do pana Powały i z miną poważną człowieka, który głęboki kryje smutek w sobie, usiłując go zwyciężyć, wszedł niespodzianie do zadumanego wojaka. Rotmistrz zmieszał się na ten widok i przyjął go nie bez wzruszenia i wstydu: czuł się winnym wobec niego.
— Rotmistrzu! — odezwał się hrabia, gdy zostali sami — nie róbmy zgorszenia na pociechę kochanym bliźnim i utopmy interes ten w niepamięci. Wiem, że żona moja chwilową tylko i niewiele winną zalotność ma sobie do wyrzucenia, że ty może usłuchałeś mimowolnie pierwszego popędu, nad którego skutkami zastanowić się nie chciałeś i, szczęściem, całe to zdarzenie pokrywa dla wszystkich tajemnica; zostawmy, jak jest, całą sprawę i dajmy sobie pokój. Kładę tylko jeden warunek — dodał hrabia.
Rotmistrz, który się takiego rozwiązania nie spodziewał wcale, cierpliwie słuchał ciągle zmieszany.
— Oto nie będziesz pan nadal wcale myślał o żonie mojej, nie będziesz robił słodkich oczek; zachód byłby daremny, przestrzegam.
Rotmistrz ruszył ramionami.
— Panie hrabio! — rzekł — jeśli mnie masz choć poczęści za wytłumaczonego, boś i sam był młody...
Dendera zmarszczył się, bo miał jeszcze do młodości pretensję, a rotmistrz, postrzegłszy bąka, poprawił się:
— Boś i sam miał chwile uniesień... naturalnie, że byłbym najpodlejszym z ludzi, gdybym pomyślał o zamąceniu mu spokoju...
— Wierzę! wierzę! — szybko zawołał hrabia. — Ale tu przedewszystkiem chodzi o to, żeby świat o niczem nie wiedział, niczego się nie domyślał. Jeśli pan nagle zerwiesz stosunki z nami, jeśli, jak mam szczerą intencję, natychmiast panu wypłacę jego sumę, ludzie muszą się czegoś domyślać; będę posądzany: a i to dla mnie, dla imienia Denderów, już wiele.
Na wspomnienie sumy, rotmistrz nieznacznie zagryzł usta, ale musiał zamilczeć.
— Trzeba więc, — mówił hrabia — żebyś pan u nas bywał jak przedtem, zachował dla nas przynajmniej pozór, jeśli nie uczucie przyjaźni, a nie widzę zresztą potrzeby, byśmy sobie w łby strzelać mieli...
Hrabia, który tak wspaniałomyślnie udzielił przebaczenia, znalazł łatwym do pojednania rotmistrza, któremu chociaż konkluzja co do kapitału nie podobała się, ale to bywanie w Denderowie miłym było obowiązkiem.
Kazał przynieść szampana, bo jako eks-rotmistrz wszystko przywykł zaczynać i kończyć szyjką srebrzystą, i przy kieliszkach stanęła zgoda najśmieszniejsza w świecie, a rozmowa z drogi stromej i śliskiej zeszła na bity gościniec oklepanych pytań i odpowiedzi. Oba jednak, gość i gospodarz, czuli się jakoś nieswoi, biedni, skłopotani; i byliby tak długo nie wytrwali, gdyby sąsiad pan Cielęcewicz nie wpadł z wizytą. Radzi mu byli jak nigdy.
Pan Cielęcewicz, niegdyś deputat jakiś, niewiadomo kiedy i do czego, był mężczyzną lat około pięćdziesięciu, suchy, chudy, brzydki, z olbrzymim bladym nosem, ostremi małemi oczkami, wąsami i brodą zawiesistą; chodził najczęściej w jakiegoś rodzaju fantastycznej siermiężce, w czapeczce kwadratowej i z pałką w ręku. Posiadacz czterech chłopów w sąsiedztwie, odłużony, w kłopotach, rzadki w domu, częsty u ludzi, pokrywał swego życia pasorzytne formy pozorem jakiejś filozoficznej propagandy. Cielęcewicz był krótki czas w Paryżu, a dłużej w Niemczech; wielu się rzeczy nie douczył, bardzo wielu całkiem nie zrozumiał, resztę przez pół przyswoił, a koniec końcem miał sobie za obowiązek to, czego nie umiał i nie zrozumiał — propagować w kraju. Był to stronnik najostateczniejszych opinij, słowem, jak sam z niejaką dumą się spowiadał, komunista, falansterjanin, sęsymonista, razem humanitarjusz, mormończyk i co chcecie. Długi włos jego, twarz zarosła, kapelusz śpiczasty z wielkiemi skrzydłami, ubranie i mowa zwiastowały zaraz coś wielce oryginalnego. Hrabia, który go często synowi jako egzagerację doktryn przez niego wyznawanych wskazywał, nie mając go wcale za niebezpiecznego, śmiał się z innymi z tej karykatury socjalistów.
Cięlecewicz miał to do siebie, że gdziekolwiek był, z kimkolwiek się znajdował, o czemkolwiek mówiono, nie zważając na nic, brał się eo instante do propagandy i, zachwycając swem pieniem, które go naprzód samego upajało, im dłużej mówił, w tem większy wpadał zapał; a jeśli mu się kto sprzeciwił, do wściekłości prawie doprowadzony bywał i w oczy skakał kontradyktorom.
Podchmieleni nieco, a zakłopotani panowie nasi powitali go nadzwyczaj serdecznie. Rotmistrz postawił kielich i zmusił do zrównania się, o co zresztą Cielęcewicza prosić bardzo nie było potrzeba. Tak narazie go spoiwszy, wpuścił na drogę wymownego propagowania socjalizmu i usiadł spokojny.
Hrabia wziął na siebie kontradykcję, bez której Cielęcewicz mógłby się był opuścić i śpiewać tylko pod nosem mniej zajmującą pieśń zwycięstwa.
— A zatem zdrowie panów! obywateli! chcę mówić — zawołał Cielęcewicz — i wiwat ten wiek złoty, w którym wszyscy ludzie po chrześcijańsku kochać się będą!
— No! a kiedyż to się mamy tego spodziewać? — spytał hrabia.
— Przyjdą te czasy, kiedy ludzie, podług mojej teorji, będą szczęśliwi.
— I takie czasy będą aurorą złotego wieku?
— Jakbyś tam pan był, — rzekł Cielęcewicz — tak mówi nieomylna teorja moja, teorja a raczej formuła ludzkości.
— Tymczasem — spytał hrabia, śmiejąc się — jak tam urodzaj i zbiór w Hołodudach?
— A! panie! co to za lud barbarzyński! — odparł, spijając szampana, Cielęcewicz. — Wszak nie mogę dostać robotnika...
— Bracia to! — podchwycił hrabia.
— Bez wątpienia, ale potrzebują wprzód wycywilizowania i oświaty, — przerwał rezonator — bo to dziś niemal bydło! Ani sposobu ich nająć! Każdy z nich woli próżnować, niż pracą grosz jaki szlachetnie zarobić. Zatem więc, z bólem serca i upokorzeniem ludzkości, musiałem wczoraj pięciu moim współpracownikom dać w stronę odwrotną i posłać po policję, żeby zrobiła mi porządek. Nie słuchają!
Hrabia śmiał się na całe gardło.
— Zgadzaż się to — spytał — z pańską teorją?
— Zgadza i nie zgadza, ale to stan społeczny temu wszystkiemu winien. Bydlęta, powiadam, a w dodatku złodzieje!
— Zlituj się pan! przecież wszystko ma być wspólne?
— Tak! ale to nie teraz! — odparł zwycięsko Cielęcewicz. — Przyjdzie czas ten błogi, przyjdzie, zobaczycie państwo lub nie zobaczycie, co to jest falanster i życie falansteryczne lub ikaryjskie (dwie formuły niewiele od siebie oddalone): raj ziemski! istny raj ziemski! Praca taka tylko, jaka się komu podoba, odniechcenia, dla zabawki, rozkosz, jaką sobie kto wybierze, hulanki od rana do wieczora i panowanie uczciwości, cnoty...
— Jakto? — zapytał hrabia. — Wszyscy będą cnotliwi?
— A tak, muszą! — poruszając się, mówił Cielęcewicz — muszą! Weźmiemy człowieka od pieluszek i jak zaczniemy go gnieść, miesić, macerować, w formę daną i uznaną za najlepszą pakować, zmusim wszystkich rość, myśleć, żyć jednakowo, jednakowo trawić i instynktowo spełniać cnoty. Zresztą cnota nasza nie będzie trudna, bo, pytam się, jak tam zgrzeszyć, gdzie można wszystko robić, co się komu podoba?
— Wszystko? — spytał rotmistrz. — Jakto? naprzykład, i w łeb komu strzelić?
— Tego nie jestem pewny — odparł Cielęcewicz, szampanem owładniony. — Ale dlaczegożby ludzie mieli wówczas chcieć sobie w łby strzelać?
— Ba! — rzekł hrabia, zukosa rzucając okiem na rotmistrza — gdyby, naprzykład, dwóch kochało się w jednej kobiecie?
— No! to oba ją mieć mogą! — odparł zwycięsko Cielęcewicz.
— Ale wyznaj, że mieć obu, to tak jakby jej żaden nie miał... to ohydne...
— Otóż to dzikie i fałszywe wyobrażenia dzisiejsze! — zakrzyknął doktór socjalizmu.
— Widać, żeś waćpan nieżonaty — śmiejąc się, przerwał hrabia, ale bez jakiejś złości wewnętrznej.
Rotmistrz spuścił oczy, ssał cybuch.
— Kwestję tę kobiet głęboko traktuje Fourier — rzekł w zapale Cielęcewicz, nalewając sobie wina. — Ja także uprawiałem ją i studjowałem, — dodał — rzecz jest stanowczo przeze mnie rozstrzygnięta; bez swobody kobiety i wspólności kobiet, społeczność chorować musi; równie jak własność wyłączna, związek wyłączny jest anormalnością. Wszelki cień wyłączności zniknąć powinien.
— Lecz ty, sąsiedzie, co się tak nią brzydzisz, czemuż swoich włościan nie rozpuścisz i nie poczniesz reformy od siebie? — zapytał Dendera.
— Niegłupim! — rzekł Cielęcewicz. — Ja oddam, co mam, a mnie nikt nic: piękna zamiana! Jabym chciał, przeciwnie, wziąć od drugich, a swego nie dać nikomu.
Hrabia się śmiał, a socjalista, upojony winem i sobą, prawił dalej coraz zuchwałej i śmieszniej; nareszcie przebrało mu się aforyzmów, usiadł, zakaszlał się i przerwał sobie zimniej:
— A! a! przepraszam, najważniejszej rzeczy zapomniałem, wszak mam hrabiemu zwiastować...
— Mnie? co?
— Gościa! Marszałek Farurej wybiera się jutro do niego...
— Tak dawnośmy się nie widzieli, — odparł hrabia zimno — że nie wiem, czy się poznamy.
— Dawno! Nic dziwnego, długo nie było go w kraju: powraca wprost z Paryża.
— Przecież powrócił! — wciąż obojętnie mówił Dendera.
— Wrócił zdrów jak ryba, świeży i odmłodzony.
— Jeszcze młody! Zdaje mi się, że starszy ode mnie przecie.
— Ale jak wygląda! Świeży, rumiany, rześki, zdrów, nadskakujący dla kobiet: petit maitre zawsze.
— Jak dawniej.
— Dobrze w Paryżu nadszastał fortunki? — spytał rotmistrz z przekąsem.
— On! gdzież znowu! Świeży spadek dał mu czystych dwa miljony i ogromne remanenta, bogatszy niż był. Mówią, — dodał Cielęcewicz, rzucając znacząco okiem na hrabiego — że się myśli żenić nareszcie.
— Żenić! — zawołali oba.
— Ba! czemuż nie? Bogaty jak Krezus, świeży, zdrów, miły; chciałby wziąć z dobrego domu młodą panienkę, choćby nieposażną...
— O! stary satyr! rozpustnik! — z uśmiechem przerwał Dendera; ale wtem jakaś myśl go nawiedziła, zadumał się, zdawał rachować, aż Cielęcewicz obudził go pytaniem:
— Będzie pan hrabia jutro w domu?
— Będę! będę! i czekam miłych gości z upragnieniem!
Twarz mu się wyjaśniła, już snuł projekt w głowie.
— W istocie — mówił sam do siebie — gdyby się o Cesię starał, nie byłoby źle... W teraźniejszych okolicznościach mógłbym mu nie dać posagu... może jej zapisać miljony, a sam pewnie pociągnie niedługo: zrujnowany fizycznie. Gdyby Cesia miała rozum, poprawilibyśmy się miljonami tego starego kobieciarza... A Cesia mu się podobać powinna, młodziuteńka, świeżuchna, prawie dziecko, to właśnie, za czem gonią ci starzy wyjadacze.
Cielęcewicz, który zbyt długo, jak na siebie, mówił o przedmiocie obojętnym, znowu począł się puszczać w furjeryzm i proroctwa przyszłego szczęścia rodu ludzkiego, pałał, zapalał się, płomienił, wstawał, gestykulował ogromnie, wywracał i tłukł kielichy, oblewał się winem i, triumfująco czoło coraz otrząsając z włosów, krzyczał już tak, że się lokaje zbiegali, sądząc, że kłótnie zobaczą.
— Przyjdzie — mówił — ten czas, gdy ludzka natura się zmieni, gdy wszyscy ludzie staną się łagodni jak baranki.
— Jak cielęta — mruczał hrabia.
— Jednakowi wszyscy twarzą, wzrostem, ruchem, myślą. Co za widok! Najśliczniejsza harmonja z końca w koniec kuli ziemskiej panować będzie... Nikt nad nikogo nie będzie wyższy, bo genjusz jest zawsze zdobywcą i przywłaszczycielem, genjusz potrzeba w zarodku zniszczyć i okrzesać do normalnych proporcyj; nikt nie będzie nad nikogo lepszy, bo wszyscy dojdą nec plus ultra dobroci; nikt od nikogo rozumniejszy; nikt piękniejszy nawet, doprowadzimy ludzkość do jej prototypu, niszcząc, co poniżej pozwala sobie tworzyć natura!
— I świat umrze w ogromnem ziewnieniu — zawołał hrabia, wstając od stołu. — A ty, panie Cielęcewicz, jutro do Denderowa z panem Farurejem! Nieprawdaż? Póki co będzie, zabawim się; może i rotmistrz nie odmówi?
To mówiąc, pożegnał ich, powtarzając zaprosiny. Ledwie był za drzwiami, reformator odezwał się, wskazując za nim:
— To spróchniała kłoda; ale hrabina, zdaje mi się, jest bez przesądów, ma wyższe o rzeczy pojęcie. Zdałaby się do falansteru! Hę? rotmistrzu! hę? nieprawdaż?
Rotmistrz, jakby go zlał ukropem, wychylił duszkiem kielich szampana.



Znacie już trochę Cesię; typ to w swoim rodzaju wielu kobiet dzisiejszych: więcej głowy niż serca, więcej wyobraźni niż uczucia, wcześnie stara rachubą, wyżej ceniąca urojone dobro niż prawdziwe, Cesia miała przecież choć zimowe, choć spokojne, choć zawiędłe serduszko. Każdy ma go trochę, nawet ci, o których mówią, że im całkiem braknie. Zdawało jej się, poczynając oczyma rozmowę z Wacławem, że to będzie tylko wprawa oczu, związek, co się rozerwie, gdy zechce, nie poruszający serca, nie mogący zamącić spokoju. I niegłęboko też uczucie się w nią wkradło; żegnając Wacława, marzyła o innych, zimna pierś nie zabiła żalem, nie rozdarła się cierpieniem. A jednak po odjeździe jego, gdy się znalazła sama, czy nudy, czy nałogu, czy trochy uczucia skutkiem, posmutniała nieco i dziwiła się swemu bólowi, tęsknocie, czczości, jaka ją otoczyła.
O! bo nigdy nie godzi się żartować i bawić tem uczuciem, mówiąc sobie:
— To rozrywka tylko, ja kochać nie będę!
Któż wie, jak i kiedy pokocha i czy przestanie, gdy zacznie, i czy potem serce nie spęka się od bólu?
Gniewała się na siebie Cesia, że to miejsce przy fortepianie, że któraś ścieżka w ogrodzie, że ławka, na której widziała go z ganku, uparcie jej nieobecnego przypominały, że wspomnienie, jak widmo natrętne, snuło się za nią dniem i nocą. Sama siebie pytała się, czy go tak kocha, i odpowiadała sobie:
— Nie! nie! cóżby to było? szaleństwo! dzieciństwo! On i ja! Ja i on!
A jednak wzdychała i było jej jakoś tęskno, ciężko jakoś, jakgdyby część samej siebie straciła. I mówiła sobie niedoświadczona:
— To przejdzie, to minie, ja się nudzę tylko, ja nadto przywykłam do niego!
Ale upływały tygodnie i miesiące, a tęsknota rosła i, co gorzej, Cesia, już pytając siebie, znowu badając, niekiedy przypuszczała, że odrobinkę kochała; uznawała, że był zajmujący, przystojny, pełen uczucia i że z nim jakoś weselej było w Denderowie.
Pomimo to, jak kobieta, gdy się zręczność trafiła, oczyma i ustami wabiła ku sobie innych: i Walskiego, którego miała za nieżonatego (w istocie żona mu wkrótce potem umarła), i kto się nawinął z młodzieży. Niktby nie poznał, co się działo w jej duszy, choć już i niejedna łza, z jej własnem zdumieniem, z oburzeniem i zgrozą, nocą spłynęła po twarzy... Gdy grała to, co on grał tak pięknie, tak wymownie i wyraziście, często opadły ręce, zadumała się i zerwała, potem szydząc z siebie, otrząsając trochę uczucia, którego się wstydziła. O! niepojęte serce niewiasty! Jestżeś ty jak serce aniołów, co musi kochać świat cały? Czy dla tej miłości, przeczucia drugiej ojczyzny, kochając wszystkich, stale nie możesz ukochać nikogo? Lub jestżeś jak serce szatana, który wybiera pastwę, jaka mu się nawinie i ściga ją, aż pochwyci; a gdy porwał, odrzuca ze wzgardą? Serce niepojęte, serce niezrozumiane; z siwemi włosy staje przed tobą człowiek, nie znając cię jeszcze, równie ślepy, równie jak w młodości nieświadomy twej głębi; i umiera, a nie wie, czy choć raz był kochanym, czy sto razy złotej jej nici nie rozcięło ostrze tajemnej zdrady i pragnienia... Tajemnico niezbadana, jakżebyś była wielkim przedmiotem badania, gdyby z krwią zimną wpatrywać się można w twe dzieje, mozaikę złota i czerni, promieni i ciemności... Trzeba ci zostać zagadką!
Cesia kochała, jak większa część kobiet, którym żadna miłość nie przeszkadza przez tydzień kochać kogoś innego, dwa tygodnie o kimś marzyć i wrócić do pierwszego ulubieńca, po tych wycieczkach myśli, w których i serce udział miało.
Właśnie wsparta na ręku dumała o Walskim, o Wacławie i o trzech czy o czterech jeszcze jasno- i ciemnowłosych młodzieńcach, w prześliczne ubranych kamizelki i zręcznie motylkujących koło niej, gdy do jej pokoju weszła strojna i uśmiechająca się matka, wołając:
— Chodź, Cesiu, do salonu, mamy gości.
— Gości! chwała Bogu! Ale kogóż?
Monsieur Chose! A! jakże się zowie? zapomniałam, un nom très ancien et fort distingué, mais singulier; on le dit de fort bonne souche. A! Farurej! Jakże ci się podoba?
— Ten stary marszałek, o którym od wieków słyszę? który był zagranicą?
Justement, il debarque fraichement de Paris; nadzwyczaj ciekawa postać, bywał na salonach Ludwika-Filipa.
— Przynajmniej to dystynkcji nie dowodzi, bo tam i mydlarze i kupcy korzenni bywali.
Mais il a frequeuté à Paris, ce qu’il y a de mieux; il a été reçu au faubourg St. Germain; no! chodźmy! Jeśli nie będzie miły, to nowy i zabawny niezawodnie; rozerwiesz się, trochę jesteś smutna. Ale popraw wprzód włosy.
Cesia rzuciła okiem na siebie i, trochę wykończywszy ubranie, które nie chciała mieć zbytecznie wyszukanem i pretensjonalnem, poszła za matką, rada rozrywce.
Pan Farurej już był w salonie z hrabią, z Sylwanem i Cielęcewiczem.
Dwaj ostatni zawsze, spotkawszy się, rozpoczynali walkę nieustanną między sobą; Cielęcewicz był i wyznawał się komunistą i radykalistą, a Sylwan ograniczał się żądaniem lekkiej reformy społecznej, której zasad nie umiał ściśle oznaczyć. Dwie panie, wchodząc, zastały już walkę rozpoczętą jak zwykle. Cielęcewicz stał w pośrodku salonu i, jakby był w klubie, perorował bardzo głośno:
— Ludzkości nie mogą uszczęśliwić jakieś tam półśrodki: nie! stokroć nie! Przez najostrzejsze środki, jeśli tego będzie potrzeba, przejdziemy bez wahania, bez wahania, i nową formą odrodzimy społeczność.
— Boże! na cóżeśmy trafiły! — śmiejąc się, zawołała hrabina do Cielęcewicza, który, nagle spadłszy z wysokości swych deklamacyj, uśmiechał się i witał.
— Niech się pani nie lęka, — rzekł mówca — to jeszcze nie zaraz nastąpi.
Wtem pan marszałek Farurej powstał na powitanie dam, z lekkością młodzieńczą, choć miał, niestety, oddawna lat pięćdziesiąt!
Ale czegoż nie dokaże sztuka! Ztyłu widziany, ruchami, ubiorem, trzpiotowatemi gestami, zupełnie był podobny do młodzieńca; obrócony twarzą, wyglądał nieco inaczej.
Łysy całkiem, przyznawał się tylko trochę do łysiny, a peruka jego, zrobiona z największym kunsztem, kłamała mu resztę włosów; bez zębów, miał wstawione wyroby sławnego Rogersa, nie uderzające wprawdzie pięknością, któraby podrobienie zdradzała, ale wcale jeszcze pokaźne; chudy, wszystkie suknie miał wywatowane nadzwyczaj misternie, z głęboką znajomością nietylko ciała, ale i serca ludzkiego; nigdzie sztuki nie zdradzała przesada. Ubiór miał skromny i piękny, ale co na twarz poradzić! Ocet towarzystwa higjenicznego, kosmetyki Indyj i Afryki, woda książęca, eliksiry, pomady niewiele ją upiększyć i odmłodzić potrafiły. Zmarszczki, jakkolwiek powyciągane natył, odzywały się wszędzie, nos nie miał kształtu żadnego, usta rozeszły się zbytecznie nakształt wypracowanych bardzo rękawiczek; oczy nabrzmiały i zaczerwieniły się, zdając wyskakiwać z powiek...
Niesłychanie grzeczny, nadskakujący, posunął się zaraz ku hrabinie i hrabiance, a wiedząc, jak naszym kobieciętom pochlebia, gdy kto domy ich, wróciwszy z Paryża, chwali, nakręcił tak rozmowę, żeby mógł wyznać, iż pierwszy salon w Denderowie, smakiem, ubraniem, tem czemś nieopisanem, co nadaje piętno właściwe, przypomina mu salony Paryża i Faubourg Saint-Germain. Hrabina uczuła się niezmiernie połechtana i odparła, jak się czuje szczęśliwa z przybycia takiego sąsiada, gdy się zdawali skazani już na pożarcie parafjanom i, jak dawni chrześcijanie w cyrku, rzuceni tym potworom na pastwę.
Marszałek nadzwyczaj się uniósł nad dowcipnem porównaniem i tak szczęśliwie poczęta rozmowa, w której obie strony trafnie się głaskać umiały, poszła dalej żywo, a Farurej zręcznie potrafił do niej wmieszać Cesię. Cesi to pochlebiło, bo się lękała zostać opuszczoną, jak mała dziewczynka, i zmuszoną samej się nabijać dla okazania dowcipu i dojrzałości.
Pokazała więc śmiało całą błyskotliwość żywego umysłu i szczebiotliwą łatwość rozmowy, na jaką naprędce zdobyć się mogła.
Hrabia z żoną szepnęli coś do siebie i Farurej, niby przypadkiem zostawiony na chwilę z Cesią, prowadził z nią dalej rozpoczęte dowcipkowanie.
Czemuż wam go odmalować nie umiem, gdy zmożony podagrycznem cierpieniem, z uśmiechem na ustach, grał tak doskonale zajęcie, żywość, wesołość wśród doskwierających mu męczarni; zwracał się, okręcał, wstawał, siadał, pracując na każdy ruch, ale na oko odbywając je lekko i łatwo. Chodziło mu bardzo o pokazanie, że jest w pełni sił i wieku.
Cesia w duszy umierała ze śmiechu, ale ten paryżanin przekwitły, tak dla niej grzeczny, tak nadskakujący, tak dobrego tonu, pomimo swej śmieszności, bardzo jej pochlebiał uwagą, jaką na nią zwracał ciągle; szydziła z niego, a była mu wdzięczna.
Hrabia umyślnie rozprawiał żywo z Cielęcewiczem, żeby nie zmuszać Farureja do odwrócenia się ku sobie; hrabina, trochę chmurna, wzruszała ramionami nieznacznie, a Sylwan, coś przyśpiewując pod nosem, chodził po salonie.
Wtem przybycie rotmistrza pomnożyło towarzystwo, a hrabina, która nie wiedziała, że był zaproszony, zdumiała się i, mimo potęgi, jaką miała nad sobą, trochę ust zagryzła, trochę się zarumieniła. Wnet jednak, uprzytomniając się, zawołała do niego z żartobliwym wyrzutem:
— To nie do darowania, żeby tak o nas zapomnieć!
Rotmistrz zupełnie zbił się z tonu, splątał i zabełkotał coś niezrozumiałego, ale go Sylwan porwał zaraz po przywitaniu i, potrzebując u niego pożyczyć pieniędzy, począł starannie miodem grzeczności smarować.
Nikomu w tej chwili potrzebniejsze nie były pieniądze, snował bowiem projekt nielada, zemstę wielką, której, jak mu się zdawało, bez pieniędzy nie mógł przyprowadzić do skutku, a z niemi miał jej dokonać niezawodnie.
Zbity ze wszystkich dróg przez starego Kurdesza, postanowił sobie przekupić Brzozosię, dowiedzieć się od niej, kiedy ojciec w domu nie bywał, rozpocząć cichutko bliższe stosunki i... któż tam wie, co roił; to pewno, że marzenia jego nie kończyły się u ołtarza; wolał sobie powiedzieć:
— Wydam ją za kogo.
Bo też Sylwan nie kochał wcale, chciał się tylko bawić i zemścić. Zdawało mu się, że najpewniejszą drogą do Frani była naiwna Brzozosia; a do serca ubogiej i na łasce żyjącej rezydentki — pieniądze. Chodziło więc o to tylko, skąd wziąć pieniędzy i jak się do Brzozosi zbliżyć, gdzie ją znaleźć, jak z nią rozmówić tak, aby to ludzkich nie zwróciło oczu.
Wcześnie radował się Sylwan, że ogólny plan kampanji tak szczęśliwie nakreślił, w wykonaniu jego rachując na pomoc losu, na trafy, na coś, co zwykle młodym a wytrwałym w pomoc i przymierze przychodzi.
Nie ze wszystkiem się też w tych nadziejach mylił, bo traf dostarczył mu pierwszą zręczność widzenia się z Brzozosią sam na sam. Myśląc o Frani, Sylwan często jeździł do gaju pod Wulkę i po kilka razy drożynę przezeń wiodącą przebywał, czyhając na swoją ofiarę. Raz mrokiem postrzegł toczącą się zdala postać, która, jak się domyślił i nie mylił, była w istocie Brzozosią; przyśpieszył kroku, dognał ją i naprzód przestraszył bardzo biedaczkę.
— Jezusie, Marjo! — krzyknęła Brzozosia, która powoli, odmawiając pacierze, wracała z pasieki.
— Dobrywieczór pani!
To przywitanie i grzeczne „pani“, wyrzeczone z ukłonem, sprowadziło uśmiech na usta starej panny; dygnęła mu, o ile nierówność drogi pozwalała i, sznurując usta, wstrzymała się, zawracając ku niemu.
— Dobrywieczór panu hrabiemu!
— Cóż tu pani tak sama jedna porabia?
— Wyszłam na przechadzkę... (wstydziła się przyznać, że chodziła do pasieki).
— Jak się tam ma panna Franciszka?
— Zdrowa! zdrowa! — śmiejąc się, dodała Brzozosia i kiwając głową. — Zdrowa, dzięki Bogu; a jak to pan zaraz o niej pamiętał, wprzód niżeli o rotmistrzu i spytał o nią! Oj! coś ja wiem!
— Cóż takiego? — zaśmiał się Sylwan.
— Hrabia podobno poznał się na naszym skarbie.
— Jak to pani domyślna jesteś! — kończył młody hrabia nawpół szydersko.
Pochlebiło to Brzozosi, która żywo dodała:
— O, o! mnie nie oszukać! Z pierwszego razu powiem panu, widziałam to jasno, bo, prawdę mówiąc, o takich rzeczy niema jak mój wzrok.
Sylwan serdecznie się śmiał znowu i podchwycił:
— Kochana pani, cóż z tego wszystkiego, kiedy podobno rotmistrz złem na mnie patrzy okiem.
— A! uchowaj Boże, — odparła Brzozosia — i owszem, i owszem: z estymą, z szacunkiem, ale widzi hrabia, jemu się i nie śni, żeby co z tego było; a ja zaraz taki mówiłam i mówię, że to już widać przeznaczenie.
Sylwan się zastanowił, bo tak dalece zabrnąć sobie nie życzył.
— Byłbym pani bardzo wdzięczny, — rzekł, zbliżając się i szepcąc do ucha Brzozosi — żebyś też pani chciała mi dopomóc... Pani to już wiesz, że bardzo, bardzo podobała mi się panna Franciszka, ale ojciec tak trudny; w domu tak się rzadko widywać możemy swobodnie.
— Z całego serca, z całego sercabym panu dopomogła, — odparła dumna tem, że tak wielką brała na siebie rolę Brzozosia — ale jak?
— Już to pani wiedzieć będziesz lepiej.
— Ojciec straszny impetyk i niezmiernie ją kocha, jak się uprze, jak się uprze, ani go przekonać. Ja mu to już ciągle powtarzam, że nie wiedzieć co robi, że córce los zagradza, ale stary swoje; jak kozioł, proszę pana, choć poczciwy z kościami.
— Jednak możeby to jako można widywać się tak, żeby on o tem nie wiedział.
— Hm, hm! powiem panu! to potrzebaby nad tem pomyśleć... Trudno doprawdy, a nie wiem, czyby się i Frania na to zgodziła. Chociaż, powiem prawdę, ona na pana dosyć łaskawem okiem patrzy, bo mnie nie oszukać, ja to widzę.
— Tak pani sądzi?
— Tak, tak! Ale to posłuszne dziecko; gdybyś pan popróbował jeszcze starego ukołysać.
— Widzi pani, że to prawie niepodobna.
— Zczasem, powoli; zresztą niechno ja pomyślę, coby się dało zrobić — szepnęła Brzozosia i zamyśliła się.
Sylwan porozumiał zaraz, że to namyślanie pewnie oznaczać musiało chęć wytargowania zapłaty i już się zabierał wystąpić z przekonywającym argumentem, gdy Brzozosia, widząc zmierzch nadchodzący, a pomiarkowawszy nagle, coby to ludzie powiedzieli, żeby ją o mroku z kawalerem sam na sam w lesie zobaczyli, szybko pożegnała hrabiego i uszła biegiem prawie, taki ją strach o własną reputację ogarnął.
Sylwan popędził za nią spytać, kiedy ją będzie mógł spotkać. Odpowiedziała mu żywo: — Pozajutro — i szybko pośpieszyła ku domowi, przerażona niebezpieczeństwem, w jakie dobrą swą sławę podała niebacznie.
— Otóż ślicznie! — mówiła po drodze, idąc, cała zdyszana i w płomieniach. — Ani mi do głowy przyszło, co ludzie mogą powiedzieć! Całe życie, chwała Bogu, uczciwe, mogłabym stracić w jednej chwili, przez nieuwagę i trzpiotowatość, która się jeszcze mnie trzyma! Sliczna rzecz! Prawdziwie dziwuję się sobie, tak być nieostrożną! tak nieostrożną! Boć i dawniej, prawda, choć mi się podobał, choć nie bez tego, żeśmy się z sobą schadzali, ale to przyzwoicie, tak że i najgorszy z ludzi nic na to nie mógł powiedzieć...
Noc szybko nadchodziła.
Przerażona niezmiernie dobiegła do domu Brzozosia, w rozmysłach, co począć. Natarczywość Sylwana, jego propozycje, przyszłość Frani, którą jej miała być winna, wszystko to chodziło po biednej rozmarzonej głowie, nie dając się rozwikłać i ułożyć. Nie mogła znaleźć środka, żeby wszystkich żądania i strachy a przyszłość Frani pogodzić. Chciała dopomagać i nie miała odwagi, bo wiedziała, jak rotmistrz tajemnic nie lubił, intrygą się brzydził i chciał, by każdy uczynek miał świadkiem ludzi i słońce, by się z każdego jasno i głośno wytłumaczyć, nie rumieniąc, można. Iść przeciwko jego woli było niebezpiecznie, zresztą nie wiedziała dobrze, co o tem wszystkiem pomyśli Frania, i najpilniej jej było, powróciwszy, wejść do pokoiku wychowanki z tajemnicą, która już dokuczała jej jak wstrzymana czkawka.
Siadła na kuferku naprzeciw Frani i, odchrząknąwszy, poczęła:
— Jaki to był śliczny wieczór, moja duszko!
Ale z oczu jej widać było, że nie o wieczorze mówić miała.
— Gdzież to była Brzozosia?
— Chodziłam, moje serce, do pasieki, ale się nie roją... i, wracając...
— Coś się trafić musiało, boście się przypóźnili?
— Wyobraź sobie, ale... — przerwała i, spoglądając na Franię, dodała: — może ci lepiej nie mówić, ty zaraz przed ojcem wypaplasz.
— Cóż to, kochana Brzozosiu? Co? Ja nic nie powiem. Pewnie gnilec w pasiece!
— Ale gdzie tam mnie gnilec w głowie. Nie powiesz ojcu?
— Jak nie zechcesz, nie powiem. Wydarli pszczoły?
— A jej pszczoły tylko na myśli! Otóż żebyś wiedziała, żem się spotkała i mówiła; zgadnij z kim?
— Kiedy każesz mi zgadywać, to pewnie z hrabią?
— Jakbyś tam była; widzisz, otóż ci powiem, że mnie nie oszukać; jak Bóg Bogiem, tak się w tobie zakochał.
Frania trochę się zarumieniła, boć i najobojętniejszej taka wieść nie obojętna, a pierwszy raz posłyszeć to miło; i Frania miłość Sylwana wcale inną wyobrażała sobie, niżeli była w istocie.
— Doprawdy! on we mnie! To być nie może, Brzozosiu: hrabia taką jak ja szlachcianeczkę...
— Otóż widzisz, że kiedy ja co mówię, to tak jest koniecznie; żebyście mnie słuchać chcieli, ale to z upartym i rady niema. Ojciec twój wszystko psuje. Gdybyś chciała, Franiu, gdyby ci serce mówiło... możnaby coś i bez ojca zrobić... Ot, przyznaj mi się, kochasz go? No, powiedz!
Frania znowu jak jabłko się zarumieniła, zaczęła się śmiać, ukryła twarzyczkę, potem zamyśliła się, potem szeptała coś, porąc fręzlę od chusteczki, tak że nic posłyszeć nie było można; wreszcie, gdy Brzozosia coraz żywiej nacierała, usiadłszy przy niej na stołeczku, tak mówić poczęła prawie do ucha:
— Cóż bo ty, moja Brzozosiu, nazywasz kochać?
— A to doskonale! Udajesz, Franiu, czy co?
— Nie udaję wcale, ale posłuchaj, Brzozosiu. Czytałam kilka książek, co mi z Kudrostawu pożyczali, tam dziwnie jakoś opisują kochanie; a widzicie...
— Ale mów bo, serce, wyraźniej, co książki mają do hrabiego?
— Posłuchajcieno tylko uważnie — szeptała Frania. — Lubię i tego, i tego, i tego; i ten mi się zdaje piękny, i tamten ładny, i ten zabawny i drugi; ale żebym miała kogo nad innych przenosić i za nim więcej tęsknić i marzyć, to nie.
— Jakto może być! — łamiąc ręce, zawołała prawie przestraszona Brzozosia.
— On mnie dosyć bawi, lubię na niego popatrzeć; pośmiać się z nim; ale nie tęsknię, nie rozpadam się za nim. A kiedy się kto zakocha, to tak być musi... Nieprawdaż?
— Ale czyż to być może!
— Czyżbym ja przed tobą kłamała? — odparła Frania.
Brzozosia mocno się zadumała, zażyła tabaki, utarta nos, odpędziła faworytę kotkę i, pokiwawszy głową, spytała:
— A któż ci się u licha podoba, jeśli nie on?
— Alboż ja mówię, że mi się nie podobał?
— Ale ja byłam pewna, że ty o nim tylko myślisz i dumasz.
— Nie, Brzozosiu! Powiem ci nawet szczerą prawdę, czasem, czasem... wydaje mi się aż śmieszny...
— On! on! — zakrzyknęła, porywając się, rezydentka.
— Śmiejcie się ze mnie, kiedy chcecie, cóżem ja temu winna? Doprawdy, że pan Jan z Zawiłowej daleko pokaźniejszy od niego i, jak mówi, jest czego posłuchać, bo w słowach gra dusza; a i ten mi przecież głowy nie zawróci...
— No! to już nie wiem, kto ci się podoba! — rzekła smutnie Brzozosia. — Widać, że to chyba nie przeznaczono. Ale kabała nie może skłamać... Bywa to czasem, że tak człowiek do kogo długo serca nie ma, a potem raptem.
— Może, gdybym go lepiej poznała.
— A tu ojciec i temu drogę zagradza.
— Ojciec wie, co robi, Brzozosiu.
— Między nami mówiąc, stary gdera i tchórz. Coby to szkodziło pozwolić mu bywać?
— Ojciec wie, że z tego nic być nie może.
— Otóż w tem się myli, bo kawaler po uszy zaszłapał, onby się i dziś ożenił.
— Ale ojciec...
— E! ojcowie zawsze potem błogosławią.
— Wolałabym nie potem, ale przedtem...
Brzozosia ruszyła ramionami i nic już więcej nie powiedziała; a Frania, choć była ciekawa, co jej Sylwan mówił, nie dopytywała się, wiedząc, że się z tem później wygadać musi.
To pewna, że całą noc marzyła, dumała, roiła sobie dziwy dziewczyna; Brzozosia marzyła także; a hrabia już się cieszył zwycięstwem i zawczasu drwił sobie ze szlachcica.



— Cóżbyś ty na to powiedziała, — odezwał się tego samego dnia hrabia Zygmunt-August do córki — gdyby pan Farurej chciał się starać o ciebie i to życzenie oświadczył?
Zdawało się ojcu, że wielką powie Cesi nowinę i zawczasu rachował na jej potężne zdumienie; ale jakże się zdziwił, gdy młoda panienka bez najmniejszego zmieszania spokojnie i śmiało mu odpowiedziała:
— O! o temby potrzeba pomyśleć.
— Wprawdzie — dodał prędko hrabia, zapobiegając zarzutom — nie jest to już pierwszej młodości człowiek.
— Ani drugiej nawet, — odpowiedziała Cesia obojętnie — ale cóż to znaczy?
— Miły, dobrze wychowany, dobrze urodzony, wiele widział świata, i bogaty...
— Czy w istocie znowu tak bogaty, jak mówią? — spytała Cesia.
— Najistotniej! Dowiadywałem się i wiem dokładnie; dawny majątek nadrujnowany, to prawda, ale jeszcze piękny, a ze świeżą sukcesją uczyni przeszło trzy miljony fortuny czystej, nie licząc remanentów prawdziwie pańskich... Same sławne srebra jego liczą na parę kroć sto tysięcy...
Cesia się zamyśliła, wołałaby zapewne z ową miljonową fortuną innego męża, ale i Farurej miał swoją dobrą stronę. Stary, musiał przecie czemś zapłacić za swoją starość, musiałby zrobić zapisy, dogadzać upodobaniom, nadskakiwać, a wostatku prędzej mógł od siebie uwolnić, niż kto inny. Hrabia też wcześnie to sobie ułożył i, zbogacając Cesię, przewidywał, że wkrótce będzie wolna a bogata, że wyjść może później zamąż za jakie gołe książątko, a nimby to doszło do skutku, ojciec naturalnie zarządzałby majątkiem... Nieszczęściem te rachuby opierały się głównie na latach i zdrowiu Farureja; a nic zawodniejszego nad życie ludzkie, ci najczęściej giną sami, co ze śmierci cudzej korzystać się przygotowują. Śmierć, filutka, płata figle najniespodziewańsze, jakby ją to bawiło...
Sylwan był też bardzo za tem małżeństwem, była za niem potajemnie i matka, choć dla utrzymania swego urzędowego charakteru sprzeciwiała się zlekka, dowodząc, że z dziecka dla widoków pieniężnych ofiary czynić się nie godzi.
Cesia tymczasem, jakby pierwszy starający się o nią jawnie był dla niej oznaką emancypacji, patentem dojrzałości, spoważniała wielce, nabrała pewnego tonu i głęboko zdawała się namyślać. Troszkę kochała Wacława, ale to w jej przekonaniu nie przeszkadzało zamążpójściu za starca; między miłością i poświęceniem się dla niej a życiem swobody i dostatku wybór był łatwy przy takiem jak jej wychowaniu i przykładach, nie wahała się też wcale. Lecz, mając iść za starego, chciała, by był bardzo stary, i troskliwie wypytywała, czy istotnie ma tyle lat, ile mu przypisywano, i tyle majątku.
Ojciec, który się spodziewał oporu i gotował do walki, zdumiał się, widząc ją przygotowaną zupełnie i wyprzedzającą niejako jego żądania.
— Ma rozum — rzekł w duchu — nad lata! nad lata; nie byłaby dzieckiem mojem! Co to za wytrawność i kalkulacja zdrowa! a nie ma jeszcze lat dwudziestu! a wychowane to na wsi! Ho! ho! trząść będzie światem, byle nań wyjrzała!
Za drugą bytnością w Denderowie widocznem już było, że Farurej, od wszystkich nadzwyczaj dobrze przyjmowany, od panny najlepiej jak być może, uwięźnie na lep i da się usidlić. Starzec, sądząc, że to zwycięstwo winien był sobie tylko, wybornemu tonowi, dowcipowi, udawanej swej młodości i pokostowi paryskiemu, którym był okryty, uszczęśliwiony do szału, padał przed Cesią z takiemi oznakami najszaleńszej miłości, że przytomni jej wybuchom ledwie się od śmiechu powstrzymać mogli. Cesia dowcipowała z nim, ochoczo dotrzymując mu placu; zachwycała go przytomnością umysłu, wesołością i tonem, jakich w tak młodej panieneczce ani się mógł spodziewać. Nie chciał w tem wszystkiem widzieć grudniowy zalotnik jawnego przecie zepsucia i chłodu.
Za trzecią czy czwartą bytnością Farurej zupełnie oszalał, obałwaniał i gotów już był siebie i wszystko, co miał, oddać tej czarodziejce. Hrabia patrzał, jakby nie widział; hrabina pomagała nieznacznie, stękając na ofiarę; Sylwan, w nadziei łatwej pożyczki pieniędzy od przyszłego szwagra, pochlebiał mu, przybrał za przyjaciela, za powiernika i zręcznie, jak równego, traktował.
Nic bardziej starcowi pochlebiać nie mogło. Skutkiem całej tej komedji, Farurej wyobraził sobie, że istotnie odmłodnieć musiał, że wiek jego dla wszystkich był tajemnicą, a niebytność długa rachuby kalendarzowe pomieszała. Płochy jak dwudziestoletni młodzieniec, gotował się do ofiar największych, byleby na swojem postawił, byle ubóstwionej Cesi rękę otrzymał.
Cesia, wpół śmiejąc się, wpół płacząc, patrzała na przyszłość: wśród jej obrazu Wacław migał przed nią smutny, milczący i cichy, ale stały. Nie mogła obejść się bez niego, odpędzała natręta napróżno, wkońcu mówiła sobie:
— Będzie z nami, przy nas, ze mną!
— Lecz byćże on zechce, gdy zostaniesz żoną tego starca, przedając mu się tak ohydnie? — pytał głos wewnętrzny.
— Musi! — odpowiadała. — Ja każę i przyjdzie!
Po podbiciu Farureja, o niczem już nie wątpiła, chociaż to było łatwe zwycięstwo; ale pierwsze taką daje odwagę, w taką wbija pychę! A to był pierwszy triumf, na który ludzie patrzyli.
Jakkolwiek śmieszny swą pretensją do młodości, Farurej z innych względów był postacią wielce niepospolitą dla nas, bo u nas wszystko, co się choć potarło o obce, co trąci zagranicą, co przybywa przesiąkłe cudzoziemszczyzną po długiem dobrowolnem wydaleniu, wyższem się i doskonalszem wydaje.
Żartowano z niego trochę, ale go naśladowano: jego powozy, konie, zaprzęgi, ubiory, urządzenie domu służyło za wzór dla drugich, a zwłaszcza dla młodzieży. Farurej, dobry koleżka, otaczał się nią chętnie, sprawiał baliki, prawił cynizmy i grał rolę młodzika, pomimo podagry i reumatyzmów bezliku, z natchnieniem i żywością niepospolitą.
W sąsiedztwie, choć zazdrość kazała szydzić z niego, wszyscy sarkali, że tak piękna partja dostanie się dumnej, zimnej, szyderskiej, nieznośnej hrabiance. Tyle panienek jeszcze młodszych gotowe były poświęcić się i uszczęśliwić starego rozpustnika. Niestety! dziś nawet u młodziutkich panienek, któreby dawniej za skarby świata nie zaślubiły starca, jedyna modlitwa, jedyne życzenie — znaleźć bogatego a schorzałego paralityka i sprzedać się, byle drogo. Serca niema! Są głowy i rachuby, poczynające się w latach piętnastu, gdy samo serce bićby tylko powinno!
Cesia tedy codzień widoczniej zwyciężała. Cieszyli się pocichu rodzice, a Sylwan na rachunek tego co tydzień pożyczał u Farureja, skarżąc mu się na skąpstwo ojca i potrzeby młodości.
Tymczasem Zygmunt-August Dendera wikłał się coraz głębiej w interesa, usiłując wykłamać byt swobodny i bogactwo, które uciekło. Szło mu w istocie najgorzej, ale nikt o to nie mógł go posądzić; opłacano z rzetelnością niewidzianą procenta i zażądane kapitaliki, dawano szumne bale, dom na świetniejszą niż kiedy podniesiono stopę. Imieniny, Nowy Rok, zapusty, obchodzone zwykle szumnie, teraz, zapraszając dokoła, z muzyką wytworną, ze szczególnemi wymysłami zabierano się solemnizować. Kredytorowie, zdumieni, osłupieli: nie pojmowali, co się to dzieje; ale gdy klucz Słomnicki skonfiskowano, a to nie ustawało; gdy hrabia równie wesołą twarz zawsze ukazywał, prawił o spekulacjach, płacił, nie wypraszając się, i nietylko nie począł się oszczędzać, ale wspanialej jeszcze występował, powiedziano sobie, że musi mieć kapitały, że ma tajemne sumy na bankach. Ci nawet, co go najlepiej znali, jak Smoliński, zdumieni zuchwalstwem, niedowierzali oczom i zawahali się w przekonaniu o grożącem bankructwie.



Sylwan, cały zajęty swoją przyszłą zdobyczą, pośpieszył do Wulki i stawił się w terminie na rozmowę z Brzozosią, wcześnie przygotowany do datku, który sądził nieuchronnie potrzebnym dla pozyskania jej względów. Ale ostatnia rozmowa z Franią wielce zachwiała przekonaniem Brzozosi i dała jej do myślenia: przypuszczać poczęła, że wychowanica jej nie kochała hrabiego, a namawiać nie umiała. Cała nadzieja jej była w tem, że Frania się rozkocha, a hrabstwo i bogactwo przy młodości i ładnej twarzy muszą ją chwycić za serce.
Idąc do lasku, Brzozosia postanowiła sobie wybadać pilnie młodego hrabiego o dalsze jego zamiary, czyby się nie chciał zaraz ożenić? Nie pojmowała bowiem w prostocie niepokalanej ducha innej intrygi, tylko przyśpieszającą co najrychlej wiekuiste połączenie. I, gdy Sylwan śpieszył z myślą nakłonienia jej, aby mu pomogła do zawiązania tajemnych z Franią stosunków, ona poprostu i po staroświecku chciała go ożenić, choćby mimo woli ojca, byle tylko co najprędzej. Kabała dawała jej ufność, że zwycięży i że Frania będzie szczęśliwa.
Zeszli się prawie w tem samem miejscu, co wprzódy; a Brzozosia, cała drżąca, żeby jej kto nie zobaczył, zwłaszcza rotmistrz, którego się obawiała jak ognia, postanowiła zgóry stanowczo zapytać hrabiego, kiedy wesele.
— Byle Frania za niego poszła, — mówiła sobie — to się kochać muszą i będą szczęśliwi...
— Cóż tedy? — zapytał żywo Sylwan, wyglądając jak najpomyślniejszej odpowiedzi.
— A cóż, panie hrabio! — odparła Brzozosia, oglądając się. — Mówiłam z Franią, ale to gołąbiątko zwyczajnie, ani wie samo, co się w jej serduszku dzieje; a ja widzę, że hrabiego kocha i kochać musi.
— Ale jakże się przybliżyć, poznać lepiej?
— No! a hrabiaż ją kocha? — spytała Brzozosia.
— Jak! pani nie uwierzysz?! — zawołał z zapałem.
— No! to chwała Bogu! Już na siebie biorę księdza i ułatwienie ucieczki; pojedziemy nocką do kościoła, proboszcz ślub da, a rodzice muszą przebaczyć.
Sylwan stanął osłupiały i zastygły.
— Jakto? — rzekł powolnie, cofając się. — Ależ my jeszcze... niedosyć się znamy!
— Jakto niedosyć, kiedy hrabia ją kochasz? — spytała Brzozosia.
— Trzebaby się nam częściej i swobodniej widywać.
— Naco? — przerwała stara panna. — Co tu darmo czas tracić. Ot, brać zaraz ślub i po wszystkiem; będziecie się potem sobie widywali po całych dniach, ile zechcecie.
Hrabia oziębł bardzo, zmieszał się, nie wiedział, co mówić, czuł, że się złapał; chciał mowę zastąpić czynem wyrazistym i podsunął zręcznie rulonik złota w rękę panny ciwunówny.
Trudno opisać, co się stało z Brzozosią na widok tego zwitka, którego w początku zrozumieć nie mogła; a domyśliwszy się znaczenia po wadze, z krzykiem, jak gadzinę, upuściła, odskakując na kilka kroków. Załamała ręce, oczy jej zapaliły się gniewem i, jakby światło jakie nagle ją oblało, cofnęła się ze zgrozą od skonfudowanego młokosa, który za późno pomiarkował, że głupstwo zrobił.
— A to tak, mości hrabio! — zawołała, trzęsąc się cała. — To ty myślisz, że ja ci moje dziecko sprzedam? Chciałoby się kupić moją poczciwość za złotko! Co to waćpan myślisz sobie, żem lada sługa, żem jaka przedajna!...
Gniew aż jej mowę zatamował; hrabia poczynał się tłumaczyć, bąkał, czerwienił się, ale stara panna, raz puściwszy wodze językowi, silnie obrażona, opamiętać się nie mogła.
— Waćpan myślisz, — wołała — żeśmy to hołysze, których można kupić i okpić, jak się podoba, dlatego żeś ty hrabia! Chcesz się żenić, to ci pomogę, ale nie za pieniądze; a jeśli myślisz tylko zwodzić, to ci się z nami nie uda, ja pierwsza ci oczy wydrapię... Choć w cycowym szlafroczku chodzę, ale twoich pieniędzy nie potrzebuję...
Widząc, że nie żarty, podniósłszy rzucony rulonik, hrabia zaciął usta z gniewem i odstąpił wściekły, dosiadając konia co żywo; ale nim się potrafił oddalić, posłyszał tyle, ile w życiu jeszcze nie zdarzyło mu się od nikogo, i ze zmytą głową poleciał do domu.
Brzozowska zdyszana, zgniewana, trzęsąc się jeszcze cała od niepohamowanego wybuchu, powróciła do Wulki i trafiła na Kurdesza w ganku, odmawiającego właśnie pacierze na książeczce. Postrzegłszy ją, stary poznał, że się jej coś trafić musiało i, śmiejąc się, zapytał:
— A co tam? czy nie lisy złapały czubatą kurkę? może wilk zdusił jagnię panny ciwunówny? Coś się musiało stać okropnego, boś widocznie poalterowana, moja Brzozosiu!
Nie zebrała się jeszcze, co odpowiedzieć, rezydentka, gdy Kurdesz dodał:
— Ale bo widzę wracacie z gaju?
— A z gaju, z przechadzki — odpowiedziała.
— Czy ci się co, uchowaj Boże! trafiło?
— Nic, nic! — zimno przychodząc do siebie i pragnąc się co najrychlej ukryć w kątku, odpowiedziała.
— Jakto, nic? Ależ widzę, że panna albo postraszona, albo rozgniewana.
— Nie warto o tem mówić — mruknęła, uchodząc.
Frania nie potrafiła nic z niej dobyć, prócz kilku słów pogardy dla hrabiego.
Sylwan po tej wycieczce, upokorzony doostatka, postanowił i zaprzysiągł sobie rzucić zupełnie niewczesne staranie o Franię. Bolał srodze ze wstydu, ale rozumnie ukrył swoje strapienie wewnątrz siebie i milczał.



Tymczasem Wacław z panią podsędkową przybył do Kudrostawu, gdzie zaraz pilno im było wszystkim pochwalić się nowem nabyciem. Zgodzono go, bardzo się targując, za lichą pensyjkę; zawarowano, żeby uczył chłopców, czego tylko można i jak najwięcej; zastrzeżono, żeby fortepianu nie psuł swojem klepaniem i nie grał na nim, tylko gdy go przy gościach prosić będą, a dla siebie raz na tydzień w niedzielę (co go najwięcej kosztowało); kazano mu stać w niewygodnej i wilgotnej izdebce, ledwieże nie odmówiono pierwszych potrzeb życia; tak zdawało się Dębickim ciężką rzeczą to przyjęcie jego do synów, ale razem chciano się nim chlubić i popisywać jak najwięcej. Poszły więc wieści o metrze po sąsiedztwie, których trąbą był Cielęcewicz, głoszący, iż Dębiccy przyjęli nauczyciela muzyki do dzieci, dawnego wychowańca hrabiów i metra hrabianki, że mu ogromną płacą pensję i t. d. i t. d.
Pierwszy, który te wiadomości przywiózł do Denderowa, był rotmistrz Powała; rzucił je wśród gwaru towarzystwa ze śmiechem i wprost doszła do uszu Cesi. Nie zarumieniła się wcale, nie zdziwiło jej, uderzyło jej tylko serce tajemnie i powiedziała sobie:
— Wrócił, bo się do mnie chciał przybliżyć. Ale cóż mi tam — dodała — jakiś biedny nauczyciel, choć podobno oszalał za mną! Niepodobna, żeby się tu kiedy nie zjawił; przyjmę go zimno i ostro. To zuchwalstwo!
Hrabia, dowiedziawszy się o tem, brew marszczył i zdawał się widocznie czegoś niespokojny i kwaśny.
— Miał jechać do stolicy — rzekł — lub zamieszkać w Żytkowie, w Kamieńcu; pocóż tu znowu powraca, to niema sensu! Muszę go zobaczyć i dobrze mu zmyć głowę.
Wtem ktoś począł się rozwodzić szczerze nad dobrodziejstwy, wyświadczonemi przez hrabiego dla Wacława, a stary Dendera odwrócił się chmurny i, jakby przez uczucie skromności, przerwał:
— Nie mówmy o tem, nie warto!
Widocznie był przecież zmieszany i nierad wiadomości.
Wacław w Kudrostawie niełacno oswajał się z obcym domem i ze służebnictwem swojem. Dom też to był oryginalny, jakich i u nas niewiele, choć nam na oryginałach nie zbywa. Państwo podsędkostwo Dębiccy, świeżo zbogaceni, chciwi wnijścia w grono obywatelstwa, łączyli skąpstwo dawne z wystawą, której, wedle ich wyobrażeń, nowy stan wymagał. Przepych ten szlachecki, niesmaczny i śmieszny, zamiast podnosić, poniżał ich jeszcze i wystawiał na szyderstwo, którego się dopatrzeć nie umieli; bo wszystkie urągowiska brali za pochwały, nie dopuszczając myśli, by z nich szydzić się kto ważył.
Gorzki to chleb cudzy, gorzki to dach obcych, choćbyśmy nie z łaski jedli, nie z łaski mieli schronienie, choćby za nie płaciła i nadpłacała praca; zawsze to ciężkie życie najemnika! Tym, którzy nas przypuszczają do swego stołu, do swojego domu, zdaje się często, że żaden wysiłek i poświęcenie nie potrafi opłacić ich wielkiego wyświadczonego nam dobrodziejstwa; a nam widzi się zawsze, że praca nasza więcej jest warta nad płacę. Ciężko jest być sługą, cóż dopiero stanąć na tem stanowisku wątpliwem, co dzieli sługę od ubogiego przyjaciela? Mając do czynienia z ludźmi bez serca, nieustanna się toczy walka: i oni chcą, byś był ich sługą, ty chcesz pozostać niepodległym. Właśnie w takiem położeniu był Wacław u Dębickich, którzy z niego wszystko mieć chcieli, pewni będąc, że za ich trochę pieniędzy powinni byli całego kupić sobie człowieka, że za nie sprzedał im się bez wyjątku! Każdą jego wolną chwilę uważali za skradzioną sobie i, jak skąpiec, co zapłaciwszy śniadanie w garkuchni, zjada do ostatniej chrząstki, choćby się miał rozchorować, tak oni wszędzie, do wszystkiego, ciągle posługiwali się radzi Wacławem. Oprócz lekcji muzyki, musiał być nieustannie na ich rozkazy: sam pan posyłał go do miasta powiatowego po obiedzie, gniewając się, jeśli na lekcję ranną nie powrócił; proszono go o robienie rachunków, o dozór nad ludźmi, o posługi najnudniejsze i najprzykrzejsze, nie mając względu na to, że go niemi męczono. Powinien się był czuć szczęśliwy, że im służył.
Pani Dębicka, gdy mu dać raczyła drugą filiżankę herbaty, mniemała, że się obficie wywiązuje ze wszelkich względem niego obowiązków grzeczności. Biedne to i ciężkie było życie! Nieustannie napokaz wyprowadzany, zmuszany do popisów, poniewierany i, jak piłka, rzucany Wacław, ledwie skosztowawszy swobody wiejskiej, rad się był z niej wydobyć co najrychlej.
Przywykły do pracy nad sobą, do dumań swobodnych, wreszcie niewolnik i wprzódy, ale ludzi lepiej umiejących pokryć swą władzę i w pewne formy odziewających absolutność, Wacław cierpiał boleśniej niż od najprzykrzejszego niedostatku.
Jedyną jego pociechą było wyrwać się na wolność, pochodzić, przedumać godzinę, marzyć o swojej sztuce i wielkich jej tajemnicach; a kilka książek, niemych przyjaciół, nad których lepszych nie mamy (chociaż i ci jak często zdradzają!), orzeźwiały go w zobojętnieniu upadłego na duchu.
Dom Dębickich był osobliwszego rodzaju. Pan i pani ekonomowali jeszcze na swojem, udając panów w potrzebie, a udając ich bardzo pociesznie. Oboje napozór nie wdawali się w gospodarstwo, czasem nawet odegrywali obojętność na nie, ale ukradkiem szpiegowali obroty oficjalistów, męczenników ich nieufności i, znając rzemiosło doskonale, wszędzie szukali podstępu.
Sam pan podsędek, wysoki, silny pachoł, z wąsem i bokobrodami rudawemi, udawał, że nadzwyczaj lubi gazety i towarzystwo; krzyczał bardzo głośno i bredził śmiało; pobrzękiwał pieniędzmi, o których obfitości częste były wzmianki; sadził się na zbytki powierzchowne, a żył z najobrzydliwszem skąpstwem. Mieli kocz, karetę, cugi, liberje i guzy, i blachy złociste, ale ludzie u nich jedli bez soli, chodzili w domu bosaka lub w łapciach, a wieśniak pędzany robił prawie od niedzieli do niedzieli i nazywał się chamem.
Wzniósłszy się nad swój stan pierwotny, Dębiccy mniemali się już tak wysoko, że wszystko, co od nich niżej stało w hierarchji socjalnej, uważali za niegodne wejrzenia, za tak liche, za tak nikczemne, iż to się ledwie człowiekiem godne było nazywać. Można sobie wyobrazić, jak uważali Wacława, zmuszonego służyć im dla kawałka chleba.
Z wyższymi, choć parli się na stopę równości, oboje państwo przechodzili nieustannie z dumy i zarozumienia do mimowolnych upokorzeń. Trafiało się, naprzykład, że Dębicki wstawał na wnijście każdego i ustępował miejsca lada tytulikowi; ale bywało także, iż aż do niegrzeczności posuwał dbałość o utrzymanie się na mniemanem stanowisku, z którego prerogatywami nie był jeszcze oswojony. Nie każdy panem być może, kto chce.
Dom odpowiadał ich charakterowi i sposobowi życia: było to niezgrabne naśladowanie tego, co widziano gdzie indziej, bez zastosowania do miejsca i potrzeby, a nadewszystko bez smaku. Dziedziniec, niby angielski, pstrzyły dokoła budowle malowane i herbowne, sztachety wykwintne różnych rodzajów, jedne od drugich niezgrabniejsze, i ozdoby pociesznie naiwne. Ogród spacerowy, kompozycji samego pana, ubierały altanki i ławki w osobliwszym guście. Salon z meblami Testorego i Bajera w każdym kącie inną miał fizjognomję; nie potrzebujemy mówić, że wszystko chodziło w kapkach i starannie oszczędzane, od gości się tylko demaskowało. Świecidełek i błyskotek nie żałowano, a przy każdej zręczności cena lada fraszki obić się musiała o uszy tych, których najmniej obchodziła; domowi, powtarzaniem nauczeni, wiedzieli najdokładniej, ile nawet tafelka w posadzce zapłacona była.
W takim to domu na pierwszą próbę skazany był Wacław, nie znalazłszy w nim żywej duszy, coby się z nim biedą tą podzielić chciała, coby uczuła jego cierpienie; owszem, wszyscy jeszcze zdawali mu się wymawiać jego „szczęście“.
Wacław, przywykły do znoszenia, spokojnie, z uśmiechem spełniał obowiązek i wypijał do dna gorycze tego kielicha służebnictwa. Po dwóch blisko miesiącach pobytu w Kudrostawie, na prośbę jego, chętnie mu dozwolono pojechać do Denderowa, a była to zręczność pochwalenia się końmi i powozem; dano mu cug gniady i kocz paradny, po tysiąckroć go przestrzegając, żeby nie powalał sukna i koni pędzić nie kazał, żeby się nie poupijali, żeby się co, uchowaj Boże! powozowi lub rumakom nie stało.
Nie bez jakiegoś uczucia przestrachu wyjechał Wacław do domu, w którym dzieciństwo i młodość przepędził; a obraz Cesi przelatywał przed łzawemi jego oczyma. Gdy ujrzał ogród, mury pałacu i miejsca, uświęcone długiem cierpieniem, marzeniem, latami nadziei i boleści, w których się jeszcze pieścił przyszłością, biedny sierota zapłakał potajemnie.
Hrabia przyjął go kwaśno i na wstępie zapytał:
— Cóż to? Słyszę, powróciłeś z Żytkowa i zakopałeś się na wsi? Do czego to prowadzi?
Wacław opowiedział mu całą historję pobytu swego w mieście i zwątpienie o przyszłości.
— Chcesz, żeby ci los przyniósł pieczone do ust gołąbki — ruszając ramionami, odparł Dendera. — Tak się nigdy nie dzieje, trzeba walczyć, pracować i nieraz biedy przecierpieć. Najłatwiej sprzedać się za nędzny kawałek chleba; ale powtarzam, to prowadzi do ożenienia z garderobianą, i zostania organistą.
Wacław zamilkł, czując się poniekąd winnym.
— Cóż waćpan myślisz? — spytał hrabia. — Długoż tu będziesz?
— Przynajmniej do roku.
Dendera pokiwał głową z wyraźnem nieukontentowaniem.
— Ha! rób sobie, co chcesz! — odparł. — Ale cię przestrzegam, że jesteś na zupełnie fałszywej drodze: tracisz młodość i zginiesz marnie.
— Ażeby posunąć się dalej, — pocichu rzekł Wacław — potrzeba środków, pomocy, pieniędzy...
— Tych ci nie dam, — cynicznie odpowiedział Dendera — miałbym na sumieniu dłużej twojemu opuszczeniu się dopomagać, dosyć czyniłem dotąd; potrzeba samemu o sobie myśleć, a nadewszystko nie tu na wsi szukać sobie losu.
Wacław chciał odpowiedzieć, ale dano znać o przybyciu Farureja i hrabia zabrał go z sobą do salonu, chcąc, by się pokazał żonie i gościom. Trochę był chlubny ze swego wychowańca i czasem go tak wyprowadzać lubił, by wywołać pytania i napomknąć, co uczynił dla opuszczonej sieroty.
Wszedłszy, zastali już hrabinę, Cesię, przy której, ze swą młodocianą miną a starą twarzą, pobielaną tylko na nowo, siedział Farurej, prawiąc jej francuskie grzeczności i wyuczone dwuznaczniki. Cesia, zmieniona do niepoznania, pewna siebie, śmiała, mówiąca, wystrojona, opierała się odniechcenia na kanapie, wpatrując w bukiet, który jej ofiarował, bukiet kamelij i orchidei, przepyszny, nie wiem, skąd sprowadzony, ale zachwycających barw i woni. Wspaniała paulownia zajmowała środek tej ogromnej wiązki kwiatów, uderzając niewidzianemi kształty i rzadkością.
Gdy wszedł Wacław, Cesia zmierzyła go spojrzeniem i, postrzegłszy zbiedzonym, bladym, smutnym, nieśmiałym, ledwie się nie zawstydziła przed sobą, że jej zcicha uderzyło serce, że go poznała jeszcze. Kiwnęła mu główką zgóry, ale tak pogardliwie, jakby rzucała jałmużnę ubogiemu, który ją ranami i kalectwem odstręczał. Hrabina, nie lubiąca wychowańca, ledwieże go postrzec raczyła; a Sylwan, nie kryjąc, z jakiem go lekceważeniem traktował, zapytał głośno:
— Cóż, słyszałem, że jesteś u Dębickich?
— Jestem w istocie — zimno odparł Wacław.
— Cha, cha! — rozśmiał się stary hrabia. — Do czego to dziś przyszło: państwo Dębiccy uczą dzieci muzyki!
Wszyscy się rozśmiali za gospodarzem, a biedny sierota zakłopotany, znalazłszy gdzieś w kątku miejsce, przysiadł się z bólem w sercu, schodząc z oczu. Takiego przyjęcia (choć mógł je przewidzieć) nie spodziewał się przecie i wyglądał współczucia, miał nadzieję spojrzenia Cesi, jeśli nie mówiącego więcej, to litośnego przynajmniej. Ona, przeciwnie, zdawała się wysilać na okazanie, jak daleko stali od siebie, jak obojętny był dla niej, jak dziś wysoko myślą i nadzieją wzleciała.
Kilka godzin do wieczora przeszły wśród ogólnej rozmowy, do której Wacław nie był przypuszczony; miał już odjeżdżać, gdy Farurej wreszcie ruszył się także, i, trzpiotowato pożegnawszy towarzystwo, podskakując na cienkich nóżkach, zbiegł ze schodów z Sylwanem; Wacław miał także kapelusz w ręku, gdy Cesia, tyłem stojąc do niego, odezwała się:
— Proszę poczekać! Chcę, żebyś mi pan zagrał!
Zawsze jeszcze posłuszny Wacław rzucił kapelusz i zatrzymał się.
— Siadaj pan i graj mi, co chcesz! — kończyła Cesia, wpatrując się w swój bukiet i wyciągając niedbale na kanapie. — Cóżeś pan przez ten czas porabiał?
— Co zawsze, co tutaj.
— I zawsze, jak widzę, smutny, ponury bohater romansu...
— Doprawdy, nie mam się czem cieszyć; zresztą Pan Bóg mnie takim stworzył...
— A jużciż, przepraszam! — podchwyciła Cesia. — Choćby z miejsca u państwa Dębickich cieszyć się pan winieneś. A powiedzże mi, proszę, — dodała, śmiejąc się do rozpuku, ale śmiechem przymuszonym — jakże tam ci ludzie żyją?
— Jak ludzie.
— Prawda, że to są zbogaceni ekonomowie?
— Nie wiem ich przeszłości.
— A żałujesz ich pan i chcesz bronić?
— Nie, ale nic nie wiem.
— No, to graj pan, kiedy mówić zapomniałeś. Zobaczym, możeś i grać zapomniał także.
I, rozkazawszy grać, Cesia przerwała zaraz pytaniem:
— Znasz pan tego gościa, co wyjechał?
— Pierwszy raz go widzę.
— Ktoś bardzo miły! To mój narzeczony! — szepnęła ze śmiechem.
Wacław pobladł, schylił się nad fortepian.
— Pani sobie żartuje — rzekł zcicha.
— Nie! nie! doprawdy! Wczoraj mi się oświadczył; znajduję go bardzo dobrze. Nieprawda, że ma minę i świeżą, i młodą, i dystyngowaną?
— Chce ją mieć, to prawda!
— O! i ma! Zresztą, to do pana nie należy. Graj pan!
Wacław grał znowu; Cesia mu przerwała:
— Więc zapraszam pana na moje wesele.
— Wątpię, żebym się pani przydał na co...
— Znajdę dla pana zajęcie, — odparła — będziemy mieli tyle gości.
Wacław już sam grać począł; ale ona, tupiąc nóżką, nie dała mu ciągnąć dalej i krzyknęła:
— Dajże pan pokój temu graniu! Nieznośnie klapiesz po fortepianie. Mów mi co o Dębickich, żebym się pośmiać mogła.
— Daruj pani, ale dla mnie to wszystko tak smutne!
— Pan bo koniecznie chcesz grać rolę nieszczęśliwej ofiary! — zawołała, śmiejąc się i topiąc w nim wejrzenie zimne, a kolące boleśnie.
Wacław porwał się oburzony, cierpiący; głowa mu pękała i serce się darło. Pochwycił za kapelusz.
— Czego się pan śpieszysz?
— Kazano mi rychło powracać; jam się opóźnił.
— A więc powracaj pan sobie, kiedy mu tak pilno! Ale — dodała — pamiętaj, że masz przyjechać na moje wesele.
I, rzuciwszy mu jeszcze to słówko, jakby go chciała zranić najboleśniej, pożegnała skinieniem głowy smutnem, wejrzeniem wymownem, by niezupełnie odszedł zrażony, żeby cierpiał, a powrócił.
— Wszak do zobaczenia, nieprawdaż? do zobaczenia?...
— Nie wiem — rzekł Wacław.
— Ja chcę, ja każę, jak dawniej... — szepnęła cicho. — Zapraszam na wesele — i z przymuszonym śmiechem dodała: — Pan lubisz podobno rezedę? Otóż jej gałązka z bukietu pana Farureja; niech mu ona przypomni, żeś mi pan dał słowo być na mojem weselu.
— Będę pani, — odpowiedział Wacław, zbierając się na siły — będę pewnie!
Wyraz, z jakim to wymówił, blask jego oczu, łza, co się w nich widocznie kręciła, przeraziły i poruszyły Cesię; chciała go jeszcze zatrzymać i ukoić, ale wybiegł szybko i żywy tylko chód po schodach słychać było: uciekał.
Ciemnym zmrokiem pożegnawszy hrabiego, który naglił, żeby się z tych stron oddalał, i Sylwana, który, pogwizdując, rzucił mu obojętne adieu, sierota pośpieszał do powozu, stojącego u bramy, gdy licho odziany człowiek, stary i siwy, oglądając się dokoła, zbliżył się ukradkiem do niego.
Wacław myślał, że to był żebrak i dobywał pieniędzy, ale wieśniak schwycił go za rękę i, popatrzywszy mu w twarz, zapytał:
— To wy Wacławek?
— Co chcesz, mój stary? To ja.
— To wy, syn tej biednej kobiety, co to na pasiece umarła... co to graf wziął was na opiekę?
— To ja, mój kochany.
— A! to wy! — powtórzył wieśniak, kiwając głową. — A gdzież teraz mieszkacie?
— W Kudrostawie, mój kochany. Lecz co chcecie ode mnie?
— Nic, nic — odpowiedział stary, oglądając się ostrożnie na wszystkie strony. — Nic, tak, to ja was tylko chciałem zobaczyć, bom to ja was dzieckiem hodował — i cicho dodał: — Jedźcieno już, jedźcie, zobaczymy się.
To powiedziawszy, zawrócił się i uszedł.
Spotkanie to, słowa i wejrzenie tajemnicze przerwały nowem wrażeniem pasmo uczuć podrażnionych, przed chwilą żywą boleścią napełniających serce sieroty. Wacław wsiadł do powozu ciekawy, zajęty spotkaniem, przeczuwając, że ono dla jego przyszłości obojętne być nie może, i pojechał milczący i rozmarzony do Kudrostawu, gdzie zaraz na pierwszym wstępie obsypano go pytaniami o powóz i konie, potem o przyjęcie u hrabiów, o nich samych, o dom, zwyczaje i t. d. Dębiccy niczego tak ciekawi nie byli, jak pańskich obyczajów, bo też je małpować musieli po swojemu.
Wacław, niewiele ich nauczywszy, odszedł szybko z wielkiem zgorszeniem obojga państwa, by spocząć, gdy właśnie spodziewali się, że za dzień im odkradziony zapłaci, poświęcając cały wieczór usłudze koło dzieci i przypodobaniu się łaskawemu państwu.
— To — rzekł Dębicki kwaśno po jego odejściu — jakiś bardzo góronos kawaler, udaje obywatela, choć jakiś znajda, sierota! We wszystkiem mu dogadzają, a jeszcze nie raczy i pogadać; potrzeba się tu inaczej wziąć do niego.
— Nie bój się, ja mu prawdę wypalę otwarcie — zawołała pani, która się w takich sprawach i w ogólności we wszystkiem uważała za wyższą od męża z powodu, że się bliżej o panów otarła. — Potrafię ja go upamiętać, co nam winien, i przypomnieć mu, kto my jesteśmy, choć nie hrabiowie... a zresztą jeśli nie zechce służyć, jak należy, jedząc nasz chleb, no, to szczęśliwej drogi, niech sobie rusza.
— A! stój, Kasiu! — przerwał Dębicki. — Między nami mówiąc, byłoby to najgorzej. A coby to ludzie powiedzieli? Że nie my go odpędzili, ale on nas porzucił. Dla reputacji domu niechaj będzie.
— No! a jeśli tak ciągle nosa będzie zadzierać?
— To już jakkolwiek do roku dokołaczemy, inaczej rozsławią, że u nas i roku wybyć nie można.
— A czegoż to dbać o ludzkie gadanie?
— Zapewne. Ale znowu z drugiej strony — odezwał się Dębicki — lepiej nie dawać powodu do szkalowania.
Nazajutrz rano miała się zaraz pani Dębicka wziąć do Wacława przy lekcji fortepianu, przyszła nawet i przeszła przez pokój; ale smutna fizjognomja muzyka, jego chmurne czoło i jakaś wyższość, której przewagę uczuła, zniewoliły ją odłożyć na potem wymówki. Jakoż i sam pan, bardzo niespokojny, był za tem, a Wacław pozostał, o niczem nie wiedząc, spokojnym.
Zmierzchało. Nieco odetchnąwszy, wyszedł nauczyciel z chłopcami na przechadzkę, gdy w ulicy topolowej, która wiodła do dworu, spotkali wczoraj w Denderowie widzianego starca. Przyjście jego tutaj do najwyższego stopnia podbudziło ciekawość Wacława, ale przy dzieciach rozmówić się z nim było niepodobna; odprowadziwszy więc wychowańców po przechadzce do domu, sam się uwolnił, oznajmiając, że ma pilną potrzebę odejść na godzinę, i nie czekając pozwolenia pani, która z tego powodu zabierała się do wymówek, uszedł szybko, bo wieśniak czekał na niego w ulicy.
Starzec to był z długą, siwą brodą, którego twarz okazywała, że przeżył na świecie lat około osiemdziesięciu; miała ona tę barwę mszystą, cechującą zżółkły pergamin i lice tych, co ukończywszy, rzec można, życie, dogorywają już tylko. Długi włos biały spadał mu na tył głowy, zostawiając odkrytą, połyskującą czaszkę i obnażone czoło; oczy były wpadłe i brwią siwą nawisłe, nos suchy, usta bezzębne i zaklęsłe; broda puszysta dopełniała obrazu tej zastanawiającej smutną powagą głowy. Przygarbiony, jakby go ciężar lat przełamał, szedł, spierając się na kiju. Ubiór miał prosty, wieśniaczy, ale czysty i coś mówiło w odzieży tej, że niezawsze ją nosił: krój siermięgi, chusta na szyi, czapka do odprawionego dworaka podobniejszym go czyniły.
I w mowie, acz prostej, odbijały się wyrazy niezwykłe ludowi, rzadsze i nie z wieśniaczego wzięte żywota.
— Mój paneczku, — rzekł, siadając pod drzewem, a ciągle się przypatrując pilnie w twarz Wacławowi — powiedzcie mi naprzód, jakżeście wy od hrabiego odeszli?
— Wiecie, — odpowiedział Wacław — że hrabia mnie wychował, wyuczył i, niech mu Bóg płaci, teraz o własnych siłach w świat puścił.
— I wy to, wy — ten Wacławek, co to się wychował u mnie na pasiece?
— Tak! tak, — rzekł smutnie młody człowiek — sierota nieznanej, ubogiej matki.
— A macież na piersiach jaki znaczek? jaki krzyżyk? medalik? — zapytał stary.
Wacław ze wzruszeniem dobył krzyżyka i pokazał go staremu.
— Tak! to on, to on! — zamruczał pasiecznik, trzęsąc się z radości i pośpiechu, chcąc mówić i myśli nie mogąc połapać. — Czekajcież, czekajcie, mam wam dużo powiedzieć!... Lecz naprzód o sobie, potem przyjdzie kolej i na was. Niedawnom przyszedł zdaleka, z Podola; prosiłem się, prosiłem długo, lat kilka hrabiego, żeby mi pozwolił swoich pożegnać przed śmiercią, dopiero teraz dał się uprosić.
— Kiedy? — spytał Wacław.
— Trzy miesiące temu, alem, przyszedłszy do Denderowa, już was nie zastał, tylko co was wyprawili w świat. Posłuchajcież, posłuchajcie, bo staremu droga godzina. Naprzód moje życie.
— Mów, mów, mój kochany, a potem może powiesz mi co o matce mojej, o dzieciństwie mojem.
— Słuchajcie, słuchajcie! Aby tylko kto nas nie podpatrzył i nie podsłuchał, wszystko wiedzieć będziecie.
— Nie bój się, jesteśmy sami.
— Ja we dworze powiedziałem, że pójdę do miasteczka... nie powinniby się domyślać, żem tutaj z wami. Zamłodu byłem ja kozaczkiem u ojca jeszcze hrabiego, pamiętam czasy niedzisiejsze; potem służyłem dworsko, fornalem i furmanem, i znowu lokajsko przy pokoju, gdy nieboszczyk Filip uciekł od kredensu, a było to jeszcze za starego pana, kiedy oba panicze byli w domu.
— Było więc ich dwóch? — spytał Wacław.
— A tak! Było ich dwóch, starszy poszedł na wojenkę i gdzieś zaginął bez wieści, a młodszy po śmierci hrabiego objął włości i majątki. Lokajskom się naówczas wysługiwał, jak mógł, wiernie, trzeźwo i poczciwie. Ale jak młody hrabia dzisiejszy nastał, już tam dogodzić było trudno; człek się poddreptał, nie był zręczny, ani ruchawy. Odprawiono mnie do kredensu, potem do pasieki. Gdyby żył nieboszczyk panicz starszy, taki był dobry dla wszystkich, nie byłby pozwolił starego sługi sponiewierać, ale nasz... niebardzo uważał, jak się z kim obejść, aby jemu lepiej. Siadłem ja tedy na pasiece z moją babą, bom się czasu tego i ożenił; gdy raz, jak dziś pamiętam, pod wieczór przyprowadzili do nas ze dworu jakąś kobietę ubogą, licho ubraną, z malutkiem dziecięciem na rękach, a mówiła jakimś cudzym językiem, że jej ani rozumieć. Mnie i mojej babie kazano ją hodować.
Na pasiece była chatka próżna porządna, bo tam, bywało, za starego pana jeździli na podwieczorki, to ją dla mnie oczyścili po jednej stronie, a po drugiej posadzili to biedactwo i kazali nam jej służyć.
Bylibyśmy i bez tego rozkazu z żoną jej posługiwali, choć się z nią rozmówić nie było można, bo litość brała, patrząc na to nieszczęście. Widać to było dawniej i piękne, i młode, i do wygody przywykłe; ale nędza zjadła i strawiła piękność, młodość i nałóg dostatku. Z początku jak ją tu przyprowadzili ze dworu (mówiąc, że to żebraczka, którą hrabia przytulić kazał), — ona okropnie krzyczała, rzucała się, coś mówiła, jakby się odgrażała, przytulała dziecię do siebie, chciała uciekać i, słowem rzec, miała postać szalonej; ale po niejakim czasie, gdy się spostrzegła, że krzyk i gniew nic nie dokaże, że jej nikt nie rozumie, a każdy przez to bierze za obłąkaną, uspokoiła się biedaczka trochę i zrobiła się łagodna gdyby baranek, tylko dnie i noce płakała a płakała; czasem wyrywała się iść, aleśmy już pilnowali i wstrzymywali.
Prawie codzień dowiadywano się z pałacu, co się z nią dzieje, przysyłano trochę jedzenia, suknie; ale odtrącała wszystko i zdawało się, jakby każdy ten dowód starania i pamięci jeszcze ją gorzej niecierpliwił. Wreszcie w ciągłych tak desperacjach i płaczu zaczęła chorować, a dziecko, — toście to wy byli, paniczu, — tak tuliła do siebie, tak ściskała, jakby się lękała, żeby jej kto nie odebrał.
Miała jeszcze na palcu jakiś pierścioneczek gładki, złoty i prosiła mnie, żebym go sprzedał Żydom, a kupił jej czem pisać, co ja zrobiłem, bo wielka mnie litość brała nad nią. A niemałom się nabiedził, nimem zrozumiał, czego ode mnie chciała; ale jak zaczęła mi pokazywać to papier jakiś, który przy sobie nosiła, to pierścionek, to udawać, że liczy pieniądze, a potem że pisze, doszedłem jakoś, czego jej było potrzeba.
Gorąco się chciała nauczyć naszego języka, ale mnie i żonie mojej ciężko przychodziło pokazywać jej, jak na co powiedzieć, a ona prawie ciągle tak była słaba, że leżeć musiała dnie całe. Widać było ze wszystkiego, że odbyła bardzo długą i straszną drogę, bo i nogi jej pokaleczone, i obcy język dowodziły, że nie była z naszego kraju. Wreszcie nieustannie pokazywała na zachód, składała ręce, modliła się i płakała, a was przyciskała do piersi, odkazując pałacowi i zdając mu się grozić zemstą Bożą. Co to wszystko miało znaczyć, ja do końca nie zrozumiałem. Z tej rozpaczy i z choroby poczęło jej być wreszcie tak coraz gorzej a gorzej, że już z łóżka nie wstawała; pisała tylko coś na papierze, którym jej kupił, chowała po kątach, a nauczywszy się kilka słów naszych, ciągle mi powtarzała: „Ja umrę, ja umrę, nie oddawaj nikomu, tylko małemu!“ I pokazywała na was, a całowała w ręce, w nogi i mnie, i babę, padała na ziemię, prosiła, aż jej musiałem na krzyżyku przysiąc, że woli jej dopełnię.
— Jakże wyglądała? — spytał wzruszony Wacław.
— Ciemne miała włosy, oczy czarne, płeć białą, twarz bladą i pociągłą, a tak była wychudła, tak strasznie mizerna, usta miała tak spalone i pokrajane, ręce pokaleczone od powietrza, do którego widać nie przywykła, powieki ciągle nabrzmiałe od płaczu, pierś nieustannem jęczeniem zmęczoną, że jeszcze w życiu tak biednej nie widziałem kobiety.
Gdy coraz słabszą się czuła, a śmierć już widocznie zbliżać się poczęła, a tu ani księdza, ani doktora nie przysyłano, poszedłem sam do dworu o nich prosić, ale mnie hrabia odepchnął z tem, żebym sam pilnował, dodając tylko:
— Jeśli umrze, dawać znać natychmiast.
Nie śmiałem ja księdzu oznajmić sam, choć biedna kobieta, gdy śmierć się już zbliżała, poczęła aż szaleć z rozpaczy, dziecko tuląc, to znów mi je oddając, to się zrywając z posłania, to zachodząc od płaczu, to śpiewając jak do snu synkowi, to jakieś szybkie, głośne, straszne niby przekleństwa rzucając w swoim języku.
Myśmy już z żoną, jak mogli, pilnowali, doglądali w ostatniej słabości płakali nad nią oboje, moja stara nawet powiedziała:
— Co będzie, to będzie, a dziecka jej nie oddamy nikomu.
Wacław, słuchając starca powieści, łzy ciągle miał w oczach i piersi mu się poruszały łkaniem, ale nie przerywał mowy, by słowa z niej nie stracić.
— Ostatniego dnia zebrała nieszczęśliwa papiery jakieś, związała je w chusteczkę, oplątała sznurkami, czem tylko miała, owinęła i, wstawszy z łóżka, klękła przede mną, znowu całując mnie w nogi a prosząc, bym tego nikomu nie oddawał, tylko jej dziecku.
Gdyśmy jej oboje z żoną przyrzekli, usiłowała jeszcze pokazać nam, że się nas pytać będą, szukać, żebyśmy dobrze schowali, a my uspokoili biedaczkę, jak mogli.
Naówczas powróciła do łóżka, na które padła osłabiona i, płacząc łzami gorzkiemi, położyła przed sobą dziecię, złożyła ręce, poczęła się modlić, całować i łzy błogosławieństwa popłynęły z jej oczu strumieniem na czoło twoje.
Strach było chwilami patrzeć, gdy przychodziła na nią rozpacz; włosy nam na głowie powstawały, gdy się rozśmiała nagle, gdy zawołała kogoś w nieznanym swoim języku, bo jedno imię powtarzała nieustannie.
Mnie to imię nie było trudno spamiętać, bo często u starych panów podobnie wołano starszego naszego panicza.
— A jakie on miał imię? — spytał Wacław.
— Jemu było Henryk, — odpowiedział stary — świeć Panie nad duszą jego, dobry, przedobry był człowiek. Tak przemęczywszy się kilka godzin, nieszczęśliwa — mówił dalej pasiecznik — nareszcie Bogu ducha oddała jakoś uspokojona, a z rąk jej zaskrzepłych dziecinę płaczącą gwałtem odjąć musieliśmy. Moja stara wzięła ją i przeniosła do naszej chaty, a papiery schowaliśmy w ul pusty i zarzuciliśmy liściem suchym. Zaraz pobiegłem do dworu dać znać o śmierci biednej kobiety, a gdym hrabiemu powiedział, zbladł tylko, wydał dyspozycje do pogrzebu i, rzuciwszy mi parę rubli, dodał:
— Dziecko odnieść do dworu.
— Jasny panie, — rzekłem — ja nie mam dzieci; gdybyś JW. pan pozwolił nam tę sierotkę wychować sobie?
Pomyślał i rzekł:
— Do czasu, dobrze, potem może być inna dyspozycja; niech tymczasem będzie u was. A zostało się tam co rzeczy po tej żebraczce? — zapytał.
— Nie wiem, — rzekłem — oprócz podartego trochę odzienia.
Jakby mu coś nagle na myśl przyszło, wziął nagle kij do ręki, kapelusz i, milcząc, poszedł ze mną do pasieki. Tu przybywszy, nie chciał wejść do izby, w której leżała nieboszczka, ale kazał tylko poznosić jej rzeczy, odzienie, przejrzał sam, popytał, czyśmy jakich papierów nie widzieli i, nic nie znalazłszy, bom mu skłamać musiał, że w chorobie wszystko popaliła, odszedł do pałacu, mówiąc jakby do siebie, com ja dobrze słyszał. — Szalbierstwo było! — I ani okiem nie rzucił na dziecko.
Ty, kochany paneczku, zostałeś się przy nas, ale nie na długo. W szóstym roku już cię do dworu zabrali i to jakoś nagle, bo hrabia w wilję mi przyrzekł, że cię zostawi u mnie, a potem gdy jacyś sądowi zjechali i czegoś pytali o waszą matkę, kazał cię oddać do dworu.
— Gdzież są te papiery? Gdzie są te papiery? — niespokojnie spytał Wacław. — Czy masz je? Czy nie zginęły?
— Mam, mam — rzekł stary, oglądając się bacznie i wyjmując z zanadrza sporą paczkę, zasmoloną i widocznie w ciemności i wilgoci nadwerężoną. — Otóż ci je oddaję i Bogu dziękując, że mi dał dożyć tej chwili. Teraz już umrę spokojnie.
Wacław porwał z rąk starca paczkę, ucałował ją, przycisnął do piersi, chciał rozerwać, ale ciemność wieczora wstrzymała popęd i ciekawość niespokojną. Pasiecznik mówił dalej:
— Jak tylko odebrali cię do dworu, zaraz rychło i mnie wyprawili na Podole. Prosiłem się bardzo, aby mnie tu przy swoich u rodziny zostawili; ale hrabia, jak co raz powie, to się nie wymodlisz. I tak lat kilkanaście na czużynie przyszło harować, biedować i co rokum się do swoich prosił, i co roku mnie zbywali: „Nie można, ta i nie można“. Wreszcie teraz jakoś przed kilku miesiącami pozwolili tu przyjść. A mnie już i sił brakło czekać, żeby jak wam oddać te papiery; powierzyć ich nie było komu, a strasznie się bałem, nuż mnie tak śmierć zaskoczy, choć upiorem powracaj. Bywało — co pomyślę — aż drżę. No, dzięki Bogu! Teraz mi już lekko będzie, kiedy przyjdzie ostatnia godzina, a dobry czas!
To mówiąc, podniósł się i, błogosławiąc Wacława, który przed nim z uszanowaniem pokląkł, rzekł:
— Daj ci, Boże, wszystko dobre, paneczku! Byłeś choć kilka lat mojem dzieckiem i mojej starej; myśleliśmy, że cię dla siebie piastujemy, ale i jej przyszło skończyć, i mnie samiuteńkiemu dziadem się włóczyć.
Łzy potoczyły mu się po zmarszczonej twarzy.
— Tak, tak, — rzekł — ale już mnie niedługo włóczyć się i stękać, czas do swoich na mogiłki. Ja tu już na świecie nie mam nikogo, nawet od siostry wnuki pomarły, żywej duszyczki i pasiekę moją przenieśli na Gawryłowe uroczysko i chata stara, gdzie my żyli, zawaliła się w kupę gnoju... Ja tam taki wyproszę sobie i sklecę szałas na starem gruzowisku i z wężami pobieduję, aż głowę przyjdzie położyć. Będzie mi się czasem zdawało, że ja tam z moją staruchą.
Wacław chciał oddać staremu, co tylko miał, a miał niewiele, ale stary wziąć się wzbraniał.
— A mnie naco? — rzekł. — Chleba nigdzie nie odmówią, siermięg mam aż dwie, bo jedną od trumny chowam, kilka rubli jest w węzełku... Nie potrzebuję ja tego, tobie się zda, moje dziecko.
Jakkolwiek niecierpliwy był Wacław, chcąc co najrychlej rozwiązać oddane mu papiery, nie miał jednak serca porzucić starca, który powoli gawędził, rad będąc, że go słuchają. Był to ostatni świadek zgonu jego matki, jej powiernik, człowiek, co się nad nią ulitował, jego przybrany ojciec; jakże dla niego nie miał poskromić swej ciekawości, pragnienia i nie dać mu się wymówić dosyta?
Późno już rozstali się, a Wacław przyrzec musiał jeszcze, że do niego przyjdzie do pasieki drogą, którą mu starzec dokładnie opisał.
Wróciwszy do dworu, zastał wszystkich długą swą niebytnością niezmiernie rozjątrzonych. Dębicki chodził po pokoju, głośno wyrzekając, żona jego zbierała się na ostre wyrzuty, a chłopcy radzi z tego gotowali się złośliwie słuchać z kąta bury, którą ich nauczyciel dostanie. Ale wielkie te przygotowania wojenne spełzły na niczem, bo Wacław, zamiast przepraszać i uniewinniać się, jak spodziewano, poszedł wprost do swego pokoiku, zapalił świecę i na zamek się w nim zamknął.
Sama pani, której zaraz o tem słudzy donieśli, niezmiernie się tem uczuła obrażoną i zagniewaną, a nie mogąc wytrwać, porwała świecę i cała rozogniona pobiegła szybko i impetycznie zastukała do drzwi zapartych.
— Cóż to jest znowu? — wołała pode drzwiami. — Co to za konduita pańska? Całe dnie i wieczory na jakichś nieprzyzwoitych przechadzkach, a potem zamykasz się pan w swoim pokoju. My za to płacim, żebyś pan był przy dzieciach, musimy wiedzieć, co robisz.
— Pani, — odezwał się Wacław, przywiedziony do niecierpliwości, otwierając drzwi — obowiązany jestem synom jej dawać lekcje muzyki i nic więcej; Bawić państwa w salonie i służyć im w inny sposób nie mogę i nie będę. Jeśliście państwo nie radzi ze mnie, w każdej chwili dom ich opuścić jestem gotów...
To powiedziawszy, oburzony, widząc, że pani oczyma tylko przewracała i oddalała się milcząca, zamknął drzwi i siadł drogie rozpatrywać papiery.
W salonie niewysłowione poruszenie; gdy jejmość przyszła z odpowiedzią nauczyciela, po długich rozprawach, w których się Dębicka odgrażała, Dębicki ją hamował, a dzieci podsłuchiwały, po trzy razy ponowionej kłótni stanęło na tem, żeby wszystko darować, zapomnieć i nazajutrz nic już nie wspominać o wczorajszym wypadku.



Na ulotnych kartkach brudnego papieru, pismem niewyraźnem, śpiesznem ale pięknem, nakreślone było jakieś opowiadanie. Niepoliczbowane kartki, rozrzucone, pogniecione, bez porządku, ciąg przecież jakiś widocznie stanowiły. Oprócz tych papierów, dość gruby zwitek tworzących, ostatniej po matce spuścizny, znalazł Wacław metryki, świadectwa, paszporta i różne dowody pochodzenia swego, w urzędowych wyciągach.
Jak piorunem raziły go te wyraźne wskazówki, przekonywające, że był synem Henryka Dendery, a synowcem hrabiego Zygmunta.
Historji całej biednego wygnańca, żony jego i sieroty dowiemy się z następujących notat, które częstemi łzami obmyte, w srogiej boleści pisane, z bijącem sercem, z rozpaloną głową czytał Wacław, wzdrygając się nad zbrodnią tego, którego wczoraj jeszcze swoim dobroczyńcą nazywał, i płacząc nad rodziców losem.
Oto słowa nieszczęśliwej matki, na łożu boleści, w przedśmiertnej chwili dla syna spisane:
„Co się z tobą stanie, dziecko moje, dziecko moje! A! potrzebuję w tej chwili ostatniej, gdy mnie rozpacz porywa, powtórzyć sobie to, o czem długo zapominałam, rachując tylko na ludzi: Jest Bóg! jest Bóg. O, jest Bóg i weźmie w opiekę swoją sierotę.
Nie żal mi świata, życia, niczego, niczego, ale ciebie, dziecię moje, tak rzucić całkiem sierotą, opuszczoną, kto wie, może prześladowaną! — O! chciałabym żyć jeszcze! żyć! Panie! Panie, daj mi życie lub jeśli za karę odmówisz prośbie, weźmijże Ty w opiekę niewinne dziecię moje. Chciałabym mu zostawić pamięć jego rodziców, ale czy te słowa dojdą kiedy do nieszczęśliwego, którego czeka poniewierka, ciemnota, służebnictwo! Za coś mnie tak ukarał, Boże, tak ciężko, tak srogo, tak okropnie!
Trzeba się zebrać na siły, trzeba łzy otrzeć kobiece, trzeba odwagi.
Któż wie, może te słowa, które kreślę ręką od goryczki drżącą, nie widząc ich za łzami; może też te słowa dojdą do dziecka mojego, wskażą mu, kim jest, gdzie ma szukać swej ojcowizny, na kim się pomścić opuszczenia, u kogo dopomnieć losu.
Urodziłam się i wychowałam w Paryżu. Ojciec mój był za cesarstwa jednym z najbogatszych spekulantów i bankierów stolicy. Ja i brat mój całą jego stanowiliśmy rodzinę. Matki nie znałam nigdy, bo nas odumarła w dzieciństwie, oddana na mamki wieś, potem na pensję w Paryżu, ledwie czasami widywałam ojca i dom rodzinny. Brat mój podobne także za domem odbierał wychowanie. Ojciec żył wielkim świecie swoich współbraci kupców pieniędzy, wśród zbytków, wśród wrzawy, wśród codziennych obaw i nadziei bursowej. Fortuna jego cała była oparta na szczęśliwych obrotach: to się chwiała, to się podnosiła, w różnych kolejach przedsięwzięć wielkich i gry papierowej. Dom jego utrzymywany był na wielką stopę. Mieliśmy hotel własny ogromny, karety, konie i dwór liczny. Ile pamiętam naówczas ojca, był to człowiek tak zajęty, tak zawsze sprawami swemi opanowany, że ledwie gdyśmy do domu przyjeżdżali, miał czas nas uściskać. Obdarzał wytwornemi podarkami, przemówił słów kilka, ale rzadko dzień jeden cały z nami przepędził. W siedmnastym roku wróciłam z pensji, gdy brat mój, młodszy ode mnie, kończył jeszcze nauki w kolegjum Charlemagne; dodano mi do towarzystwa podżyłą niewiastę, wdowę po jakimś wojskowym, i wyszłam na panią domu. Ojciec dogadzał wszystkim moim zachceniom, stroił mnie, woził, pokazywał i na piękności mojej budował nadzieje połączenia się ze szlachtą starą, do której zbliżyć się pragnął. Była to chwila, w której właśnie Napoleon sprzyjał zlewaniu się różnych klas społeczeństwa, chcąc właściwą swej dynastji utworzyć szlachtę. Wszyscy do myśli się jego zastosowywali mniej więcej chętnie, łącząc się rozmaicie: ludzie pieniężni chwytali na korzyść swoją objawioną wolę wielkiego człowieka i usiłowali wcisnąć w grono dawnej lub nowszej arystokracji rodu i szabli. Na mnie spoczywały nadzieje uszlachcenia związkiem ze starą zubożałą rodziną przedmieścia Saint-Germain lub w braku jej przybliżenia do dworu, wydając za którego z tych szczęśliwych wojaków, co z wioski i z pod słomianej strzechy wynosili w tornistrach laski marszałków Francji.
Dom mojego ojca stał otworem dla wielkiego świata. Poczęły się bale, odwiedziny, zabawy i tłum gości płynął, dziwując się zbytkowi, przepychowi, uprzejmości bankiera. Liczni starający się otoczyli mnie. W początkach bawiła mnie sprzeczność tego szumnego świata z cichą pensją, z której niedawno wyszłam; ale w tłumie nie wyróżniałam nikogo, wszyscy byli mi zarówno obojętni, wszyscy tak doskonale do siebie podobni. Z ubogiej szlachty starej, którą ojciec mój najwięcej u siebie widzieć pragnął, nikogośmy mieć nie mogli; zato wojskowych i młodych urzędników zjawiło się mnóstwo. Napróżno starał się ojciec o herbowych gości: żaden z nich progu naszego nie przestąpił; bywali w kantorze, nigdy w salonach.
Bawiłam się wesoło, bawiłam, nie wiedząc, że tylko na progu życia miałam doznać trochę słodkiego szału, by go opłacić później cierpieniem nad ludzkie siły. Wśród tłumu gości zjawił się w domu naszym młody człowiek, twój ojciec, biedne dziecię, Henryk mój drogi, i wkrótce, choć stopniem w wojsku, ani postawą świetną, ani dostatkiem nie uderzał wśród towarzyszów, zwrócił ku sobie oczy moje i serce. Litość mnie naprzód dotknęła nad smutnym wygnańcem. Na jego poczciwej twarzy, przy męstwie żołnierza, malowała się boleść niestarta niczem dziecka, co macierzystej pozbawione było piersi. Oko jego we łzie wiecznej pływało i uśmiech nawet miał łzawy; a wyrazy, wychodzące z ust jego, wielce się różniły od trzpiotowatej mowy towarzyszów, bo były poważne, głęboko uczute i powleczone jakąś żałobą. Ale pocóż te wspomnienia, nacóż serce rozdzierać na nowo. — Henryk mnie pokochał, ja wprzódy może jeszcze, niżeli się tego domyślał, jużem go kochała, jużem sobie przyrzekła być jego lub niczyją. Wiedziałam odrazu, że ojciec z trudnością pozwoli na połączenie nasze, choć Henryk miał za sobą odwagę, zasługi, rany, w obronie Francji odebrane; ale obcy wśród protegowanych, wśród zazdrosnych, niewielkie świetnego losu mógł roić nadzieje. Oczy ojca padły już były na generała Le..., który, z prostego wieśniaczego syna wzniósłszy się na ten stopień, ślepo Napoleonowi posłuszny, dziko odważny, obiecywał wkrótce prześcignąć innych wzniesieniem się wysoko, któż wie? może aż do jakiego tronu? Henryk był kapitanem tylko, a dla córki bankiera, której obiecywano miljony, partja to była za skromna. Ojciec ledwie imię jego wiedział i nie wiem, czy go mógł w tłumie rozróżnić. Pułk, do którego Henryk należał, ciągle stał w Paryżu. Stosunki nasze codzień były ściślejsze i widywaliśmy się w kościele, w domu ojca, w domach, w których bywałam na zabawach, i wkrótce zbliżeni coraz bardziej, powiedzieliśmy sobie, że nic nas nie rozdzieli. Przyrzekłam być jego żoną. On mówił mi, że może pozyskać przebaczenie, pozwolenie powrotu do kraju i odebrać należny mu majątek. Rozpieszczone dziecię, widząc dotąd we wszystkiem ulegającego mi ojca, nie pojmowałam, by się mógł w czem woli mojej sprzeciwić, i jednego ranka poszłam mu wyznać wszystko. Słuchał mnie blady, przerażony, gniewny, zdziwiony, i, ledwiem skończyła, zadzwonił na sługi, zawołał moją towarzyszkę głosem, jakiego dotąd nie słyszałam, zapowiadając mi, że więcej go widzieć nie będę. Bóg mnie zapewne ukarał za nieposłuszeństwo ojcu — choć widział, jak posłuchać było ciężko! Nieprzywykła do rozkazów, oburzyłam się, oparłam i wręcz odpowiedziałam, że słuchać nie będę. Nie znałam go jeszcze.
Rozżarty na mnie, porwał się z wściekłością prawie i zawołał wielkim głosem, rozbijając kosztowne naczynie, które przy nim stało:
— Wiesz ty, co mówisz! Ja cię tak zgniotę i rozbiję, jak ten zlepek... ja nie rozumiem nieposłuszeństwa i sporu — ja chcę i tak być musi. Jestem ojcem dla dzieci, dla samowolnych i upartych potrafię być tyranem!
Więcej rozdrażniona niż przestraszona tym wybuchem, wyszłam z pokoju, oświadczając, że mnie zlęknąć nie potrafi.
Tegoż dnia, pomimo czujności otaczających, dałam znać Henrykowi o wszystkiem, zakazałam mu, żeby się nie pokazywał już u nas. Prosiłam, by wszystko przygotował do ślubu i przyrzekłam uciec dla niego z domu ojca. Nie wątpiłam, że on się później da przebłagać, a opiekun Henryka, cesarz, skłoni go do uznania tego związku.
Stało się, jakem pragnęła i zamierzyła. Uszłam nocą z pod tego dachu, do którego więcej nie miałam już powrócić. Ksiądz ujęty ślub nasz pobłogosławił, towarzysze broni dopomogli Henrykowi do usunienia wszystkich przeszkód i zdumiona, ale szczęśliwa, znalazłam się z pałacu w ubogiej, choć przystrojonej kwaterze wojskowego, wyświeżonej na przyjęcie moje. Co się działo w domu naszym, nie wiem, lecz burza musiała być okropna: wszyscy słudzy zostali odprawieni, wdowa odesłana na prowincję, i nazajutrz odebrałam list od ojca z przekleństwem i wyrzeczeniem się dziecka... Przywieziono mi trochę moich rzeczy, a oddający je oznajmił, żebym się więcej w hotelu pokazywać nie śmiała. Napróżno przez osoby, wyżej położone i wielkie wpływy mające, staraliśmy się ojca przebłagać. Nic nie pomogło. Henryk udał się do samego cesarza, a Napoleon kazał do siebie przywołać bankiera, który na zapytanie odpowiedział mu pokornie, ale stanowczo:
— Najjaśniejszy panie, społeczność stoi na posłuszeństwie, rodzina jest zasadą państwa. Najjaśniejszy pan wymagasz, by go słuchali żołnierze, ja chcę posłuszeństwa od dzieci moich. Nie znam za dziecko zuchwałej córki, która się sama mnie wyrzekła.
Przyjaciele ułatwili mi potem zbliżenie się do ojca, ale mnie odepchnął nielitościwie i zapowiedział, że oprócz szczupłej części, jaka na mnie z majątku matki przypadała, którą zaraz wypłacił, nic więcej po nim mieć nie będę.
Henryk robił mi jeszcze nadzieję, alem postrzegła wreszcie, że łudzić się dłużej byłoby napróżno. Nastąpiły wojny, a ja w moim lichym domku w Paryżu, porzucona, sama jedna, drżałam, żeby mi wojna ostatniego skarbu, opiekuna i męża, nie wydarła.
W czasie gdy Henryk był w Hiszpanji, ojciec, nie chcąc nawet w godzinie zgonu przypuścić mnie do siebie, umarł wydziedziczając zupełnie, brat pozostał małoletni i opiekunowie obojętni, pełniący ściśle wolę ojca. Większą część czasu spędziłam w Paryżu sama jedna, z memi łzami. Nieszczęścia, których pojęcia nie miałam, dopiero się poczynały.
Na pociechę i strapienie, Bóg mi cię dał, dziecię moje; ale gdyś ty na świat przychodził, ojciec twój, do nowego powołany boju z Hiszpanji, leciał z pułkami Napoleona w przeciwną stronę na północ.
Spadek po matce mojej, znacznie już uszczuplony, ledwie mnie jeszcze utrzymywał; tymczasem Henryk zawsze był tylko kapitanem. Gdy drudzy szybko postępowali na wyższe stopnie, on leciał za nich w ogień zabójczy, zyskiwał rany, leżał i jęczał po lazaretach Europy, wracał ledwie uleczony do walki, obietnicami łudzony, dręczony myślą, że los swój ciężki z moim związał; — a nie mógł się podnieść, nie mógł mi niczem strat wynagrodzić... Ja nic nie chciałam, tylko być z nim razem, los jego dzielić, pocieszać go, zapewniać, że ubóstwo mnie nie przeraża; nieustanna wojna rozdzielała nas.
U twojej kolebki nauczyłam się modlić — dzięki tobie, dziecię moje! sama jedna, opuszczona, wyglądałam tylko listów, wieści, powrotu zwycięzców. Henryk był tam w swojej stronie, miał mi dać wiedzieć, jak go przyjmie rodzina; ale od przejścia Niemna, nie miałam już od niego listu i jakkolwiek przerabiane biuletyny wielkiej armji przerażały mnie straszliwie. Spisek Malleta, potem powrót cesarza bez wojsk, bez tych krociów, które tam śniegi pochłonęły, odjął mi wszelką nadzieję i biedną głowę moją zawrócił; od Henryka słowa nie było, mówili, że zginął pod Moskwą, drudzy, że w przeprawie pod Berezyną.
Nie wierzyłam jeszcze temu ogromowi nieszczęścia; biegłam do cesarza, do generałów, wszyscy już strachem panicznym jakimś przed upadkiem cesarstwa przejęci, odpychali mnie, zbywali. Nareszcie dowiedziałam się z pewnością o jego zgonie, nierychło list krwią zbroczony oddał mi towarzysz broni, przyjaciel jego... W tym liście, który ci zostawiam, znajdziesz powód podróży do waszego niegościnnego, zimnego kraju! Henryk polecał mnie bratu, oddawał rodzinie dziecię i żonę, zaklinając ich na wszystko, co najświętsze, by się opiekowali sierotami.
Trzeba więc było, gdy wszystkie środki do życia w Paryżu wyczerpałam, gdy ostatek zapasu się rozszedł, gdy mi już i pensji, jako wdowie, odmawiano w tym zamęcie; — iść obcej na drugi koniec świata szukać nowych krewnych i opieki.
O! nigdy, nigdy! nie zapomnę tej chwili, gdym w żałobie z tobą, dziecię moje, opuściła obojętne miasto moje rodzinne, z jednym tylko starym żołnierzem waszych legij, co o kuli wracając do kraju, ofiarował się za obrońcę i przewodnika. Złożyliśmy razem dwa ubóstwa nasze i powoli rozpoczęli długą wędrówkę żebraczą, która była wszystkich rozkoszy młodości mojej pokutą. Prędko wyczerpał się ostatek zasiłków, uzbieranych na drogę, potrzeba było o proszonym chlebie, o litości ludzkiej, iść od drzwi do drzwi, mijając miasta, wzdłuż tylu różnych krain, na daleką, daleką uciekającą nam północ! Wpół drogi mój towarzysz podróży zachorzał; dziesięć dni pielęgnowałam go, ale Bóg chciał mi odjąć i tę ostatnią podporę: biedny żołnierzysko umarł na lichym barłogu, w wiejskiej szopie, na najniegościnniejszej, na ziemi niemieckiej.
Nadzieja dobicia się do kresu podróży, złożenia ciebie w ręce stryja, zapewnienia ci losu wiodła mnie dalej samą jedną, a Bóg tylko wie jeden, ile upokorzeń, obelg, oszukaństw i strasznego sponiewierania wycierpiałam w tej drodze, która zdawała się trwać wieki.
Nieraz porywała mnie rozpacz wśród niedostatku, wśród burzy i słoty, wśród ludzkiej nielitości; padałam, chcąc umrzeć, i podnosiłam się dla ciebie, dziecko moje, i szłam znowu dalej, a dalej. Im bliżej byłam twoich stron, tem większa otucha wstępowała w serce; a choć o suchym kawałku chleba, szłam nowemi siłami do świtającego już celu. Znalazły się nieraz, znalazły dusze poczciwe, co mnie wspomagały, skierowały, pocieszyły.
Lecz jakże ci opiszę ostatek, o dziecię moje! Nie chciałabym w tej chwili przedśmiertnej przeklinać, bo sama wiem, jak cięży przekleństwo, ale serce się pęka, mnie rozpacz porywa znowu... Ze łzami, z radością, z bijącem sercem padłam u progu domu, który widział młodość mojego Henryka, do nóg jego bratu; szybko, jak w gorączce, opowiedziałam mu dzieje nasze, oddałam mu krzyż oblany poczciwą krwią jego na ostatniem polu bitwy, ostatni list... i położyłam ciebie małego, schorzałego, drżącego od chłodu, owinionego w łachmany, u stóp nieludzkiego człowieka!
A! zwierzby się ulitował łez moich, nędzy naszej!
Spojrzał, pomyślał, nie chciał mnie zrozumieć — odepchnął! odepchnął!... Zamiast przytulić wdowę, jak żebraczkę odsunął żonę brata, ledwie chleba kawałek, jak z łaski jej rzuciwszy. Na moje łzy gorące, rozpaczne, odpowiedział szyderstwem, zowiąc mnie awanturnicą.
— Brat mój nie był nigdy żonaty, — rzekł zimno — to są rzeczy podrobione, to są fałsze...
Przecież miał w ręku dowody, przecież znał pismo jego! Nie wiem, jak potrafiłam mu wyrwać te ostatnie skarby twoje, te papiery łzami i krwią uświęcone, by je dla twej przyszłości ocalić. Chciałam iść dalej, sił brakło; musiałam, posłuszna jego woli, zwlec się na ten barłóg, który żonie brata na łoże boleści, a! i śmierci, przeznaczył!
Ale nie! nie przeklinajmy, dziecię moje! przebaczmy!... Bóg to przez niego jego ręką mnie karał... a! sroga kara! ale wola Jego święta!
Gdybyż, gdyby wszystko się to skończyło na mnie, gdybym mogła za ciebie przecierpieć, zostawić ci lepsze nadzieje! ale to próżno! Ten człowiek nie ulituje się nad sierotą... Widziałam go, widziałam bladą chciwość jego, obawę, pomieszanie... to zbrodzień! Co się z tobą stanie? co ci zgotował? Boże! Boże! ja myśleć nie chcę! Wszak jest Bóg! wszak jest!“
Dalszy rękopis wdowy tak był niewyraźnie, tak widocznie w gorączce pisany, tyle go razy łzy zmyły, a drżąca ręka zatarła, że Wacław tylko mógł go przeczytać sercem spragnionem macierzyństwa, odgadując więcej, niż rozumiejąc wyrazy dziwnie poplątane, świadczące, w jakich mękach, w jakiej rozpaczy umierała biedna kobieta.
Przejrzawszy, pożarłszy te papiery, czas jakiś pozostał pod wrażeniem okropnej powieści; plątało mu się w głowie, biło serce oburzone, myśl gorąca biegała od zamiarów zemsty do łez przebaczenia. Nie wiedział, co począć z sobą, gdzie i jak się obrócić, musiał szukać rady u obcych. Ale jakże ich uczynić powiernikami tej zbrodni? jak ojca Cecylji, stryja, wystawić na wstyd i hańbiącą karę, któreby ścigały występnego?
Cała noc przeszła mu we łzach, na modlitwie, w namysłach; a nazajutrz potrzeba było iść do nieubłaganych obowiązków.
Zrana, po chwilce spoczynku, przerywanego jakimś przestrachem, chłodniej zebrawszy myśli, poszedł naprzód uwolnić się u Dębickich od dalszego u nich pobytu. Napróżno chcieli go utrzymać wszelkiemi sposoby, wczorajsze z nim obejście biorąc za powód niespodzianego postanowienia: Wacław oświadczył im, że inne zupełnie przyczyny zmuszają go dom ich opuścić i w inny sposób pokierować swem życiem.
Z trochą pieniędzy, smutny ruszył w świat ubogim wozem chłopka, niespełna wiedząc dokąd i poco, lecz pragnąc wzgardę i sponiewieranie matki nielitościwemu zapłacić stryjowi, surowo zapytując go o rachunek czynności.



W okolicy Denderowa, przy małym parafjalnym kościółku w Smolewie, na samej granicy Polesia, mieszkał sławny z surowej cnoty, pobożności i chrześcijańskiego poświęcenia się pleban, ksiądz Warel. Niemłody to już był człowiek, zestarzał w boju ze światem, w praktyce cnót religijnych i społecznych, doradca nieszczęśliwych, lekarz ubogich, opiekun sierot, słowem, kapłan w całem znaczeniu tego wyrazu. Cnotę zasadniczą, na której spoczywają wszystkie inne, poświęcenie się, podniósł do najwyższego stopnia; dla Boga i ludzi zapomniał zupełnie o sobie. Poważny i smutny, jeśliby go co wewnątrz dręczyło, nielitościwy dla siebie, niezmordowany w pracy i jej wyszukiwaniu ksiądz Warel żył tylko ofiarą. Dziś, gdy duchowni często więcej są dla świata niż dla Boga i bliźnich; gdy stara pierwszych chrześcijan wiara a cnota stała się niedoścignionym ideałem; gdy zepsucie kazi czasem tych nawet, co, na świeczniku stojąc, przykładem drugim przyświecać powinni, ksiądz Warel był zjawiskiem niepospolitem.
Rzadcy są zawsze ludzie, co jak on, w sprawie z sobą samymi, w niczem nie pobłażają, nic przez pół nie robią, rzucając się przeciw ofiarom, cierpieniu, boleściom z gorącą żądzą, z zapałem, który niewielu pojmuje i ocenia. Wśród naszego zimnego, obojętnego społeczeństwa jakże zdumiewać musiał?!
Pochodził on ze szlacheckiej rodziny oddalonego kątka dawnej Polski i nikt nie wiedział powodów, dla których oblókł suknię duchowną; żywot jego tylko wnosić kazał, że prawdziwe wiodło go ku niej powołanie. Od dwudziestu już lat spełniał on obowiązki naprzód wikarego, potem plebana w Smolewie, a nikt powiedzieć nań nie mógł, żeby w czemkolwiek uchybił nawet największym wymaganiom swoich parafjan. Probostwo to było jednem z najuboższych, a razem najludniejszych: lasy bowiem, otaczające Smolew, kryły w sobie chaty tysiąca przeszło głów szlachty i budników katolików, należących do księdza Warela; z bogatszych dworów ledwie kilka przypisanych tu było.
Drewniany, pochyły, stary ten domek Boży, podpierany i przystrajany wedle możności, czarniawą wieżyczką swoją z maleńkim dzwonkiem wznosił się nad stare lipy, ocieniające cmentarz i plebanję. Dom proboszcza równie był pochylony, równie stary, wypaczony, wklęsły w ziemię, i raczej miał pozór ubogiej chaty, niż księżego mieszkania. Ksiądz Warel mieścił się w dwóch izdebkach mizernych, z których jedna, pokaźniejsza, przeznaczona była na przyjmowanie przybywających parafjan, druga wyłącznie służyła jemu. Tu łóżeczko zakonne, prosty tapczan, pokryty cienkim siennikiem, sosnowa półka z kilku książkami, krucyfiks, flaszeczki i słoiki z pijawkami i różnem lekarstwem, stojące na starem biurku bez zamknięcia, na skrzynce i stoliku, całe stanowiły bogactwo i przybór. Pierwsza izba czysta, ale wcale niestrojna, miała kilka starych krzeseł, kanapkę pokrytą drelichem, stół tylko i zegar w szafce dębowej.
W tem więcej niż skromnem mieszkaniu rzadkim był gościem gospodarz; cały oddany swym dziatkom, jak ich nazywał, dni a często i noce spędzał na posłudze około duszy i ciała. Gdy nie było koni, szedł pieszo w lasy pocieszać, leczyć, spowiadać, katechizować wyrostków, przygotowywać umierających. Rzadko zastać go było można w domu, chyba gdy nabożeństwo tego wymagało, bo ksiądz Warel z równą gorliwością, niezmordowany, spełniał obowiązki kapłana u ołtarza i poza kościołem. Nigdzie z większem poświęceniem, wiarą, zapałem nie obchodzono wielkich uroczystości i pamiątek kościelnych; nigdzie lud nie śpiewał goręcej starych naszych pieśni pobożnych; nigdzie się nie modlił tak żywo a serdecznie przy strasznej ofierze. Jaśniało oblicze księdza, gdy spełniał tajemnice święte, zdawał się szczęśliwy, uniesiony, promienisty zapałem; lecz, odstąpiwszy od ołtarza, często wpadał w zwykły sobie smutek i zamyślenie, które zdawały się być właściwym stanem jego duszy. Twarz księdza Warela malowała to dziwne usposobienie: wyschła, zżółkła, wyniszczona, przypominała dawnych ascetów, a płomień oczu, łagodny razem i posępny, okazywał wewnątrz głębokie cierpienie i walkę, których wiara i modlitwa uspokoić nie mogła. Rysy jego twarzy były piękne, postawa poważna, włos siwiejący już skroń okrywał; czynne życie wyrobiło w nim, mimo chudości niezmiernej, siłę potężną. Nic go, zdaje się, nie kosztowało znosić głód, słotę, zimno, pragnienie, bezsenność; jakgdyby duchem pobożności i ofiary podnosił się nad zwykłe warunki życia ludzkiego, nigdy się niczem pożyć nie dawał, zawsze był gotów do pracy, nie potrzebując spoczynku. Chwile wytchnienia spędzał na gorącej modlitwie: długie godziny widywano go leżącego krzyżem u ołtarza; późno w noc zastawali go ludzie modlącego się ze łzami w swojej izdebce; a gdy ubogi zapukał nad ranem, wzywając go o mil kilka do łoża chorego, na pogrzeb, zrywał się rzeźwy, zawsze gotowy na posługi, a nie słyszał nikt, by się na znużenie poskarżył. Prawdziwy sługa Chrystusów, dla braci wszystko, co miał, oddawał; miał niewiele, ale w ręku dobroczynnego drobny pieniążek, chleb suchy wielu nakarmić mogą. Więcej też on czynił, mając mało, niż wielu bogatych, bo oddawał wszystko i świadczył sercem razem i dłonią.
Z dziwną nieopatrznością a spuszczaniem się na wolę Boga nie zasposabiał nigdy swej śpiżarni ani domu, często nie było prawie co jeść; naówczas z radością szedł do drzwi sąsiedniego wieśniaka i prosił go w imię Boże o chleba kawałek, a każdy mu dawał ochotnie, z rozczuleniem, wiedząc, że jutro we dwójnasób u niego odbierze, chlebem i słowem.
Pomimo płochości naszego wieku i społeczeństwa, które rade śmieje się z tego, czego pojąć nie może, nikt nie ośmielił się jednak szydzić z tego człowieka, panującego wszystkim swoją prostotą ewangeliczną. Dla niego możny i ubogi, znaczący i nikczemny człowieczek, ostatni żebrak zupełnie byli równi; szanował ich jako ludzi, obrazy Boże, i bez ogródki mówił każdemu prawdę ojcowską, życzliwą, ale całą, a często przykrą. Słodziły ją tylko poczciwe usta, podając łagodnie jak lekarstwo na chorobę. Znając wysokość swego powołania, nie uniżał się przed nikim pomazaniec Boży, ale nikogo też nie obraził dumą, bo był nadewszystko pokorny. Godziła się w nim doskonale powaga kapłana z uniżeniem grzesznika chrześcijanina. Obelgi znosił bez gniewu, z uśmiechem, z jakąś radością niemal; nieprzyjaciół nie miał, a chwilowo na siebie zawziętych upamiętywał i rozbrajał często jednem słowem. Wielki to był i święty człowiek...
Czemuż na tem czole, opromienionem wiarą, tak często zjawiał się smutek? Czemu w tych oczach, płonących miłością Bożą i ludzi, tak często wytryskała łza i płomień boleści? Czemu płakał samotny i szedł na modlitwę chmurny, posępny jak winowajca, jak żołnierz do boju, na który nie czuje się dość zbrojnym?
Któż zna głębię duszy ludzkiej? Kto zajrzał na dno tajemnicze serca i rozplątał myśli człowiecze? Bóg jeden widzi jasno ten dziwny kłębek nici, w których złoto i zgrzebno się miesza.
Do księdza Warela postanowił się udać Wacław z tajemnicą swoją, o radę i kierunek go prosząc; znał go oddawna i szanował, wiedział, że nikt szlachetniej, nikt rozważniej naprowadzić go nie potrafi na drogę prawą. Czuł on, że i poczciwego serca, i wyższego umysłu potrzeba było, coby mu wskazał ścieżkę, jaką należało iść dalej, dopominając się imienia, przyszłości, majątku i upokarzając dumnego człowieka.
Przybywszy do plebanji, nie zastał Wacław księdza Warela, który — swoim zwyczajem — na budkach opowiadał i katechizował dzieci; stara gospodyni uprzejmie go prosiła, żeby na proboszcza zaczekał.
Usiadł więc na ławce od ogrodu, napół zgniłej i poprzedników jeszcze proboszcza pamiętającej, tu, w zadumaniu i bolesnych myślach zatapiając się do wieczora: tyle zamiarów, tyle chęci walczyło w sercu jego! Już słońce zniżało się ku zachodowi i za czarną kryło się chmurę, gdy w ganku dał się słyszeć znany głos gospodyni staruszki i proboszcza:
— A co, moja Doroto, jest tam co zjeść? — mówił ksiądz Warel — dobrym kawałek zrobił piechotą; należy mi się strawa.
— Jest trochę barszczu i kasza — odpowiedziała starucha.
— Specjały, — odparł ksiądz — a dziś sobota, dzień Najświętszej Panny; dosyć mi będzie jednego: daj, wasani, trochę barszczu.
— Ale tu ktoś czeka na jegomości.
— O! dawno? a któż to taki?
— Od południa, jakiś młody człowiek, ubrany porządnie, ale przyjechał prostym wozem.
— A dałażeś mu jeść?
— Nie chciał nic, siadł sobie w ogródku; czegoś smutny, widzi mi się, jakby zapłakany.
— No, to schowajże sobie barszcz, jejmościuniu, — rzekł ksiądz Warel — bo tu pilniejszy interes.
— Ależ jegomość pewnie dziś nic nie jadł?
— Owszem, owszem, chleba kawał i ogórka całego, będzie czas na wszystko; pilniejszy interes bliźniego, niż brzucha.
To mówiąc, pośpieszył proboszcz do izby, złożył brewjarz, co go nigdy nie odstępował, na stoliku i spotkał z roztwartemi rękoma Wacława, którego kochał.
— A! to ty, moje dziecko! — rzekł. — Jakże mi się masz? No! zdrów widzę, dzięki Bogu, i myślę, pobożny, jakeś był. Oj! wiara, to wielki skarb, nie traćcie jej, nie traćcie; ciężko ją potem odzyskać, a bez niej żyć ciężej jeszcze. I cóż mi powiesz, kochanku? Siadaj.
— Mój ojcze, — rzekł zkolei Wacław — to, z czem do was przybyłem, rzecz jest bardzo wielkiej wagi dla mnie; przyszedłem po radę i w niemałej sprawie.
— Dobrze! dobrze! Zawsze to ślicznie, gdy młody starego i sługi Bożego się radzi, a nie spuszcza całkiem na siebie. Bóg ci zapłać, siadaj, serce, i mów.
— Możemy mówić niepodsłuchiwani?
— Śmiało, sami jesteśmy; słucham cię, moje dziecko.
To mówiąc, ksiądz Warel, jakby do rady wzywał Boga także, począł pocichu odmawiać modlitewkę, wzniósł oczy w niebo i usiadł, biorąc rękę Wacława, który rozpoczął opowiadanie od historji biednej swej matki.
Proboszcz słuchał jej poważny, niekiedy łza zakręciła mu się w oku, czasem spojrzał na Wacława, jakby uczucia jego badał; wkońcu gdy i papiery przejrzał, i ukończyły się te smutne dzieje, zamilkł i głęboko się zadumał.
— Radź mi, ojcze, radź proszę, co mam począć? — spytał niespokojny Wacław.
— Czekajno, serce, tu się trzeba wprzód pomodlić do Ducha Świętego, — odparł ksiądz — do Ducha dobrej rady. Rzecz straszna, smutna, trudna; jutro rano odprawię na tę intencję mszę do Ducha Świętego, pomodlim się oba, a potem pomówimy; zostań u mnie, przenocuj, wszak ci i tak niepilno, boś podobno, jak widzę, Dębickich opuścił.
— Wytrwać mi u nich było trudno.
— Szkoda, bo uczciwego człowieka jak ty przewodnictwo i dzieciom, i starymby się przydało. Jedna pobożna dusza w domu wiele czyni dobrego. Dziś ci nic radzić nie chcę, jutro, co mi Bóg natchnie, to ci powiem. A teraz możebyś co i zjadł, — dodał, uśmiechając się — tylko cię uprzedzam, że słudzy Chrystusowi więcej żyją słowem Jego świętem, niżeli inną karmią; u mnie ubogo, do czarnego chleba może nie jesteś przywykły. Ha! cóż robić, gdybyś i przepościł trochę ze mną, nic to nie szkodzi ani ciału, ani duszy. Dziś się z postu śmieją, a wielka to prawda przecie, że: ujmij ciału obroku, a dusza będzie syta. Wielcy święci nasi na pustyni podsycali się wstrzemięźliwością i umartwieniem. Doroto, dawaj już barszcz i kaszę z grzybami, podzielim się z gościem, co Bóg dał.
To mówiąc, zasiadł ksiądz Warel przed ubogim stołem, a Wacław przy nim, ale ledwie łyżek kilka wziął do ust, gdy wszedł budnik zapłakany, na miłość Boga prosząc o pomoc dla ojca, który, z barci spadłszy, połamał ręce i nogi i konał w boleściach. Nie myśląc już o jadle, chwycił proboszcz swoje flaszki i narzędzia lekarskie, zakasał poły starej sutanny i, pożegnawszy do jutra Wacława, ruszył z kawałkiem chleba w ręku.
Nierychło w nocy powrócił, a gość widział go jeszcze długo leżącego na modlitwie.
Nazajutrz rano odprawiła się msza o Duchu Świętym; nikogo nie było w wiejskim kościółku prócz kilku żebraków. Ksiądz Warel odszedł od ołtarza rozjaśniony, przejęty i, ucałowawszy Wacława, rzekł do niego, wróciwszy na probostwo:
— Jedź, serce moje, do hrabiego, powiedz mu o odkryciu otwarcie, bez srogich wymówek, z gotowością przebaczenia, z braterską litością względem występnego. Bóg może zamknięte serce jego dotknąć, nie będziemy potrzebowali zapewne sprawiedliwości ludzkiej, o którą ze zgorszeniem dobijaćby się musiało. Zresztą, czyliż ci tak bardzo trzeba grosza i mienia pilno a koniecznie, żebyś obłąkanego chciał dla niej gubić, żebyś brata ojca twojego, krew własną, dał na wstyd, pohańbienie u ludzi? Czyż nie lepiej mu przebaczyć, a jeśli cię odepchnie, zostawić go sumieniu i Bogu. Od pięknego uczynku rozpocząłbyś życie i Bóg teżby ci błogosławił. Przy mszy świętej słyszeć musiałeś za każdem niemal słowem przykazanie miłości i przebaczenia.
— Lecz pamięć ojca, cierpienie matki, maż to wszystko pozostać niepomszczone?
— Nie mów, serce moje, o zemście, bo jej chrześcijanin znać nie powinien i bez grzechu wyrazu tego wymówić nie może. Bóg jedynym mścicielem, my nie powinniśmy się uzuchwalać aż do zastępowania Go. Zemsta zawsze jest zła i występna. Matce twej Bóg już nagrodzić musiał w przyszłem życiu, co tu ucierpiała; dla niej modlitwa twoja jest najpiękniejszą ofiarą. Zresztą, także to długie życie nasze, byśmy je na zemstę i krzywdę braci obracali, kiedy nam dano tę chwilę na udoskonalenie nasze i zbliżenie się do nieba?
Mówił tak długo i Wacław uczuł się do żywego dotknięty, poruszony, podniesiony; widział się wyższym swego ciemiężcy, spokojniejszym, szczęśliwszym. Pełen tych pięknych uczuć chrześcijańskich, wyjechał z probostwa tym samym wozem wieśniaka, z myślę, iż ubóstwo jego piękniejsze jest niż dostatki stryja, kosztem czoła, spokoju i kłamstwa zdobywane tak mozolnie. Podsycając w sobie to uczucie całą drogę, pełen jednak wzruszenia i smutku, przybył nareszcie do Denderowa.
Z jak nową myślą spojrzał teraz na to miejsce, uświęcone matki łzami, ojca wspomnieniem! Gdyby nie nauka księdza Warela, z jakąż żądzą chciwą zemsty byłby się dopomniał o krzywdy swoje! Ale wyrazy kapłana były hamulcem wybuchu jego, podnieciły pragnienie wspaniałomyślnego przebaczenia.
Jak zawsze, zastał hrabiego w wytwornym stroju rannym, z twarzą wypogodzoną, dumną, pańską, wśród stosu papierów, marzącego o swem państwie, o obrotach, o nowych scenach dramatu, którym było czynne jego życie.
Wchodzącego Wacława powitał uśmiechem, wcale się nie domyślając, jak innym dziś przychodził dawny wychowaniec, sierota, ażeby go słuchać liczby z przeszłości; jak strasznym głosem miał się odezwać do niego: „Kainie, gdzie jest Abel, brat twój?“
Pozorny spokój, wyryty na bladem czole hrabiego, wyższość, z jaką dumny postąpił czynić wymówki Wacławowi, smutnie przejęły sierotę.
— A waćpan tu znowu? czy już od Dębickich? — spytał Dendera.
— Tak jest, od Dębickich.
— Tylkoż nie myśl mi waćpan wisieć na karku, — rzekł z nieukontentowaniem hrabia — dość już tego, dość, czas pracować i myśleć o sobie; młodość droga...
Zbity tą śmiałą mową stryja, który się wcale jeszcze nie domyślał odkrycia strasznych tajemnic, Wacław nie wiedział, od czego począć, westchnął, Wspomniał na matkę i, obracając się dokoła, zapytał:
— Jesteśmy sami?
Zaledwie to wyrzekł, hrabia pobladł, zmieszał się i jakby już przeczuwał, że musi zmienić rolę, że nadeszła, jak piorun, niespodziana godzina kary i upokorzenia, wybełkotał z niezręcznie udaną przytomnością:
— Cóż to jest?
— Mamy pomówić o rzeczy ważnej, — rzekł zimno Wacław — rzeczy, której, sądzę, nie powinni słuchać tylko my i Bóg.
Dendera, jeszcze bardziej słowy i tonem przerażony, zagryzł usta, obejrzał się, postąpił do drugiego pokoju i w milczeniu chmurnem czekał zapytania, widocznie opanowany strachem. Wacławowi usta drżały, w głowie się zawracało; położenie jego dziwnie się zmieniało: pokorny dotąd sierota, stawał jako sędzia; uszanowanie, do którego przywykł i nowe wymaganie stanowiska, do jakiego miał prawo, bój w nim staczały tajemny.
— Panie, — rzekł po chwili łagodnie — pozwól się spytać: nie miałeś brata?
Hrabia, który jeszcze łudził się, że strach paniczny przejdzie niczem, usłyszawszy to, zadrżał, cofnął się, obłąkanym wzrokiem potoczył i upadł na kanapę milczący, oczy wlepione trzymając w Wacława.
Twarz jego wyrażała takie przerażenie, pomieszanie i przestrach, jakgdyby istotnie głos Boży zgóry go zapytał: „Kainie, coś uczynił z Ablem, bratem twoim?“ Ale po chwili nawykłość długa do udawania, pewność, jaką czas go obdarzył, że tajemnica wydać się nie może, dodały mu sił nieco: podniósł się i, mierząc od stóp do głowy stojącego przed sobą Wacława, spytał, zbójeckie prawie rzucając nań wejrzenie:
— Dlaczego ty mnie o to pytasz?
— Wiesz pan o tem, — odpowiedział Wacław — bo ja jestem synem brata twego! Brata, którego zagarnąłeś majątek, któregoś wdowę odepchnął, nie dając jej ani tego, do czego miała prawo za życia, ani mogiły po śmierci, ani pociechy przy skonaniu, ani dziecku jej imienia, które mu należy...
Hrabia, blady jak ściana, porwał się znowu z konwulsyjnem drżeniem.
— Szalbierzu! — krzyknął. — Kto ci te myśli podrzucił?... To oszukaństwo, to spisek na mnie haniebny! Sierota, dziecię jakiejś włóczęgi, podnosisz się na swego dobroczyńcę, kąsasz rękę, która ci chleb dała!
— Nie jestem szalbierzem — rzekł Wacław, usiłując utrzymać się chłodnym i rozważnym — ani ty, panie, dobroczyńcą moim; kim i czem jestem, mam na to niezbite dowody i świadków; jeśli z dobrej woli zaprzeczysz mi pan mojego stanowiska na świecie, imienia rodziców, dojdę go w inny sposób.
— Dowody! A jakież możesz mieć dowody? — spytał z iskrzącemi oczyma Dendera.
— Twoje własne przekonanie, twoje pomieszanie, twój przestrach jest najpierwszym, — odparł Wacław śmielej — widziałeś inne, czytałeś list ojca mego krwią jego zbryzgany; miałeś w ręku papiery, aleś je nieopatrzny rzucił, odepchnął, żeby przywłaszczony majątek brata zatrzymać. Trzymajże go, — dodał Wacław — bom nie o niego przyszedł się upomnieć, ale o imię, o cześć matki, o spokój ojca w grobie... To wydarłeś i powrócić musisz!
— Jakto? Ty mi śmiesz prawa dyktować! — wrzasnął hrabia w gniewie.
— Nie ja: twe własne powinno to uczynić sumienie.
— To są bajki, fałsze, niegodziwe i podłe szalbierstwa! — zawołał Dendera. — A ty...
— Ja zapewne — przerwał Wacław — jestem w oczach twych, jak matka moja nieszczęśliwa, niepotrzebnym tylko natrętem, ale nie umrę, jak ona, na pasiece bez księdza i lekarza w ostatniej nędzy; Bóg na to nie pozwoli!
To mówiąc, odwrócił się i chciał już odejść, gdy hrabia schwycił go za rękę; usta mu się trzęsły, oczy stały obłąkane, pierś buchała niepokojem występku.
— Co poczniesz, niewdzięczniku? — spytał.
— Niewdzięczny nie jestem, bom tu wpierw przyszedł, gdy mogłem gdzie indziej pójść pierwej: pocznę, co Bóg mi wskaże.
— Czego chcesz ode mnie, prześladowco mój i dzieci moich?
— Chcę sprawiedliwości, imienia mego, własności mojej.
Hrabia stanął, utopił oczy w podłogę, zamyślił się.
— Nie, nie! to być nie może! — zawołał — to hańba; lepiej śmierć!
I rozśmiał się szydersko.
— Idź precz!
Lecz, nim Wacław do drzwi doszedł, odwołał go znowu.
— Czego chcesz? — spytał — chcesz majątku?
— Chcę imienia.
— Imienia! — rozśmiał się znowu Dendera z boleścią. — Chcesz imienia splamionego zbrodnią, którą mi dowodzisz, choć nie dowiedziesz.
— Chcę imienia, które mi się należy.
— Chcesz majątku?
— Części mojego ojca.
— Wyrzeczesz się imienia, zapomnisz wszystkiego?
— Więc nie jestem przecie szalbierzem. — zawołał, podchwytując Wacław — ani matka moja włóczęgą!
Hrabia uczuł się zmieszanym, zamilkł, mierząc go okiem nieufnem.
— Godzę się jak z napastnikiem — rzekł wykrętnie. — Prawda czy fałsz znajdzie złośliwych, co ją głosić będą; odbierzesz mi dobre imię, mnie i dzieciom potrzebne: wolę się okupić.
— Ja nie chcę jałmużny, — odparł Wacław, podnosząc głowę — ja chcę mojej własności.
— I będziesz jej dochodził, sromocąc ten dom, który cię od dziecka wychował?
— Wychował! — rozśmiał się zkolei Wacław — syna brata, jak sierotę! z litości, w upokorzeniu, służebnictwie, ogołoconego z imienia, ze związków krwi drogich, podwójną zbrodnią uczynionego podrzutkiem...
Wzrokiem wzgardy i litości razem zmierzył Wacław hrabiego; wspomnienie matki nieszczęśliwej wzburzało go, potrzebował całej mocy duszy, by powstrzymać w sobie wybuchy gniewu, zemsty, ale słowa księdza Warela przychodziły mu na pamięć i tamowały go.
Wybiegł z pokoju hrabiego, zostawiając go ciężkim myślom niepewności, postrachom, a sam wpół nieprzytomny popędził do ogrodu. Tu kilka ledwie robił kroków, spotkał Cesię, która, zdumiona widokiem jego, krzyknęła, cofnęła się i, śmiejąc zaraz, zawołała:
— A! to pan Wacław!
Ale podnosząc oczy, gdy się ich wejrzenia spotkały, gdy cały niepokój duszy Wacława, jego krwawy smutek i wzruszenie głębokie dotknęły Cesię, śmiech zamarł na jej ustach, z litością kobiecą postąpiła żywo, zapytując:
— Co ci to jest? co to się stało, panie Wacławie?
— Nic, pani, — odparł biedny muzyk, dłonią odgarniając z czoła włosy potem boleści oblane — nic, nic.
— Paneś mnie przeraził, jego twarz tak strasznie zmieniona!
— Jestem trochę chory...
— Powróciłeś więc do nas?
— Nie, pani, tylko na chwilę — i westchnął. — Wszak na wesele jeszcze nie czas! — uśmiechnął się boleśnie.
— Wesele! A prawda! Zapraszałam pana; ale z tą twarzą upiora, z tem wejrzeniem zbójcy, dziękuję! Przestraszyłbyś mi pan gości i dzień mój jasny zasmucił.
— Byłżeby to dzień tak jasny? — zapytał smutnie Wacław.
— Dlaczegoż nie? — odparła żywo Cesia. — Dzień, który mojego ulubionego do nóg mych na wieki przywiąże. Pan nie wiesz, jak on mnie kocha! Niema jak ludzie tego co on wieku: umieją się przywiązać bałwochwalczo, służyć jak niewolnicy, słuchać jak dzieci...
— Panibyś chciała tylko niewolników, chwalców i posłusznych?
— Tak, bo lubię rozkazywać i królować! — zawołała dumnie. — Ale pan idziesz ze swą tajemnicą jak chmura z burzą: smutny, dziki; powiedzże mi, co to jest? Straciłeś miejsce? Wszak ojciec pewnie ci nie odmówi ani dachu, ani stołu, ani pobytu u nas...
— O! ja o nie nie proszę!
— Już tak dumny! — rozśmiała się Cesia, ruszając ramionami. — Skądże ta pycha?
Wacław zamilkł. Dziwaczna myśl przeszła mu przez głowę w tej chwili; kochał lub zdawało mu się, że kochał Cesię, mógł położyć hrabiemu za warunek pozwolenie połączenia się z nią; dyspensę z Rzymu łatwo było wyrobić: cóż, kiedy coraz wyraźniej malowała mu się chłodną i płochą. Postanowił zajrzeć śmielej w głąb nieodgadnionego jej serca i po chwili się odezwał:
— Dlaczegożbym nie mógł być dumny? Każdy ma swoją dumę: wy panowie dumę panów, żebrak dumę ubóstwa, sierota dumę opieki Bożej nad sobą. Tak, — rzekł — jestem dumny, przyznaję się.
— Cóż to za zmiana w panu Wacławie — ofuknęła Cesia prawie obrażona tonem odpowiedzi. — Nigdym go jeszcze tak mówiącego nie słyszała.
— Nigdym też silniej nie był wzruszony! — odpowiedział.
— Cóż pana tak porusza? odprawa od Dębickich? — rzekła szydersko.
— Nie, — odparł Wacław — porusza mnie widok młodej, pięknej istoty, która dla oklasków i trochy świecideł sprzedaje się starcowi...
— Cha, cha! a to wybuch osobliwszy! Boże! co się to panu stało, panie Wacławie! może wody?
Wacław spojrzał zimno i, usuwając się, dodał:
— Pani nigdy wody nie zażądasz, bo nigdy się nie poruszysz, zawsześ jednostajnie zimna i obojętna jak kamień.
— Dziwna to rzecz, że sobie pan pozwalasz czynić podobne postrzeżenia.
— Dlaczegożbym nie miał powiedzieć, co myślę?
— Dlatego, że zbyt daleko stoim jedno od drugiego — zawołała obrażona Cesia. — Nie spodziewałam się od pana podobnej niewczesnej szczerości.
Wacławowi dziki uśmiech przebiegł po ustach, zdjął kapelusz, ukłonił się.
— Żegnam — rzekł — panią marszałkową Farurej.
— Żegnam waćpana, mości muzyku!
W oczach Cesi jaśniał gniew i obrażona duma, w jego błyskała litość; nie uszło jednak hrabiance, że coś dziwnego zmienić musiało ich położenie wzajemne, i jakiś niepokój nią owładnął. Miała w sercu trochę uczucia dla niego, ono było najpierwsze i przebijało się przez późniejsze wrażenia. Zmieszana spojrzała za nim, chcąc go odwołać, ale Wacław już był daleko; rozżarzony wchodził do pokoju, w którym hrabia sparty na ręku dumał, chwytając się jak tonący najdzikszych pomysłów i najniepodobniejszych obrony środków.
— Czekam jeszcze na odpowiedź stryja! — rzekł młody człowiek.
Hrabia powstał.
— Nie chcę wstydu, obmowy, zgorszenia, procesów, wolę nad to ofiary największe, — odezwał się ze stłumionym gniewem — przystaję na wszystko: powinieneś mnie oszczędzić, i dzieci, i ich... Powiem przed ludźmi, że dziś dopiero dowiedziałem się, przekonałem, kim jesteś, przyznam cię synem brata... Cesia może być żoną twoją, jej posag twoim działem...
— Panna Cecylja nie może być żoną moją, — odparł Wacław — zbyt jesteśmy blisko pokrewieństwem, a zbyt daleko obojętnością: wróć mi pan imię, o resztę się ułożym...
— Dajesz mi więc słowo, że we mnie nie będziesz widział nieprzyjaciela, ale stryja, że przeszłość przebaczysz, że ludziom nie dasz powodu obwiniać mnie za ciebie?
— Niech Bóg sądzi przewinienia — rzekł Wacław uradowany, że się wszystko kończy — i przebaczy, jak ja ci przebaczam... Matka moja w niebie za uznanie dziecka wymodli cię od kary.
Hrabia, jakby mu ciężar potężny spadł z serca, porwał, chwycił go za rękę i, wiodąc go za sobą, rzekł szybko:
— Chodź więc ze mną, chodź ze mną.
W milczeniu dziwnem przeszli ten dziedziniec, na który właśnie wygnanką, żebraczką, przychodziła matka Wacława prosić napróżno litości u brata; wstąpili na schody, otworzyły się drzwi salonu.
Tu już zgromadzeni byli: hrabina, Cesia, Sylwan i nieodstępny codziennie marszałek Farurej; kilka osób obcych, ściągnionych interesami, powiększały towarzystwo, jakby naumyślnie los ich na świadków przywołał.
Z nieudanem wzruszeniem hrabia do środka przeprowadził Wacława, którego twarz posępny smutek i niejaka okrywała duma.
— Miałem brata, — odezwał się pompatycznie Dendera — sądziłem, będąc w błędzie, że zginął bezpotomnie; dziś odbieram dowody, że pozostawił syna po sobie, oto jest syn jego, a wasz brat, — obrócił się do Cesi i Sylwana — mój synowiec Wacław Dendera. Dziwny zbieg okoliczności ani mi o egzystencji jego wprzód wiedzieć, ani uznać nie dozwolił. Wychowałem sierotę, Pan Bóg mi dał w nim krewnego.
To mówiąc, z doskonale faryzeuszowskiem przejęciem ucałował młodzieńca, którego pierś na ten uścisk judaszowski się wzdrygnęła.
Przytomni, zdumieni, osłupieli... obcy tylko pośpieszyli powinszować i unosić się nad wysoką wspaniałomyślnością hrabiego, który ze wzruszeniem, przechodzącem już jego siły, upadł raczej niż usiadł na bliskie krzesło.
Cesia, blada jak cień, pierwsza przyszła do Wacława i, nie wiedząc, jak go powitać, co mu powiedzieć, tylko rękę podała.
Sylwan niespokojny, bo zaraz porachował, ile go ten brat kosztować będzie, przybliżył się i uścisnął dość niechętnie; hrabina pobiegła męża rozpytać, co się stało, ale mina jego posępna, wzrok szklany, usta drżące i niemota odepchnęły ją od niego.
Całe towarzystwo, jakby sparaliżowane tem osobliwszem zdarzeniem, rozpękło się na kilka części; obcym pilno już było odjechać, żeby roznieść nowinę po sąsiedztwie, a domowi czekali na to równie niecierpliwie, żeby się od hrabiego dowiedzieć czegoś więcej. Zadumana Cesia obojętnie i zimno przyjmowała nadskakujące grzeczności Farureja, który, ujrzawszy się zbytecznym, wkrótce pod jakimś pozorem umknął z Denderowa. Wacław pocichu także wysunął się z salonu, siadł na biedny wóz swój i wrócił do księdza Warela oznajmić mu skutek swego kroku i prosić o radę co do dalszego postępowania.
Gdy się to dzieje, hrabia, którego siły wyczerpały się kilku bliskiemi sobie uderzeniami niespodzianemi (bo kilka dni temu odebrał był też wiadomość, że matka żony wyszła zamąż), milczący zwlókł się z kanapy i w łóżko położył.
Całe jego postępowanie z Wacławem nacechowane było piętnem słabości charakteru, szczęściem zasłaniającej go teraz od większych występków i wstydu. Zaparłszy się bratowej i jej dziecka, obawiał się powiększać zbrodni tej zabójstwem: ograniczył się tylko wywłaszczeniem i nieumiejętnem zakryciem pochodzenia dziecięcia. Dziś do walki, procesu, boju zabrakło mu także siły; ugięty przestrachem, wolał na wszystko pozwolić, niż wieść z nim upokarzającą sprawę. Duma i dbałość o opinję uratowały go na ten raz od ostatecznego upadku, ale myśl oddania połowy nadwerężonego majątku, co przy spłaceniu długów byłoby go zubożyło doreszty, doznane w tych czasach straty i przeciwności tak silnie go dotknęły, że, gorączką miotany, o mało nie postradał życia.
Straszliwych symptomatów choroba rozwijała się z szybkością niesłychaną. Rozesłano po lekarzy; a hrabina u łoża chorego przyszła z francuskim romansem w ręku grać rolę rozpaczającej małżonki.
Cesia po odjeździe Farureja i Wacława, zatopiona w czarnych myślach, siedziała w krześle nieruchoma, jakby w nią piorun uderzył: najdziwaczniejsze obrazy, domysły, zamiary snuły się po młodej głowie. W pierwszej chwili nic nie powiedziała Wacławowi, szukała tylko jego wejrzenia, ale go spotkać nie mogła; później usiłowała się zbliżyć, widocznie od niej unikał. Teraz łza spłynęła z jej oczu, łza gorzka upokorzenia, przez którą już patrzała nadzieja świetniejszych losów. Tak rozpieszczone dziecię, gdy je lekka spotka przykrość, myśli o zabawkach, by się co najprędzej rozerwać, znieść jej nie umiejąc. Wypadek niespodziany dnia tego najżywiej obszedł Cesię; widziała dziś podobnem, co wczoraj wydawało jej się poczwarną śmiesznością: serce jej biło, odradzała się miłość; z drugiej strony uśmiechało się bogactwo, znaczenie, uśmiechał się los królowej wszechwładnej. Stała między dwojgiem szczęścia, nie umiejąc wybrać jeszcze, pochylając się sercem na stronę Wacława, głową ku bogatemu starcowi. A że żyła raczej głową niżeli sercem, bo uczucia jej brakło lub nierozwinione spało jeszcze w głębi piersi, łatwo wyrachować, kogo czekało zwycięstwo.
Hrabina po mężu cierpiała podobno najwięcej; jej wstręt do Wacława pomnożył się jeszcze i wzmógł, ale go ukryła starannie, jak wszystko, co czuła, taić była zwykła. Uśmiechem powitała krewnego, nie dała po sobie poznać boleści i otuliła się powagą i smutkiem.
Sylwan widocznie był tem mnóstwem po sobie następujących wypadków niepomyślnych przejęty głęboko i chmura smutku nad czołem jego zawisła; a zwykła mu samowolność i lekceważenie wszystkich, które każde rozdrażnienie powiększało, niezmiernie się w nim wzmogły. Szedł zamyślony, gniewny, dumny, z brwią namarszczoną do swoich pokojów, nie racząc nawet spojrzeć na matkę i ojca, ani się do siostry odezwać, ani swych myśli z kimkolwiek podzielić. Dumał tylko o upadku majątku, znaczenia, nadziei swoich, z rozpaczą, na którą nie widział ratunku. Przywykły uważać los za sługę słuchającego skinienia, gniewał się, że mu wydzierał to, co, jak sądził, słusznie, koniecznie mu należało. Jedyną zbawczą deską w jego głowie było ożenienie; na niem gruntował rachuby przyszłości, zbogacenia nowego i podniesienia się: nie wątpił bowiem, że na pierwsze jego wejrzenie, na wyciągnienie ręki, rzucą się ku niemu tłumami dziedziczki miljonów.
Znalazłszy sobie tę pociechę i postanowiwszy udać się zaraz gdzie w obcą stronę (gdyż okolica nie była godna młodego hrabiego), uspokojony nieco, zapalił cygaro i położył się na kanapie z wice-hrabią Bragellone Dumasa.
W domu znowu zabierało się na nieporządek i rozprzężenie; popłoch, poprzedzający zwykle chwilę upadku, wszędzie czuć się dawał. Choroba hrabiego, uznanie synowca, uspokojonych czasowo, znowu poruszyły wierzycieli, sług i przyjaciół domu.



Wacław jechał do Smolewa i, ze łzami uściskawszy księdza Warela, opowiadał mu swoją przygodę.
— O! widzisz, że ci pan Bóg poszczęścił! — rzekł proboszcz. — Patrzajże, żeby ci twoje sieroctwo, opuszczenie, stan dawny były płodną na przyszłość nauką. Znasz cierpienie, boś cierpiał; wiesz, jak boli upokorzenie, osierocenie, nędza, służebnictwo; pomagaj drugim, a uczynkiem podziękujesz Bogu za to, coś z łaski jego niespodzianie otrzymał. Zresztą, jak wielu, co się modlą w cierpieniu, a zapominają o Bogu, gdy im dobrze, nie trać wiary: skarb to wielki. Są ludzie nieopatrzni, co w szale szczęścia rzucają go na drodze, sądząc, że potrzebować nie będą; ale kiedyż się wiara nie przyda?
Na takiej treści rozmowie zszedł wieczór. Wacław, dla uregulowania swojego nowego bytu, potrzebował jechać do Żytkowa i nazajutrz, otrzymawszy potrzebne papiery, których hrabia na pierwsze zażądanie nie odmówił, wybierał się już w podróż, ale uczuł się słabym. Ksiądz Warel go nie puścił; doznane wrażenia, zmiana losu, niepokój rzuciły go także na łoże boleści, z którego młodość dźwignąć go miała.



Ksiądz Warel z troskliwością matki pozostał przy chorym, pielęgnując go najstaranniej i nie oddalając się, chyba dla spełnienia koniecznych obowiązków swego stanu. Naówczas zostawiał w swojem miejscu poczciwą Dorotę, staruszkę najlepszego serca, ale gderliwą, która i proboszczowi nieraz dokuczyła wymówkami i przepowiedniami, i choremu też ich nie szczędziła.
Smolew był blisko Wulki, a Kurdesz wielkim przyjacielem plebana. Codziennie prawie stary wojak odwiedzał księdza, którego potrzeby tajemnie opatrywał, tak że tylko Dorota i on wiedzieli o tem; Warel byłby bowiem tej ciągłej ofiary nie przyjął, ale zbyt zajęty nie dopatrzył się, skąd co przychodziło.
Tu stary szlachcic pierwszy raz spotkał Wacława, i, widząc, że mu w plebanji, pomimo starań księdza, nie najlepiej było, uprzejmie zaprojektował przenosiny do swego domu, zaręczając, że Brzozosia i Frania dobrze go dopilnować potrafią. Napróżno opierał się temu i ksiądz Warel, i Dorota nawet; plebanja była oczywiście wilgotna, doktór od Wulki mieszkał niedaleko, wszystko zdawało się przemawiać za wnioskiem rotmistrza: zaprzężono więc brykę i chorego przewieziono do znanego nam dworku.
Wiadomość o tem niesłychanie w początku zdumiała, potem rozradowała Brzozosię, która miała między innemi tę wadę, że się nudziła łatwo i potrzebowała nowości; przytem gdy się jeszcze dowiedziała, że to był hrabia i tego nazwiska co Sylwan, poczęła sobie powtarzać pocichu:
— Kabała! kabała! kto wie, co się to wyświęci, ona skłamać nie może!
Poczęła tedy zaraz wypytywać śpiesznie, jak Wacław wyglądał, ile miał lat, jakie oczy, włosy i t. d. Skutkiem tych badań było głębokie prorocze zamyślenie.
Oporządzono pokoik dla Wacława, a straż nad nim polecono naturalnie Brzozosi, która wzięła to na siebie z wielką radością; Frania tylko przez okno zobaczyła bladą twarz chorego, gdy wysiadał przed gankiem i wchodził do pokoiku, przytykającego do jej mieszkania.
Nie była to ciężka choroba; w początkach zaraz przerwała ją kuracja stosowna, pozostało osłabienie i ten stan przejścia, który dzieli zdrowie od cierpienia. Wacławowi tylko wychodzić i wyjeżdżać zakazano.
U łoża hrabiego zbierali się także zawołani medycy, głęboko rozmyślając nad przyczyną i nazwiskiem choroby, której causa proxima zakryta dla nich była. Każdy z tych panów, mając jakąś słabość faworytkę, którą wszędzie i we wszystkiem widział, symptomatów jej uporczywie szukał u hrabiego i znalezione po swojemu determinował. Każdy też stosowny sposób leczenia doradzał; lecz że pilniejsze środki zaradcze wskazywał sam rodzaj choroby, na nie się zgodzono bez wielkich sporów. Ze trzech przytomnych lekarzy, jak często bywa, ten, który mówił najgłośniej, rozprawiał najniedorzeczniej, ale zuchwale zagadywał swych współtowarzyszów i umiał swoją niewiadomość pokryć ładnie uszytą suknią szarlatanerji — otrzymał pierwszeństwo. Zasługa cicha, nie umiejąca mówić o sobie i za sobą, zawsze przyzostaje w cieniu: zarozumiałość idzie naprzód!
Hrabia, pomimo że się dostał w ręce szarlatana, niejakiego pana Szturm, znanego w okolicy z tego, że leczył, jak kto chciał: homeopatją, aleopatją, hydropatją prisnitzowską, elektropatją, Leroy, Morisonem i podtrzymywał ten eklektyzm zgrabnie ukleconym systemem; pomimo leczenia najdziwaczniejszego, przychodził do siebie, mając jeszcze wiele życia i siły, głównych warunków zdrowia, bez których podstawy żadna medycyna nic nie może. Pan Szturm, który wedle zwyczaju swego szeptał wszystkim, że słabość jest niezmiernie niebezpieczna, przypisał naturalnie sobie cudowne ocalenie pacjenta i nazywał to jedną z najszczęśliwszych swoich praktyk, co w istocie winien był tylko losowi: bo dokładne nawet poznanie słabości tak było trudne, że go się musieli wyrzec wszyscy medycy. Jak w wielu chorobach, przyplątało się to, co wprzód taiło się długo lub słabo odzywało; teraz komplikowało to słabość, zaciemniając główne symptomata mnóstwem podrzędnych. Podagra z całym orszakiem najdziwniejszych swych cierpień opanowała hrabiego, przechodząc z nóg, w których zwykle mieszkała, w odwiedziny do góry. Sprowadzono ją jednak na pierwszą sadybę, nie dając zasiedzieć w niewygodnych dla niej organizmu zakątkach. Ale, w miarę jak zdrowie odzyskiwał hrabia, przypomnienie niebezpieczeństwa, w jakiem zostawał, wstydu, którego doznał, upadku, co mu groził, miotały nim coraz silniej. Potrzeba było oddać wierzycielom, oddać Wacławowi i pozostać na bardzo małem. Przywykłemu do zbytku, przyzwyczajonemu do państwa, na to hrabia nie miał rezygnacji. Pocieszała go nieco myśl, że Farureja z córką ożeni, na którym wielkie też urojone osnuwał nadzieje; potrzeba było uspokoić wierzycieli, coby nań czyhać już mogli, a przedewszystkiem ukołysać rotmistrza Kurdesza, którego dwóchkroć nie był w stanie oddać hrabia. Po długich bezsennych nocach myślenia i kombinacyj, okazała się potrzeba wezwania w pomoc Sylwana. Sylwan, który ze swej strony marzył, wybierając się na kampanję matrymonjalną, przyszedł do ojca powołany, ale obojętny, nadęty, znudzony.
Hrabia leżał w łóżku blady, oczy tylko jasne, błyszczące ogniem życia, podsyconym jeszcze chorobą, objawiały grę wewnętrzną uczucia. Dziwnie zmieniony, wychudzony, z zapadłemi policzki, suchą i pomarszczoną ręką, czołem pofałdowanem, wpół oparty na poduszkach, zgarbiony, dumał boleśnie. Sylwan nie uczuł na widok tej postaci wrażenia, jakie na nim uczynić była powinna; zimne jego serce przykrzyło sobie w widoku cierpienia, ale go nie podzielało.
Rozparł się w krześle, ziewnął i spytał:
— Jakże się hrabia ma?
— Lepiej, lepiej, — odpowiedział żywo zapytany — ale muszę myśleć i myśl mnie trawi... a myśleć potrzeba... Potrzeba o sobie myśleć, inaczej źle być może. Nie znasz, panie Sylwanie, stanu naszego majątku: upadek! ubóstwo nam zagraża!
— Owszem, domyślałem się tego i postanowiłem też, póki czas, myśleć o sobie.
— Właśnie i ja pracuję nad tem — rzekł stary hrabia.
— A! więc słucham! — skłaniając się prawie szypersko, odparł Sylwan.
— Trzeba, żebyś nas ratował; stoimy jeszcze wymodlonym i wypracowanym przeze mnie kredytem. Przed tobą nie mogę i nie powinienem nic taić; od zabrania klucza Słomnickiego poczęły się nieszczęścia nasze... Pójście zamąż babki waszej — szaleństwo! głupstwo!... Ten synowiec... — wymówił ciszej — długi... wszystko to zabiera nam i majątek, i nadzieję podźwignienia się. Jeśli jeszcze wierzyciele razem o wypłatę się dopomną, zginęliśmy.
— Tak, to wiem, ale jak temu zapobiec?
— Ludzie są jak owce, — mówił z wejrzeniem na Sylwana przenikliwem hrabia — idą, gdzie ich poprzedzą drudzy.
— To być bardzo może, ale cóż nam z tej sentencji?
— Posłuchaj: właśnie Kurdesz jest głównym wierzycielem, jeśli jego nie uśpimy, za nim rzucą się wszyscy.
— Ale cóż z tym starym wędrzygą począć?
— Hm, gdybyś się starał o jego córkę?
— Jużciż zdaje mi się, — rzekł oburzony Sylwan — że coś przecie lepszego znaleźć mogę!
— I ja tak sądzę — ale starać się, zaręczyć nawet, a ożenić się, całkiem rzecz inna. Potrzeba, żebyś się starał, nawet z pozwoleniem i wiedzą moją, ale do ożenienia nie przyjdzie, a zyskamy na czasie.
— Samo staranie się jest upokarzające, — odezwał się Sylwan — zwłaszcza po tem, co zaszło.
— Ale cóż zaszło? — podchwycił stary, bledniejąc.
Sylwan poprostu, otwarcie opowiedział wszystko, aż do próby przekupienia Brzozosi, nie szczędząc szyderstw i obelg domkowi szlachcica.
— Ba! — wysłuchawszy, rzekł stary — to jeszcze nic: wszystko to w korzyść się obrócić może; powiesz, że twoja miłość tak jest silna et caetera, że mi padłeś do nóg, że ja musiałem zezwolić. Stary, że to kuta sztuka, przyjedzie mnie spytać: ja potwierdzę. Przeciągnie się staranie, a gdy zyskamy folgę, może się znajdzie jaki inny ratunek, i tu zerwiemy. Zdaje mi się, że trochę się poumizgać nie powinno ci być ciężko?
Okropny uśmiech chorego tym słowom towarzyszył: iskrzącemi oczyma badawczo spojrzał na syna. Ten właśnie z wielką precyzją ślinił i obcinał cygaro, zadumany, wykrzywiając usta (niewiadomo z powodu wniosku czy cygar) i, zapaliwszy hawannę, odpowiedział:
— Wszystko to, hrabio, pozwól sobie powiedzieć, trąci szalbierstwem.
— A! jeśliś taki skrupulatny, — zawołał hrabia żywiej — no, to panna ma więcej trzechkroć choć w perkaliku chodzi; to znaczy tyle, co posag twej matki, a dziś nasz cały majątek nie wyniesie trzechkroć, więc się sobie z nią ożeń.
— A! bardzo dziękuję, — odparł Sylwan — wieśniaczkę taką, koczkodana wziąć, cóżbym z nią robił? Potem zdaje mi się, że mając się sprzedać, mógłbym wziąć za siebie tyle przynajmniej, ile Cesia.
— Niezawsze tak się trafi.
— Za pozwoleniem, hrabio, chciej pamiętać, że mowa o mnie! Zdaje mi się, — z udaną skromnością dodał Sylwan — że podobnych mnie młodych ludzi na setki u nas nie liczą.
Hrabia był w tej chwili jasnowidzenia, w której niezawsze są ludzie: uczuł całą śmieszność głupiej zarozumiałości Sylwana i na jakie go musiała narazić zawody.
Ruszył tylko ramionami i zamilczał.
— Zresztą, — rzekł Sylwan — pojadę, zobaczę, ale nierychło. Muszę sobie dać czas zapomnieć o tej babie, która mnie tak wyłajała.
— A! zachciałeś! nacóż bo jej było dawać pieniądze?
— Mógłżem pomyśleć, że ich odmówi?
Qu’on se le dise! pieniądze!



Gdy się tak Sylwan wybiera jechać do Wulki, a upokorzenie zmusza go zwlekać, bo wstyd mu po raz setny próbować, co się tyle razy nie udało; Wacław, z osłabienia wychodząc powoli, upodobawszy sobie starca i jego skromny domek, siedział tu jak dziecię rodziny, pieszczony, codzień przy Frani, codzień z nią razem, narażony na nieuchronne zakochanie!
Długo obraz Cesi dumnej, zimnej, rozkazującej dziewczyny, był tarczą, co go osłaniała od nowego uczucia; ale widując Franię codzień, oceniając jej łagodność, dobroć i w piękne jej wpatrując się oczy, które tak żywo za serce ręczyły, powoli pomyślał naprzód sobie, czemu to Cesia do niej niepodobna? potem gorzkiemi wyrzuty odtrącał nowy obraz od siebie, zacierał wspomnienia kilku chwil przelotnych, nawpół gorzkich, wpół miłych, co całe miłości jego stanowiły dzieje; nareszcie rzekł sobie:
— Czemużem jej nie kochał?...
Od tego słówka do przywiązania namiętnego nie było daleko.
A Frania? Frania z sercem zupełnie wolnem, naprzód litością ku niemu zdjęta, potem powoli pociągniona powabem człowieka, jakiemu równego jeszcze nie spotkała: z samowolnością pieszczonej dzieciny rzuciła się w nowe dla siebie uczucie.
Brzozosia śmiała się pocichu, patrzała, widziała i nie wiem, jaką siłą nadludzką, niesłychanie się męcząc, utrzymała język za zębami. Kurdesz zdawał się niczego nie domyślać.
Chory młodzian codzień milszym się stawał wszystkim w Wulce, codzień więcej zajmował prostą wiejską dziewczynę, która czuła wyższość jego i do niej leciała, jak ptak do słońca. Tak miło słuchać jej było, gdy opowiadał zajmujące przygody życia swego, chociaż z nich wyrzucał, co tylko ludzi obwiniać mogło.
Kurdesz, spojrzawszy w oczy Wacławowi, uznał go uczciwym, poczuł dla niego sympatję, nie bronił córce przebywać z nim większej dnia części i zostawiał ich przy Brzozosi zupełnie spokojny. Nie obawiał się on zdrady ani podejścia; zresztą może głos mu szeptał tajemny, że los nastręczał uczciwego zięcia, a córce męża, w którego ręce śmiało przyszłość jej powierzyć może. Jak Wacława pan Jacek ocenić potrafił, tak daleko od niego będąc wyobrażeniami o ludziach i życiu, wytłumaczyć nie potrafię: sądzę, że tu serce nad wszystko działać musiało, że wiodło go przeczuciem.
Życie w Wulce tak od niejakiego czasu było miłe, dnie biegły tak rączo wszystkim, że choć widocznie przychodził do zdrowia gość, niepilno mu było uciec z pod strzechy rotmistrza i wyjrzeć na świat, który teraz całkiem się nowy dla niego otwierał. Wieść o odkryciu tajemnicy jego pochodzenia piorunem rozbiegła się w sąsiedztwie; nikt jednak tyle jej nie uczuł, choć powszechnie zajęła wszystkich, co Dębiccy. Ci się uspokoić nie mogli; sam nie mógł się nagadać o hrabi, którego miał za nauczyciela przy dzieciach; sama łamała ręce z desperacji, że się tak z nim obchodziła nieprzyzwoicie.
— Ale któżby się był domyślił, — powtarzali oboje — taki niepozorny, tak pokorny, tak potulny! Szkoda, żeśmy o tem wprzódy nie wiedzieli, byłoby się nam to przydało: przez niego weszlibyśmy w świat, poznali z sąsiedztwem, a tak — gniewać się musi śmiertelnie!
Wacław się przecie nie gniewał wcale, bo nawet nie myślał, że są Dębiccy na świecie. Uzupełniwszy dowody swej rodowitości i przez kogoś nastręczonego od księdza Warela prawnie w Żytkowie swe nowe położenie uregulowawszy, pewien już, że mu nikt zaprzeczyć nie może imienia ojca i czci nieszczęśliwej matki, nie śpieszył się z dopominaniem o majątek. Tak mu dobrze było chorować w Wulce z Franią, ze starym Kurdeszem, z księdzem Warelem i kilku poczciwymi sąsiadami, co ich odwiedzali! Za drzwi nawet dziedzińca niebardzo się kwapił; wstrzymywano go też serdecznie, jak tylko umiano, po staroświecku targując się o tygodnie, o dnie i godziny do upadłego.
Hrabia także do zdrowia powoli przychodził, ale ozdrowienie jego było raczej przemianą choroby ciężkiej, ostrej w lżejszą a chroniczną; kaszel, bezsilność, drażliwość, smutek zostały mu w puściźnie. Spędzał czas na przechadzce po pokoju, na leżeniu w fotelu i tylko dla Farureja przenoszono go czasem w lektyce z oficyny do pałacu.
Farurej coraz był gorętszy. Cesia zdawała się ostygać dla niego; nie cofała się jeszcze, ale tak była smutna, pogrążona, zamyślona, jakby dopiero teraz przeglądać zaczęła w zgotowanej sobie przyszłości. Wacław, który się od niej odsunął, droższy był dla niej teraz niż kiedy; dumała o nim, pragnęła go pociągnąć, wymyślała środki, łamała głowę i gniewała się na niego i na siebie. Farurej tymczasem urzędownie się oświadczył, został przyjęty, ale gdy przyszło naznaczyć czas wesela, Cesia tak zwlekała, tak odkładała pod różnemi pozorami, tak mu się wymawiała, że musiano zgodzić się na przeciągnienie terminu do roku prawie.
Sylwan, którego hrabia naglił, ażeby jechał do Wulki, odkładał także, nie smakując wcale w tym sposobie wypraszania się od wypłaty długu. Smutno było w Denderowie: hrabia i hrabina od niejakiego czasu nie mówili do siebie, tylko z przekąsami lub szyderstwem, a najczęściej, ledwie się przywitawszy, milczeli, Sylwan rzadko kiedy usta otworzył, Cesia wchodziła do salonu i wychodziła obojętna, grała tylko zajadle na fortepianie i dalekie piesze odbywała przechadzki.
Smoliński odprawił się, przenosząc na dzierżawę, która być miała tylko stopniem przejścia do dziedzictwa. Po wszystkich kątach czuć było pustkę i bliski upadek; mury nawet, jakby to przeczuwały, poczynały się rysować i pękać zawczasu.
Pomimo tego smutku powszedniego, gdy goście przybyli, gdy sąsiad zawitał, wszyscy przybierali na przyjęcie jego pożyczane twarze, chwilową wesołość, żywość i śmiech potrzebny, by się pokazać ludźmi wyższymi nad los i doskonale pewnymi, że ich żadna nie dosięże katastrofa. Hrabia swą bladość i kaszel pokrywał rumieńcem zmęczenia i śmiechem, hrabina wdzięczyła się do niego najczulej, Cesia, prześladowana Farurejem, dumnie przyjmowała przekąsy, a Sylwan perorował o kolejach demokracji, jakgdyby w istocie w nią wierzył i żądał jej. Niekiedy nawet spór z ojcem odnawiał się z całą dawną świetnością argumentów, stawali przeciw sobie szermierze: jeden jako filozoficzny reformator społeczności, drugi jako przedstawiciel starego świata. Walczyli żwawo, okazywali zręczność i siłę, a nikt nikogo nie ranił.
A potem, potem i ci, co te sceny grali, i ci, co ich słuchali, rozszedłszy się, ruszali ramionami, uśmiechali do siebie, a w Denderowie wszystko wracało do znużenia, milczenia i smutku.
Hrabia niepomału myśleć musiał, co oddać Wacławowi; przyznanie go pociągało za sobą niechybny rozdział majątku, a największa była trudność w tem, jak podzielić bańkę mydlaną, którą dość dotknąć, by prysła.
Odwlekał od dnia do dnia, od jutra do jutra, a że Wacław o nic się nie dopominał i nie obiecywał być ciężkim w interesie, codzień w myśli zmniejszał hrabia schedę, i przyszło do tego, że mu jedną z najgorszych wiosek, odłużoną w banku, przyległą Wulce, postanowił wydzielić, oceniając w najdziwniejszy sposób.
Wacław w milczeniu przyjął, co mu dano, i pokwitował ze wszystkiego. Wielki ciężar spadł z bark hrabiemu, który tak był rad, że na chwilę pożałował, iż mniej jeszcze nie wydzielił, a wyżej nie oszacował. Wstyd mu wprawdzie było tego uczynku przed własnemi dziećmi, a gorzej przed obcymi, którzy mizerny ten udział widzieli i zrozumieli; ale interes własny zagłuszył głos sumienia, a sądy ludzkie nie dochodziły do hrabiego.
Wacław już się więc miał dokąd przenieść, miał dom własny, swój kątek na ziemi i chleb nieproszony. Jakże był z tego szczęśliwy! Zdawało mu się, że najłatwiej na tem małem poprzestać, nie żądał więcej i zarzekał się, że nigdy nie zechce. Trafem wieś Palnik, wyznaczona mu, była niegdyś za życia dziada obranem chwilowo przez ojca mieszkaniem; zastał w niej jeszcze choć zatarte ślady pobytu Henryka, a to mu ją dziesięćkroć milszą i droższą czyniło jeszcze.
Palnik, jak wiele wiosek wołyńskich, czepiał się na wzgórzach, pokrytych gajem dębowym, brzozowym i osikowym: wdzięczny był widok na wioskę i ze wsi, u której stóp, po zielonej wijącej się wśród wzgórzów łące, przebiegała niebieska rzeczułka, błyskając gdzie niegdzie z pośrodka trzcin źwierciadełkiem swej wody. Wdali widać było kilka wiosek, rozsypanych w dolinach i po wzgórzach, laski i pasieki, jakby umyślnie dla ozdoby krajobrazu pozostawiane, i pasma dalekie borów poleskich od strony Smolewa. Dwór, oddawna opuszczony, bo w nim tylko ekonom mieszkał, stał na pochyłości wzgórza, otoczony zarosłym ogródkiem. Znać było, że starą tę budowę przed laty kilkudziesięciu ktoś już nieco przerabiał, domurowano do niej parę porządniejszych pokoików, otoczono drzewami, a te dziś podrosłe tworzyły cień, puszczając gdzie niegdzie między gałęźmi oko na sioła, łąkę i rzeczułkę. Ustroń ta tak przystała do serca Wacławowi, tak ją odrazu pokochał, tak mu miło było żyć, gdzie żył lat kilka nieznany mu ojciec, iżby ja na Denderów nie zamieniał. Sąsiedztwo Wulki dodawało jeszcze wartości Palnikowi; a i Smolewa wieżyczka na widnokręgu czerniała.
Prędko oczyszczono dla niego domek, przygotowano wszystko do zamieszkania i, choć jeszcze osłabiony, postanowił opuścić rotmistrza, prosząc tylko, by go na nową siedzibę przeprowadził i starą a poczciwą ręką strzechę pobłogosławił.
Z Wulki tak było blisko do Palnika, że domki patrzyły na siebie; przejść tylko wąwozem ocienionym krzakami róż dzikich, białego głogu, tarniny i bzów, i kawałkiem wioski i stałeś w dziedzińcu sąsiada. Cieszyło to niezmiernie Brzozosię, że się tak wszystko doskonale jakoś składało, że pan Wacław nie oddalał się: zmuszona wyrzec się pierwszego swojego projektu, przy drugim trzymała się uparcie, przypuścić nie mogąc, by ją i to zawiodło.
Z doświadczenia, jakiego nabyła teraz, nie wyrywała się już ani mówić z Franią, ani rozwodzić nad swemi projektami; milczała, choć się za język gryzła, a cieszyła się, że ludzie i losy zdawały się sprzyjać wyrokom niechybnej kabały.
— O już co teraz, to nie chybi! — mówiła do siebie, spoglądając ukośnie na Franię i Wacława, siedzących w ganku. — Frania widocznie ma do niego słabość; bawi go niby to, że chory, a on tak chory jak i ja... Ojciec, zdaje się, za tem... no, i ja także! Kabała niedarmo wskazywała na Denderę; jeszcze tak blisko mieszkać będzie: niechybnie się pobiorą... albom ja ze wszystkiem głupia. Tamten, jak sobie chce, tamto paniczykowate, Bóg z nim, chciał się pobawić, żenić; ale to uczciwy człowiek, bardzo uczciwy człowiek! dwa razy mnie w rękę pocałował, gdym mu dawała lipowy kwiat i grzeczny... zawsze mnie po tytule nazywa.
Właśnie na to mruczenie nadszedł stary Kurdesz i Brzozosia postanowiła go trochę wybadać, zaczynając zręcznie od pogody.
— Otóż — odezwała się, pokaszlując dla zwrócenia uwagi na siebie — będzie można naszego chorego przenieść do Palnika; śliczny dzień.
— A czego się to śpieszyć? — rzekł stary. — Jeszcze tam nieład; może i jeść nie znajdzie czego.
— Już to prawda! A w dodatku on taki nie gospodarz, żadnej kobiety w domu nie ma, sam mężczyzna rady sobie dać nie może.
— Prawda to, Brzozosiu, ale zato cicho mu będzie i spokojnie.
— I nudno, panie rotmistrzu! — dokończyła Brzozosia. — Jużto, nie chwaląc się, ale bez nas zawsze klasztor. Tylko że to młode a poczciwe, pewnie się prędko ożeni.
— Z czegoż to tak wnosicie? — spytał rotmistrz.
— Zwyczajnie, młody i przystojny, familjant, ma trochę grosza: czy to on sobie nie znajdzie takiej, co za niego pójść zechce?
— Ale ba! a czy on się żenić zażąda, to kwestja, panno ciwunówno! — śmiejąc się, rzekł stary wojak.
— Zdaje mi się, że nie od tego — odparła Brzozosia, uważnem wejrzeniem mierząc gospodarza. — Nie mówiąc i nie myśląc nic złego, ale i z Franią całemi godzinami siedzieć gotowi.
Rotmistrz udał, że nie dosłyszał, zawołał w tej chwili na parobka, który konie prowadził.
— A nie dawaj tak pić jednym ciągiem! przerywaj! A siwkę tam wystrzygłeś?
— Zdaje mi się, — nalegając, powoli dodała Brzozosia — że i Frania na niego patrzy bardzo miłosiernem okiem.
— Co to za zabudźko z tego Hryćka — powtórzył rotmistrz, nie chcąc usłyszeć, co mu szeptano i wygadywać się przed Brzozosią.
— A wy jak myślicie, panie rotmistrzu? — wystrzeliła panna ciwunówna.
— Co? kochana Brzozosiu! — śmiejąc się filuternie i podając jej tabaki, rzekł rotmistrz — o czem? o Hryćku?
— Jakgdyby nic nie słyszeli, co mówiłam.
— Albożeście co o kim mówili?
— E! nie udawalibyście głuchego. Mnie się zdaje, że się tu coś święci i wyświęci lepiej niżeli pierwszą razą...
— W Bożej to mocy! w Bożej mocy! — szepnął rotmistrz. — A mnie czas pacierze mówić. Przepraszam... In nomine Patris...
Panna Brzozowska odejść musiała i poszła do Frani. Frania siedziała w pokoiku bawialnym, a Wacław nieco opodal za stołem czytał jej coś Kniaźnina. Słuchała i, pojąc się harmonją wiersza i myśli nowych dla siebie, zdawała się w jakimś półśnie czarownym zatopiona; ze zwieszoną główką, z założonemi rękoma, patrzała na czytelnika, dumając, nie wiem, o nim, czy o poecie?
Na widok Brzozosi, jakby ocucona, wzięła się Frania do roboty i wesoło pocichu odezwała się:
— Siadajno, siadaj i posłuchaj, jakie to piękne!
Posłuszna ciwunówna usiadła, ale nie wytrzymała i odpowiedziała:
— Piękne, bo pan Wacław czyta!
Frania się zarumieniła, z wyrzutem spojrzała na nią, a Wacław, słysząc ich szepty, prędko skończył czytanie, zamknął książkę, wstał i zapowiedział, że musi odejść do Palnika.
— Jakto? dziś? — spytała żywo Frania — o! nic z tego nie będzie, my pana nie puścimy! Ojciec na to nie pozwoli. Jakże można, słabemu jeszcze chcieć uciekać tam, gdzie żywej duszy niema.
— Dziękuję pani, to dawny projekt; siedzę tu już tak długo.
— To panu się tak zdaje — przerwała Frania. — A pamiętasz pan, że i ksiądz Warel, i doktór Szwarc zabronili panu, do zupełnego wyzdrowienia, myśleć nawet o domu.
— Ależ ja jestem całkiem zdrów! — rzekł Wacław.
— Brzozosiu! świadczę się tobą, czy to można nazwać zdrowiem? Naprzód pan pokaszlujesz, jesteś blady, mizerny.
— Panu jeszcze widocznie potrzeba pić ziółka nasze, — głośno zahuczała ciwunówna — trzeba się dozwolić pielęgnować i nudzić. Idę z ganku od rotmistrza i on tego samego zdania; siła złego kilku na jednego: trzeba się poddać.
Wacław uśmiechnął się wdzięcznie, dziękując.
— Ależ doprawdy — rzekł — ja tu tak zawadzam.
— Któż to tak mówi, czego nawet nie myśli, — przerwała urażona Frania, rumieniąc się cała — alboż to pan nie widzisz, jak nam tu z nim dobrze? Pan nas bawisz, uczysz, czytasz nam... jeszcze, zamiast przyjąć podziękowania, udajesz, że się czujesz natrętnym.
— O! jak ona to ślicznie powiedziała, — w duchu zawołała Brzozosia — jak z książki. No, no! poczekawszy, gotowa wiersze pisać!
— Dziękuję pani za te wyrazy przychylne, do których jeszcze nie przywykłem w życiu — odpowiedział Wacław. — Ale doprawdy, czy się to godzi, żebym tak waszej gościnności nadużywał? Ludzie tak są źli...
— A cóż nam do ludzi? — spytała Frania.
— Jużciż pan Wacław ma rację — odpowiedziała Brzozosia. — Mogliby gadać, ale pan byłeś chory...
Frania udała, że się zajęła robótką, ale spojrzała na Wacława z taką prośbą i wyrzutem razem, iż zamilkł i w miejscu pozostał. Brzozosia tymczasem dobyła z szufladki stare karty i, poglądając na nich, zajęła się kabałą. Oni zbliżyli się do siebie i szeptali.
W tej cichej rozmowie, która płynęła jak strumyk po czystem dnie piasku, Wacław mimowolnie porównywał Cesię z Franią i widział w niej nieznane tamtej przymioty: łagodność, dobroć, prostotę. Może tych cnót nie byłoby mu dosyć, ale czarodziejskie oczy, świeża a pełna wyrazu twarzyczka, dźwięk głosu prześliczny i coś uroczego w całej postaci uosobiały je tak anielsko! Jakże różną, jak piękniejszą wydała mu się ta śliczna dzieweczka, dziecię słomianej strzechy, od wymuskanej córki pałacu, której ulubioną zabawką, igraszką codzienną, było znęcanie się, dręczenie, sprzeciwianie, szyderstwo! Przecież pociągało go jeszcze ku tamtej wspomnienie, coś niewytłumaczonego, co jak przepaść nęci; tu się czuł spokojnym, szczęśliwym w pełni życia, a myślą biegł po udręczenie do tamtej jeszcze. Był to już ostatek niedogasłej a stłumionej namiętności.
Frania... Frania puściła wodze swojemu sercu, które raz pierwszy przemówiło w niej, i powiedziała sobie:
— Ojciec pozwoli, bo ja go kocham... Ale możeż on kochać prostą wieśniaczkę?...
I nieraz smutne ogarniały ją myśli i pytała kwiatków, pająków, muszek, wróżb wszelkich, a serce odpowiadało za kwiaty i stworzenia: — Czemużby cię nie kochał? czyż nie kochając, takimby patrzał wzrokiem? tak miłemi kołysał słowy, tak posłusznie kierować ci się dawał?
Wyszedł Wacław po chwili, a Brzozosia, ścignąwszy go oczyma do drzwi, rozśmiała się zcicha i, przysuwając do Frani z kartami, spytała:
— A co, serce? Gdyby ci kazali teraz pójść za kogo innego, nie za niego, cobyś powiedziała?
Wychowanka spuściła oczy, tak trudno jej było skłamać.
— Moja Brzozosiu, — wyjąknęła niewyraźnie — czy ja wiem?
— Ot! przyznaj się lepiej: wy się kochacie, a nawet nie spytawszy jegomości o pozwolenie?
Zmilczała Frania, ale milczenie jej wymowniejsze było od odpowiedzi.
— O! mnie nie oszukać — ciągnęła dalej Brzozosia. — Ja widzę, że tu już coś jest, kochacie się... Ale cóż to złego: uczciwy i dobry, i biedny chłopiec...
— O! prawda! taki biedny! — naiwnie odezwała się Frania.
— I dobry, i ładny...
Frania zamilkła, spuściła oczy na robotę.
— Moja Brzozosiu, czyby to on mnie zechciał?
Na te słowa ciwunówna porwała się z krzesła, wzięła w boki.
— Słyszałam! — krzyknęła. — A któżby to śmiał odmówić takiego szczęścia! Cóż to tobie braknie? Młodość, uroda, pieniądze, imię szlacheckie a poczciwe...
— Moja Brzozosiu, ale patrz jak my z innego świata, on taki rozumny, uczony, a ja...
— Alboż to ty na kobietę mało umiesz? — spytała ciwunówna. — Proszę mi znowu nie ujmować, wychowałam cię, jak potrzeba! Radabym widzieć, ktoby cię nie zechciał! Ba! albom to ja ślepa i z oczów mu nie widzę, w co on gra! Cha, cha! I jakby sam Pan Bóg kartował, dali mu Palnik, tuż przy Wulce, bok z bokiem, jak jedno, jak naumyślnie...
Mówiły tak, a Wacław wchodził do swojej izdebki, gdy tętent koni i huk zajeżdżającego powozu dał się słyszeć.
Obie pobiegły do okna, po koniach, po powozie, zaprzęgu poznały Sylwana i stanęły jak wryte.
— W Imię Ojca i Syna i ten tu jeszcze! — śmiejąc się szydersko, szepnęła Brzozosia. — Patrzajcie, chłopcy za nią poszaleli... Otóż to lubię... ale nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło — dodała pocichuteńku.
Ale Frania, jakby przeciwnego była zdania, zabrała śpiesznie robotę i pobiegła schować się do swego pokoiku.
Rotmistrz przyjął Sylwana w ganku ze zwykłą uniżonością; pokłonił mu się do kolan prawie i, otwierając drzwi, wprowadził dość kwaśnie hrabiątko do bawialnego pokoju.
Rozmowa, naciągana z różnych stron, jakoś rozpocząć się nie mogła. Sylwan bąkał rozparty w krześle o deszczu i polowaniu, patrzał po suficie, mieszał się, oglądał.
— Gdzież panna Franciszka? — spytał wreszcie.
— W swojej izdebce, — rzekł szlachic — ale darujesz mi JW. hrabia, — dodał zaraz — jeśli to dawne projekta; wszak już wiem od szanownego ojca, że z tego nic być nie może.
Sylwan z widocznym wstrętem i przymusem przerwał staremu:
— Ojciec mój, przekonany przeze mnie, zgodzi się na wszystko, co szczęście moje stanowić może.
Starzec zdumiał się trochę, zamilkł, zastanowił.
— W istocie? — spytał.
— Tak jest, tak jest! — szybko kończył Sylwan. — Możecie go spytać sami.
— Wielki to zaiste honor dla mnie i mojego dziecka, — kłaniając się, odparł Kurdesz — a zatem nic już nie mam do odpowiedzenia, i owszem najgłębsze składam dzięki... ale...
Sylwan, który się już żadnego „ale“ nie spodziewał, ogromne i gniewne zrobił oczy na starca, a ten kończył poważnie:
— Ale to wszystko teraz od córki mojej zależeć będzie.
Zagryzł usta gość, zapalił cygaro i odwrócił rozmowę.
Po chwilce weszła Brzozosia bardzo krochmalna i najeżona, a za nią Frania, którą Sylwan znalazł zmienioną, poważniejszą, obojętniejszą, prawie pogardliwą. Zasiadły na kanapce, Sylwan zaraz się ku nim obrócił.
Widok ładnej dzieweczki, chęć zwyciężenia doznanych tu przeszkód i przykrości wywołały choć niebardzo szczerą wesołość. Stałość, jak sądził, winna mu była zjednać względy panny, zresztą pojąć nie mógł, jak nim! nim! wzgardzićby można, jakby go ze stu nie wybrać!
Począł więc zaraz ze swoją zwykłą zarozumiałością prawić jej najniedorzeczniejsze komplementa.
Ale jakże się dziko wydał wiejskiej dziewczynie po Wacławie: nic w nim dla niej nie było wdzięczne i podziwu godne, lękała go się raczej i wstręt czuła bardziej niż skłonność. Sylwan, wedle swych wyobrażeń, zniżać się musiał, by być dla niej zrozumiałym, ona go przecie pojąć nie mogła; nie było myśli, na którejby się spotkali, tak ogromne dzieliły ich przestrzenie. Wacław był sercem cały, ten cały głową i chłodem; w tym żyła dusza silna, tu rozbudzone tylko zmysły. Przytem było w nim tak coś przesadnego, tak nienaturalnego, tak niepomiarkowanie szyderskiego; rozmowa jego tak wyłącznie żywiła się bliźnim, tak była mięsożerna, jeśli powiedzieć wolno, że Frania z biciem serca, z obawą, czekała tylko jej końca.
Wśród tej rozmowy Wacław, o którego pobycie w Wulce nie wiedział Sylwan (bo co go obchodził stryjeczny?), nagle ukazał się we drzwiach; a przybycie jego, zdziwiwszy, zbiło i zmieszało hrabiego. Pierwszy to raz od owego uznania spotykali się z sobą. Przeszłość i obchodzenie się wzgardliwe Sylwana z Wacławem nie mogły być jeszcze zapomniane; dziś zmienił się ich towarzyski stosunek, uczucia pozostały, czem były, powierzchownie jednak braćmi kazała się uważać przyzwoitość.
Z uśmiechem spojrzał na gościa Wacław, Sylwan na niego z gniewem, jakby na natręta, przywitali się zimno.
— Brat pański uczynił nam ten zaszczyt — odezwał się rotmistrz — i przyjął na czas jakiś gościnę w domku naszym... był chory.
— Był chory! — powtórzył Sylwan. — A czemuż nie przybył do Denderowa? — zapytał po chwili ciszej.
— Dziękuję ci; byłbym zawadą, wiem, że hrabia chorował także.
— Tak, teraz już jest nieco lepiej.
Sylwan, zmieszany niespodzianem spotkaniem, stracił wesołość nagle i przeczucie nowego upokorzenia napoiło go żółcią; widział się znowu niepotrzebnie wystawionym na odmowę, zniżonym na darmo; pewien był, że Wacław, który od nich tyle wycierpiał, musiał też rotmistrzowi czarno cały Denderów odmalować, choć w istocie tak nie było. Sylwan nie byłby uwierzył, choćby mu przysięgano; tak z siebie sądząc, niepodobieństwem sądził wstrzymanie się od łatwej zemsty. Zwarzony temi myślami spojrzał na zegarek, przemówił coś do Frani, która właśnie w myśli ich obu porównywała, zabawił chwilkę zakłopotany widocznie i, poprzysięgając sobie w duchu raz setny, że noga jego w Wulce nie postanie, pożegnał zatrzymujących go grzecznie, siadł do powozu i uciekł.
Nie potrafimy odmalować, co się w sercu jego działo: było to uczucie tak przykre, jak gniew bezsilny, jak upodlenie odepchnięte, jak boleść pysznego, którego zepchnięto z podstawy; coś na drobną skalę nakształt uczucia szatana, w chwili, gdy ręka Boża rzuciła go w otchłań bezdenną. Po półgodzinnej drodze podniósł przecie czoło zmarszczone:
— Co mi tam! — zawołał — co mi tam, co mnie to obchodzić może? Ojciec niech o sobie myśli! Ja łatwo świetną partję znaleźć mogę! Lecz któżby przewidział, że tam zastanę Wacława!
Tak naprzemiany to gryząc się, to pocieszając, cały zburzony powrócił do Denderowa i wprost udał się do ojca.
Smoliński usuwał się właśnie z rachunkami, które zdawał jeszcze, a rachunki te przykre na starym hrabi robiły wrażenie, widoczne w twarzy drgającej gniewem i wzruszeniem, gdy Sylwan wszedł, a raczej wpadł jak burza; nasępiony, chmurny, obejrzał się i z pasją zawołał:
— Śliczniem wyszedł znowu, niech ich djabli porwą!
— Cóż się stało? co się stało? — niespokojnie podchwycił ojciec.
— Zastałem tam już podobno od kilku tygodni chorującego Wacława.
Zamilkli. Więcej nie potrzeba było staremu; zagryzł wargi i rzucił się na kanapę.
— Jużciż — rzekł po chwili — gdyby szło o wybór...
— Nie tu moje miejsce, — oburzył się Sylwan — ocenić mnie na tej parafji ani mogą, ani potrafią; to myśl dzika! Mam postanowienie niezachwiane: zrobisz sobie, hrabio, z tym szlachcicem, co ci się podoba; ja jadę do wód druskienickich, do Buska, na Litwę, na Podole, na Ukrainę, do Warszawy, znajdę gdzieś bogatą dziedziczkę i ożenię się.
— Żeń się, żeń i owszem, — uśmiechając się boleśnie, odparł ojciec — byle ci się udało, błogosławię; ale dotąd nie możesz powiedzieć, żeby ci bardzo los sprzyjał.
— Bom go też nie próbował — odrzekł kwaśno Sylwan. — Jutro w drogę ruszam.
— Więc tu ani chcesz spróbować?
— Nie, nie, dosyć już tego, wstręt mam od nich, brzydzę się tą pleśnią, mam jej póty — wykrzyknął z gestem znaczącym.
Ojciec zamilkł, usiadł w krześle, dumał; wtem weszła Cesia.
I ona była niecierpliwa, smutna, kwaśna od niejakiego czasu; nie spodziewała się wcale, że po nową przykrość śpieszyła do ojcowskiego łoża.
— Jakże się papa ma dzisiaj? A ty, Sylwanie?
— Ja, jak zawsze — dodał Sylwan.
— Wracasz z sąsiedztwa?
— Nie pytaj mnie skąd.
— Nie potrzebuję pytać, byłeś naturalnie w Wulce! Cały świat mówi o twoich dziwnych amorach...
— Amorach? dajże mi pokój! Jest tam ktoś, co mnie podobno uprzedził.
— Cha, cha! — zawołała Cesia — i Sylwan zwyciężony, zapewne przez jakiegoś kapotowego szlachcica?
— O, przepraszam: lepiej, bo przez Wacława.
Cesi twarz zmieniła się nagle, jakby ją co za serce ścisnęło: pobielała, zmieszała się widocznie; lecz wracając zaraz do zwykłego panowania nad sobą, dodała:
— Można się było tego spodziewać, to partja tak dla niego stosowna!
I milcząca poczęła chodzić po pokoju, podśpiewując.
Ani ojca, ani brata oczu nie uszło jednak zmieszanie Cesi i jej boleść, szybko stłumiona pozorem obojętności; oba wszakże udali, że się nic nie domyślają. Jak błyskawicą mignął staremu domysł przez głowę, ale go zniszczyło wspomnienie, że Wacław rękę Cesi odepchnął. Sylwan, który podobno od ojca więcej wiedział czy się domyślał, uśmiechnął się do siebie.
Nadchodząca hrabina przerwała dość już kłopotliwe wszystkich milczenie.



W kilka dni po wypadkach, któreśmy opisali, hrabia wyszedł o lasce ze swoich pokojów do pałacu z powodu przybycia Farureja. Oprócz niego było kilku sąsiadów: Cielęcewicz ze swemi perory głośnemi, rotmistrz Powała i niejaki pan Maurycy Hołobok, figura problematyczna, świeżo ze stolicy, od niejakiego czasu z domu do domu włócząca się po sąsiedztwie.
Był to z powołania literat, niezmiernie misją swoją nadęty, niesłychanie pewien, że był mocarzem, stąpający, jakby nim ciągle miotało natchnienie, decydujący o wszystkiem zgóry, rozprawiający najczęściej o stolicy, z której wprost zjechać raczył; wspominający co chwila imiona magnatów, których się tytułów wyuczył w litografji na wizytowych kartach, oryginał nieoszacowany, próżniak, frant, wykpigrosz i głupiec, jakich rzadko.
Z nieporównaną naiwnością rozpowiadał wszystkim wogóle, że zjechał na prowincję dla obudzenia w niej życia. Środkiem ku temu było pismo jakieś, mające się gdzieś i kiedyś wydawać, a prenumerata na nie, narzucana w imię dobra literatury, uważała się za symptomat tego życia.
Pan Maurycy Hołobok (herbu tegoż nazwiska) wywodził się z bardzo jakiejś znacznej rodziny i niemało pysznił prozapją swoją, choć jego tatulo był ekonomem tylko. Dużo się podobno nakręcił po świecie, nim się zdecydował zostać literatem. Próbował różnego chleba: sprzedawał w sklepie, guwernerował, spekulował, aż nareszcie, że czytać umiał i pisał niewyraźnie, uczuł się usposobionym do literatury. Na literata, pytam się, czego dziś potrzeba? Umieć trochę czytać i jako tako gryzmolić, zresztą byle śmiałość, czoło, byle trochę odwagi porwać się wysoko, zaczepić, zaszumieć, zakrzyczeć, więcej nie wymagają. Usus te plura docebit.
Nie mogąc pisać, bo utworzyć nic nie był w stanie, nasz pseudoliterat postanowił tłumaczyć, kraść i cudze wydawać. Kilka próbek przekładów dokonanych bez znajomości języka, wydrukowanych niepotrzebnie, tak go już postawiły na nogach, że kazał odbić portret swój royal-folio w postaci głęboko zadumanego pracownika nad ksiąg stosem, z faksymilą i datą urodzenia. I poszedł dalej: począł prawić o swej misji literackiej, drukować lichoty, narzucać je wszystkim, marszczyć czoło i grać rolę wielkiego człowieka.
Zarozumiałość, posuniona do szaleństwa i obłąkania prawie, stanowiła cechę wybitną tego ciekawego typu. Dość było spojrzeć na niego, by się przekonać, jak wysoko się cenił: szedł z szacunkiem dla nóg swoich, zawsze zamyśleniem brzemienny, wiecznie pełen admiracji dla cudzych myśli, które z prestidigitatorską zręcznością na swoje przerabiał i puszczał za swoje. Wszystkim mniemał się równym i traktował cały Boży świat na stopie równości lub niższości, bo wyższych nad siebie dojrzeć nie mógł. Jest to zwykłe stanowisko zakamieniałej głupoty.
Trafiało mu się mówić, naprzykład:
— Ja i minister jeździliśmy...
Lub:
— Ja i Goethe zarówno lubimy...
Wyszedł ze szkół, nic prawie się nie nauczywszy; złej francuszczyzny trochę liznął na świecie, zresztą nie czytając nic, nic nie lubiąc namiętnie prócz wygód życia i zbytku, którego pragnął, literaturę mając tylko za narzędzie: pracował nad utworzeniem sobie aureoli, spodziewając się z aureolą ożenić bogato i chapnąć majątek, na który nie pracował: hoc erat in votis!
Wziął się tedy do kucia swej korony i wynoszenia swego pisma, bo ono miało być jego życiem. Niestety, kończyło się wszystko na zbieraniu trochy grosza i traceniu go na hulance; ale w ustach pana Maurycego, który się wyuczył, jak papuga, systemu literackiego powołania swego, przepysznie świetniały powody i cele!
Nie umiejąc języka, pracował dla języka; nie będąc pisarzem, poświęcał się dla literatury; nie mając grosza, był wydawcą; nie mając talentu, pożyczał go u drugich i na swój przerabiał, słowem, był to wielki człowiek! A jak swą wielkość nosił dostojnie!
W stolicy narobiwszy długów, okazawszy zbyt jasno i wyraźnie, nie czem chciał być, ale czem był, popasać dłużej nie mógł i wysunął się na prowincję czmucić poczciwych wieśniaków, którzy święcie wierzą w słowa, a jeszcze bardziej w rzeczy drukowane. Tu postrzegł zaraz, że prowincja potrzebowała organu, jak się wyrażał; wezwał ludzi skromnych, a daleko wyżej usposobionych od siebie, do współpracownictwa i obowiązał się, byleby mu dostarczano pieniędzy i artykułów, pracować nad redakcją, to jest: układać okładki, przedmowy, noty i bilety prenumeracyjne, a zabierać dochody.
Ile razy chciał co napisać sam, chociażby notę lub przedmówkę, myśli sobie gdzieś pożyczał, rozwałkował ją i podlał swoją zarozumiałością, osolił konceptem wykradzionym i potrawa była gotowa.
Jednem słowem, był to Don Kiszot literacki.
Literat ten wszedł na salon poważnie i raźnie, wypowiedział kilka słów francuskich, które umiał, począł się śmiać i podrygiwać, udając salonowicza, jak aktor na wiejskim teatrze i natychmiast z wielką admiracją Cielęcewicza przemówił z trójnoga o swojej misji wydawcy! Nie przeszkadzało mu to jednak słodko oczu zawracać do hrabiny i do Cesi. Niestety, aureola jego zbyt małym świeciła blaskiem i kobiety więcej spoglądały na lakierowane jego buty, niż na promienne czoło.
— Przyjechałem z powinszowaniem — odezwał się po chwilce.
— Komu i czego? — spytała Cesia.
— Wszystkim państwu, tej tak niespodzianej, olbrzymiej sukcesji, o której w tej chwili wszędzie mowa...
— Sukcesji! — podchwycił hrabia łakomie — nam! Ale my o tem nic nie wiemy.
— Jakto? miałbym być pierwszym zwiastunem tej wieści złocistej?
— Ale cóż to jest? co to jest, proszę pana, któż to panu mówił? Co to za spadek? po kim? gdzie? — zawołali, otaczając go wszyscy razem.
I zgiełk się zrobił w salonie, bo co to wieść o sukcesji, o skarbach, na które się nie pracowało!
— Wszakże, jeśli hrabia Dendera żonaty był w Paryżu z córką bankiera Petit, zapewne ojciec pański (obrócił się do starego), to na pana hrabiego spada po bezdzietnym synu jego tych kilka miljonów franków, te domy i...
Hrabia upadł na krzesło, Sylwan do krwi zaciął usta, a Cesia pobladła, wzrok gniewny rzucając na Farureja; hrabina z energją obwinęła się szczelnie w mantylkę, jakby jej się zrobiło zimno.
— A! to spadek na mojego synowca, — wybąknął hrabia z wzruszeniem widocznem, ale udając obojętność — nie na nas!
I westchnął tylko.
— Synowca! — zawołał literat. — Któż to jest? gdzie mieszka? Nie mam szczęścia go znać.
Ale nikt odpowiedzieć nie śpieszył i kawaler nasz postrzegł, że tylko zazdrość przyniósł do tego domu i żale. Na Cesi najwidoczniejsze było wrażenie tej wieści, bo coraz oczki ogniste topiła w bladej Farureja twarzy, z wyrzutem i gniewem. Głuche, długie milczenie padło, jak ciężar niepodźwigniony, na wszystkich. Cielęcewicz tylko i literat mówili z sobą o swoich marzeniach; a pan Maurycy silnie go namawiał, ażeby rzucił myśli swe na papier, upewniając, że je zaraz wydrukuje. Cielęcewicz, wypłacając się, jak mógł, za to ochotne oświadczenie, z uniesieniem znowu kadził mniemanym teorjom sztuki i pomysłom literata, które Hołobok, żywcem z pism perjodycznych stolicy pożyczywszy, wykładał.
Oba podkadzali sobie wzajemnie z najczulszą troskliwością o dobór zapachów. Na nieszczęście brakło im słuchaczów, bo wszystkich gniótł ten niespodziany, bajeczny, amerykański spadek na Wacława!
— Szczęśliwy! — powtarzał hrabia z cytrynowym uśmiechem — szczęśliwy!
— O! teraz — szepnął Sylwan — ręczę, że porzuci Wulkę i pannę Franciszkę!
— Nie rozumiem, — przerwała Cesia — co to tak wielkiego... Spadło na niego, bardzo dobrze: niech się cieszy, niema co i mówić o tem.
Ale całe towarzystwo było sparaliżowane nowiną, a Farurej, widząc Cesię w okropnym, spazmatycznym, szczypiącym humorze, przymawiającą już jego tupetowi, dopytującą o adres pana Fattet, dentysty, czego się dotąd nie dopuszczała nigdy — nieukontentowany, gniewny nabok się usunął.
Literat tymczasem troskliwie dopytywał Cielęcewicza o Wacława, nie wątpiąc, że tak kalifornijsko zbogacony człowiek weźmie przynajmniej pięćdziesiąt biletów na jego Trzytygodnik i Dwumiesięcznik, zechce wystąpić jako mecenas, otworzy worek i dopomoże silnie do zaopatrzenia pana Maurycego w lakierowane buty, rejtfraki i łańcuszki do zegarków...
Marzył on, ta dźwignia piśmiennictwa, że najmniej sto tysięcy dadzą mu na dobro literatury, a mając je, rachował, że się pokaże w Żytkowie porządnie i jeszcze porządniej ożeni. Nie chodziło tu bowiem o Trzytygodnik, ani o Dwumiesięcznik, ani o literaturę, ale niestety! o kieszeń pana wydawcy i teraźniejszą i przyszłą.
Jakoż dokładnie się dowiedziawszy zaraz o gustach, charakterze, wieku, miejscu pobytu Wacława, a widząc, że w Denderowie nie tak go jakoś traktują, jakby sobie życzył, choć mówił wiele o swych stosunkach w stolicy z mnóstwem książąt, hrabiów i baronów, starannie po imionach i ojcowiźnie ich zowiąc, wysunął się à l’anglaise, śpiesząc na pierwszy dobry humor zbogaconego młodzieńca.
Ale nie on jeden snuł już projekta na biednego, przed chwilą zapomnianego sierotę; otaczający wszyscy chciwie nań wytrzeszczali oczy, gdy on oślepiony, ogłuszony swem szczęściem, a tak do niego nieprzywykły, zdawał się nie pojmować jeszcze, jak nowe siły, nową władzę, znaczenie, nowe przymioty nawet zlewał nań majątek!
Któż odmaluje, co się działo w sercu hrabiego, na widok swojego upadku obok podnoszenia się sieroty; Cesi, która dziś mieć mogła z nim wszystko, co ceniła, a ukarana za chłód serca i przedajność, widziała z rąk sobie uciekające skarby!
Sylwan, dla którego pieniądze były nieprzezwyciężonym magnesem, zaczynał rozmyślać, jakby się zbliżyć do Wacława, nie wątpiąc, że mu obficie pożyczać będzie; a była tego potrzeba, bo Powała i Farurej już się grzecznie wymawiali.
W Wulce tylko wieść o spadku przykre zrobiła wrażenie na wszystkich; przywiózł ją ksiądz Warel, zastał rotmistrza koło stajni i szepnął na ucho wielką nowinę.
Stary pobladł, ręce załamał, stanął jak wryty, jakby go srogie dotknęło nieszczęście.
— Co to wam? — spytał ksiądz.
— Co? — rzekł stary. — Ostatnie najpiękniejsze, najdroższe moje nadzieje w łeb wzięły.
— Jakie nadzieje?
— A! kochany ojcze, nic bo ty nie wiesz: snuło mi się po głowie, że ich pożenię, ale wola Boża!
— Kogoż to jegomość chciałeś tak żenić?
— A Franię moją z nim, bo się dosyć wzajemnie upodobali.
— No! więc cóż przeszkadza?
— Widzisz jegomość, — miljony! — a toć to bardzo dobry chłopiec, ale mu się głowa zawróci.
— A pfe! nie, nie, rotmistrzu! — odparł ksiądz Warel. — Wiele jest licha na świecie, ale dobrego jeszcze więcej: zbyt czarnych o naturze ludzkiej nie potrzeba mieć wyobrażeń. Poczekaj, przekonasz się, to chłopię pobożne, poczciwe...
— Otóż mi i dlatego żal, bom go niemal jak własne dziecko ukochał.
— Ale zobaczysz, rotmistrzu, że go fortuna nie zmieni: ja jestem tego pewny, nawet sobie także osnułem projekcik na niego, jak inni, spekulując już.
— Co? i wy, księże proboszczu?
— Albom to ja nie człowiek i nie egoista, myślicie? — zaśmiał się ksiądz wesoło.
— Ale jakież to projekta?
— Musi mi założyć szkółkę dla dzieci i szpital dla ubogich, od tego nie ustąpię; w dodatku i kościół wyrestaurować.
— Zgoda! zgoda! zgoda! — nagle zboku odezwał się głos Wacława, który, pieszo nadszedłszy z Palnika, zjawił się przy nich niespodzianie.
— A pięknie to tak podsłuchiwać?
— Przepraszam, słyszałem tylko ostatnie słowa i piszę się na to wszystko, bylebym przyszedł do tych obiecanych złotych gór; ale zawsze z warunkiem...
— Otóż jest! warunki!
— A jakże! należą mi się: fundatorem będę!
— No, jakież?
— Że poprawiając kościołek, budując szkółkę, pozwolicie mi i probostwo nowe postawić.
— E! Bóg z tobą, bez tegoby się obejść można: przytułek Boży i ubodzy to pilna, a księdzu byle kąt...
Rotmistrz, który się obawiał, czy go nie podsłuchano, zakłopotany trochę przywitał Wacława, spojrzawszy mu w twarz jaśniejącą błogim spokojem, a nie namiętnem wzruszeniem. Widać było, że przyszedł podwoić swoje szczęście, dzieląc je z przyjaciółmi, i że, jak uczuciem, tak temi skarby gotów się był dzielić.
Gdy się to dzieje przy stajni, Brzozosia, której furman księdza Warela o wszystkiem powiedział, wpadła tak rozczochrana, przerażona i zbladła do izdebki Frani, że jej dech i mowę zatamowało.
Frania zerwała się od krosienek przerażona.
— Co to jest? co to jest?
— A, a! nie uwierzysz! jak Boga kocham!... dziwy!... okropności!...
— Co to ci jest, Brzozosiu?
— Pan Wacław...
— Jezu! cóż mu się stało? mów! — krzyknęła Frania, wywracając krzesło i stolik i przypadając do niej blada i przerażona. — Co mu się stało? na Boga! idźmy, jedźmy!
— Ale dajcież mi odetchnąć! — Brzozosia upadła na krzesło.
— Na Boga! Choć słowo, kochana Brzozosiu, nie umarł, nie skaleczył się?
— Nie! nie!... miljony! miljony!
— Jakie miljony? Co ci, kochana ciwunówno?
— Spadły na niego za morzem, nie wiem gdzie, w Ameryce czy w Kalafonji! Bogaty okropnie! bogatszy od wszystkich! jak książę, jak król! Wystaw sobie...
Frania pobladła, zawstydziła się swojego pierwszego przestrachu i trochę urażona spytała:
— No! i cóż to tak strasznego?
Brzozosia, bojąc się bardzo, nie śmiała wytłumaczyć.
Frania, powoli zbierając kłębuszki, igły i rozrzucone roboty, nic nie mówiąc, wróciła do krosien, gdy ją głosy ojca, księdza Warela i czyjeś jeszcze doszły.
Podniosła główkę: Wacław stał w oknie i po dawnemu uprzejmie ją witał, z uśmiechem, z wejrzeniem, w których nic nowego, nic zmienionego nie było.
Brzozosia na widok tego zjawiska znowu krzyknęła, ale już z radości, zwycięsko i niepohamowana rzuciła się do okna.
— Czy to prawda, panie Wacławie? (jak jego teraz nazywać?) czy to prawda, te miljony! Miljony?!
— Co, kochana panno ciwunówno?
— Ale ta sukcesja! bogactwo! Jezu Marjo! to bajka chyba! Pan się nic nie cieszysz?
— A z czegóżbym się tak nadzwyczajnie miał cieszyć?
Rotmistrz, który na to patrzał i słuchał tego, uspokoił się nieco, widząc, jak mało wrażenia zbogacenie czyniło na Wacławie. Pozostało mu jednak nieco obawy i czynił sobie uwagę, że pieniądze są jak trunek, który niezaraz upaja.
Tymczasem wieczór zszedł najmilej w towarzystwie księdza Warela i Wacława. Była to późna jesień, ale dzień nadzwyczaj ciepły, zastawiono więc stolik do podwieczorku w ganku, z którego dochodziły uszu odgłosy wiejskiego żywota i owe zapachy jesieni właściwe, co to w nich czuć owoce, żniwo, chłodną rosę, liście więdniejące i późnego siana woń miłą.
Frania wkrótce odzyskała wesołość swoją i ufna spojrzała w przyszłość; nawet Brzozosia się rozchmurzyła, oczy tylko ciągle dziwnie wytrzeszczając na nowego bogacza, jakby w nim zmiany szukała koniecznej. Rotmistrz był jakoś smutny, bo choć wierzył Wacławowi, milej mu było oddawać córkę ze znacznym posagiem, niż magnatowi dziś szlachciankę niemajętną dla niego.



W Denderowie zaraz po odjeździe gości wszyscy się rozpierzchli, nikt tam z rodziny nie potrzebował nikogo; hrabina poszła dumać o pełznącej swej piękności i o kimś jeszcze, Sylwan o swem przyszłem ożenieniu, hrabia gryzł się zazdrością, Cesia roiła, że Wacława siłą wspomnienia i potęgą swych wejrzeń pociągnie. Zresztą nikt nie myślał zwierzać się drugiemu, każdy dźwigał swój ciężar, zgięty i smutny. Nie było w nich serca, nie było w nich czucia.
Cierpieli wszyscy, cierpieli! Hrabia wyrzucał sobie swój występek jak głupstwo, miotał się, widząc stracone tysiączne korzyści, któreby mu była zapewniła cnota, łajał się i zżymał, ale po czasie, po czasie!
Sylwan i Cesia zarówno obiecywali sobie pociągnąć Wacława; ale po długim dość upływie czasu znaku życia nie dawszy, nagle dziś odezwać się nie było podobna; byłoby to odkryć rachubę, pokazać, że nie serce ciągnęło ku niemu. Oboje nadto byli zręczni, żeby tak począć sobie mieli; należało czekać, a oczekiwanie niecierpliwiło!... Cesia codzień bardziej brzydziła się Farurejem i chciała z nim zerwać stanowczo, obawiała się tylko...
Taki był stan umysłów mieszkańców Denderowa, gdy się Wacław niespodzianie tu zjawił... Sylwan i Cesia spojrzeli i rzekli w duchu:
— Sam leci w sidła, tem lepiej!
Wacław uznał przyzwoitem odwiedzić stryja, pewien zresztą będąc teraz najlepszego przyjęcia: przyjechał jednak po dawnemu bryczką i ubogim zaprzęgiem, ubrany jak dawniej i bynajmniej nie zmieniony. Bogactwo nie zawróciło mu głowy, bo w szkole nieszczęścia nauczył się ceny ludzi, ceny pieniędzy i uczuć... Czuł się silniejszym teraz, ale ta siła, przypadkowo rzucona mu od losu jak jałmużna, nie wzbijała go w pychę; czuł, że to nie był nabytek pracy, ale dar trafu — wygrana na wielkiej loterji świata, na której rzadko kto wygrywa!
Sylwan, niby przypadkiem, wyszedł na jego spotkanie. Cesia nie ustąpiła z okna; zobaczył ją zdaleka. Hrabia przeszedł z nim zaraz do salonu, mając jednak tyle taktu, że go o nic nie spytał. Dopiero po półgodzinnej obojętnej rozmowie zaczęli mu winszować i dopytywać się wszyscy. Weszła i Cesia, wyświeżona, strojna zalotnym uśmiechem, z bukietem rezedy w ręku.
Wprzód nim weszła do salonu, stała chwilę na progu, z ręką na klamce, z głową spuszczoną, myśląc, co począć, jak mu się pokazać... Inną? — Zmiana byłaby nadto widoczna i szybka. Podobną jak dawniej? — Lecz czy to go przyciągnąć potrafi?
— Będę tąż samą i inną, — odpowiedziała sobie cicho na własne pytanie — i prawdziwie chybaby nas wszystkich los na jakieś niepowodzenie niepojęte skazał, jeśli go nie potrafię rozmarzyć... odzyskać...
Wacław był całkiem wczorajszy, nic w nim nie zdradzało zmiany położenia; z umiarkowaniem, z dawniejszą prawie bojaźliwością obchodził się z tymi, od których zawsze czuł się wyższym, a dziś i wedle świata większym był i potężniejszym. Ci wszyscy mieli dla niego teraz uśmiech uprzejmy, uścisk dłoni serdeczny, słówka grzeczne, nazwania czułe. Ścisnęło mu się serce na ten dowód słabości, dzieciństwa ludzkiego! Ale gdzież jest inaczej? gdzie zbogacony nagle nie postrzeże, że pieniądz nadał mu wartość nową, miejsce inne, znaczenie wyższe? Pieniądz cudzy, zapracowany przez kogo innego i nie wiem jakiem prawem przychodzący niespodziewanie, niezasłużenie, daremno?
Hrabia, jakby w przeszłości nic sobie do wyrzucenia nie miał, starał się być miłym, wyraźnie prosił przebaczenia i zapomnienia; pokorny, cichy, uśmiechnięty, ledwie nie dobroduszny, dumę schował do kieszeni. Sylwan zmienił ton, sposób obchodzenia się zwykły, słuchał, raczył odpowiadać, pytał nawet. Hrabina zukosa mierzyła probierczym wzrokiem tego Wacława, do którego przez długie lata, nie wiem, czy dwa słowa wyrzekła, prócz rozkazów i wymówek. Cesia była zbyt zręczna, żeby się z chętką gwałtowną podobania wydać miała; pojęła, że nagła zmiana byłaby złą rachubą, że jeśli co Wacława do niej pociągnąć może, to wspomnienie; wpadła więc śmiało, śmiejąc się szydersko i natarczywie naskakując przybyłego.
— A! witam pana! — zawołała nareszcie.
Wacław ukłonił się milczący.
— Winszujemy! winszujemy! Ale powiedzże nam pan, ten amerykański wujaszek jestli to rzeczywistość, czy tylko puf sąsiedzki?
— Dotąd, jeśli puf, to przynajmniej urzędowy — odpowiedział Wacław z uśmiechem.
— I ilość tego spadku aż na miljony doprawdy się liczy?
Wszyscy, radzi śmiałości Cesi, słuchali, nie śmiejąc wprzód tak drobnostkowie rozpytywać go sami.
— Prawdziwie nie wiem, — rzekł sierota — likwidacja nieskończona; wiem tylko, że mam ładny hotel w Paryżu, coś tam na banku (kilkadziesiąt akcyj), coś w rentach pięcio- i trzy-frankowych, które dziś dobrze idą, jakąś willę na wsi i dość papierów różnych kompanij.
— Cuda! cuda! — śmiejąc się, zawołała Cesia. — A pan to jakoś bierzesz tak naturalnie, zimno, jakby to nie było wcale dziwnem, romansownem, przerażającem, sennem...
— Ja to biorę — podchwycił Wacław — jako rzecz prawie mi obojętną; przywykłem do ubóstwa, niewiele cenię to, co posiędę. Będę niezależny, przydam się może komu na co i to w tym spadku naprzód cenię. Ale i bez niego miałbym dla siebie dosyć.
— Ale nie myślisz wynieść się do Paryża? — spytał Sylwan.
— A! nie, nie! — zawołał Wacław. — Nad wszystko kocham to ustronie i żyćbym bez niego nie mógł; Francji niecierpię, choć to ojczyzna mojej matki. Zostanę tutaj.
Obrócił się do Cesi:
— Wie pani, — rzekł — nadzwyczaj mnie cieszy, że mieć będę fortepiano Erarda, które medal otrzymało na wystawie; jest ono w mojej sukcesji i naprzód o przysłanie mi go napiszę. Pojmuje pani szczęście posiadania prawdziwego i najlepszego Erarda!?
Na to naiwne a z zapałem wyrzeczone dzieciństwo wszyscy się rozśmieli. Cesia z politowaniem prawie na niego spojrzała.
— O! tak, tak! — dodał Wacław. — Z całej sukcesji najniecierpliwiej wyglądam mego Erarda. Muszą mi go zaraz wyprawić przez Marsylję i Odesę.
— Ale gdzież je pan w Palniku postawi?
— To najmniejsza! Postawię u siebie w sypialnym pokoju. Chwalić się niem nie myślę, lubię muzykę dla siebie, nie dla popisu, szczęśliwym, że się z nią nie będę zmuszony popisywać. Dla gości dosyć będzie obrzydliwego Knamm’a, oklepanego Bösendorfera, dla siebie w moim przybytku postawię Erarda...
— Szczęśliwy! szczęśliwy! trzykroć i czterykroć szczęśliwy! — mruczała Cesia, siadając przy nim. — Co chwila słyszę: szczęśliwy... widzę, żeś pan tak szczęśliwy, iż mu zapewne nic a nic nie braknie...
— Mogęż się skarżyć, spojrzawszy na to, czem byłem wczoraj? — rzekł Wacław także ciszej.
Cesia zamilkła, ale rychło widząc ustępującego ojca i Sylwana, którzy cicho coś z sobą rozmawiając, ku gankowi ustępowali, a matkę zajętą książką, spytała Wacława:
— Prawdaż to, co mówią, żeś pan przy miljonach znalazł zaraz i towarzyszkę do używania ich wspólnie?
Wymówiła to szydersko, złośliwie.
— Nie wiem, o czem pani mówi — zimno odparł Wacław.
— Jakto? Więc piękna Frania z Wulki jeszcze z panem nie jest zaręczona?
— Ze mną? panna Franciszka? ledwie się znamy — rzekł trochę zmieszany Wacław.
— Proszę! a tu takie plotki roznoszą — dodała Cesia. — Zawsze jednak broniłam pana i utrzymywałam, że to być nie może. Pan potrzebujesz kogoś, coby go zrozumiał, pojął, ocenił, — dodała z uczuciem i szybko dokończyła kapryśnie — komubyś mógł zagrać choć wlazł-kotka. A propos, nie zapomniałeś pan grać przez te czasy?
— Nie, ale fortepianu u siebie nie mam jeszcze.
— Wszakże można wziąć jeden z naszych — żywo zawołała Cesia.
— Dziękuję pani; z Żytkowa od Gr... jużem sobie tymczasem zapisał wiedeński, ten postawię dla gości, a Erarda u siebie przy łóżku.
— Jak pan swobodnie już tę swoją przyszłość nawet w drobnych szczegółach urządzasz! — z nieznacznem westchnieniem mówiła hrabianka.
— Sądzę, że nie mamy sobie do wyrzucenia i pani musisz marzyć podobnie, wszakże słowo już dane?
Cesia zarumieniła się.
— O! rok jeszcze cały mamy przed sobą, a rok to tak długi!
I nagle stała się sentymentalna; chciała go rozczulić, powąchała rezedy, położyła ją na stoliku tuż przed nim, niby dla poprawienia bransoletki, w istocie dlatego, by o niej zapomnieć i śledzić zdaleka, czy też nie zabierze jej Wacław. Ale on czytał dziś odczarowany w sercu i myśli wietrznicy i, choć go wdziękiem wspomnień młodości silnie pociągała, bronił się mężnie tej władzy, postanowiwszy nie poddawać.
Cesia wstała i poczęła chodzić po salonie.
— Nie zagrasz nam pan czego?
— O! chętnie! jeśli mi pani nie każesz wlazł-kotka.
— Nie, na ten raz uwalniam, mam nad panem litość... Wlazł-kotek zostanie dla kogoś innego, dla kogoś, co tyle tylko umie, że się ledwie na nim pozna — dodała z przyciskiem. — A dla mnie... Chopina! Spróbuj pan, ja tak lubię ten marsz z jego sonaty, to jakby widzenie, jakby przeczucie śmierci!
— Pani lubisz Chopina? — spytał Wacław, siadając do fortepianu. — To coś nowego! Od jakże to dawna?
— Od czasu jakeś go nam pan zagrał tak ślicznie, raz ostatni! — niezmieszana odpowiedziała, idąc do szturmu. — Druga część tego marszu jak śpiewna, jak mówiąca, jaka rzewna!...
— A, a! początek także, zdaje się z pod ziemi wychodzić! — unosząc się już, zawołał Wacław.
— Ja wolę tę część drugą... Zdaje się, że anioł ją śpiewa nad bladem ciałem zmarłego, unosząc się w powietrzu...
Ale Wacław już grał. Cesia chodziła po salonie, to na matkę, która z niejaką dumą śledziła jej kroki, to na ojca, który na nią także ciekawem rzucał okiem, spoglądając.
Lecz skończyła się pieśń pogrzebowa, umarły tony czarowne i Wacław pod wrażeniem jakiejś smętnej myśli, która z duszy jego dobyła się, niewzruszony został przy fortepianie, z opadłemi rękoma, ze spuszczoną głową.
— Ktoby się tego domyślił, — przerwała mu Cesia, zbliżając się do niego — ktoby się to domyślił, spojrzawszy na pana, żeś tak niedawno odziedziczył miljony... i fortepian Erarda!
To mówiąc, sparła się przy nim i wzrok, którego znała potęgę, zimny, wyuczony, natężony umyślnie, wlepiła w podniesione jego oczy. Jakże nie miał zadrżeć, gdy przez te oczy pierwsza miłość, przebudzenie, sen anielski patrzały na niego, a z niemi słodkie wypitych goryczy wspomnienie, z niemi pamięć więzów skruszonych, czarnej, a lubej przeszłości, ozłoconej młodemi dumami?
Oboje milczeli, milczeli i dwa czy trzy razy mignęły ich spojrzenia, spotkały się, unikały, wróciły ku sobie, aż Wacław rzekł cicho:
— Więc za rok dopiero?
— Co za rok?
— Wesele pani? Muszę o tem wiedzieć, bom wcześnie zaproszony.
— Za rok, tak, za rok! — złośliwie odparła Cesia. — Za rok lub prędzej może. Ale ja myślę, że pan mnie prowadzić nie będziesz do ołtarza, chyba odprowadzać?
— Wątpię! — rzekł sucho Wacław.
— O tej Frani mówią, że taka ładna, taka naiwna! — rozśmiała się. — Jakto jej musi być do twarzy, gdy w fartuszku niosąc ziarno, drób z ganku zwołuje...
— Wie pani! — oburzony zawołał Wacław — że istotnie ślicznie jej wśród tej sielanki, wśród kurek i gołębi...
— A! nareszcie wymogłam, żeś się pan przyznał. Więc śliczna! Otóż to lubię, to szczerze — dodała złośliwie, ale ze wzruszeniem. — Opiszże mi pan przyszłą kuzynkę.
— Tak daleko jeszcze myślą nie sięgnąłem...
— To może sercem! — szczebiotała hrabianka. — Ależ śliczna! wszak śliczna! — powtórzyła z przyciskiem. — Powiedzże mi pan, blondynka czy brunetka, słuszna czy mała?
— Pani to wie doskonale, bo ją musiałaś nieraz widzieć w kościele.
— Nie! nie! przepraszam, nie mam zwyczaju oglądać się za siebie. A zresztą, nie byłam tak ciekawa.
— Więc nacóżbym ją pani opisywał?
— Masz pan słuszność, nie warto!
Oboje zamilkli trochę znowu. Wacław odniechcenia decymami chodził po fortepianie; Cesia przeszła parę razy po salonie i znów wróciła, naprzód wzrokiem, potem cała.
Wzięła bukiet rezedy ze stolika, ponosiła go chwilkę, zbliżyła się do fortepianu i rzuciła go daleko na dekę, że się aż na ziemię stoczył. Wacław podniósł go i oddał jej z uśmiechem.
— Nie chcę go, — odparła Cesia — rzuciłam umyślnie; rezeda mnie nudzi: mdły zapach, kwiatek niepozorny. Nie rozumiem, dlaczego to sieją, dlaczego znoszą w ogrodzie i w salonie. A pan nie lubisz rezedy?
— Ja? — rzekł Wacław. — Lubiłem ją dawniej, dzisiaj...
— Dziś pan woli zapewne maki polne, asterki wiejskie i nogietki!! Cha, cha! — poczęła się śmiać do rozpuku, ale takim przymuszonym, nienaturalnym śmiechem.
— Być może.
Na tem zerwała się rozmowa, gdyż właśnie wpadł do salonu ścigający Wacława z Cielęcewiczem pan Maurycy Hołobok, który śpieszył, jak powiadał, wywrzeć swój wpływ na młodzieńca i objąć nad nim przewodnictwo moralne — na korzyść listy prenumeratorów Trzytygodnika i Dwumiesięcznika...
Przywitawszy się ze wszystkimi, literat pośpieszył odrekomendować się (wyraz nie mój, ale własny pana Maurycego) hrabiemu Wacławowi, do którego przylgnął zaraz ze szczególną zawziętością, wsiadłszy natychmiast na oklepane stołeczne nowinki muzykalne, których za lep użył, i mówiąc o Rubinim, o Pascie, o koncertach, o sztuce, o ocenieniu jej, o Thalbergu, o Liszcie, a dalej potrochu o sobie, prenumeracie i swojem piśmie...
Chodziło mu bardzo, żeby swem paplaniem wysokie o sobie dał wyobrażenie; opowiadał, jak pił z Lisztem, kiedy ze stolicy wyjeżdżał, jak za pan brat chodził z Rubinim, jak Henselt, pomimo swej dumy, bił czołem jego teorji muzykalnej i jemu, jak wzniosły obmyślał sztuki system filozoficzny; dalej nastąpiły kawałki o artyzmie, o egzekucji, o pustyni Dawida — i t. d., i t. d...
Wszystko to szybko, niezgrabnie, ale efektownie przesuwał przed milczącym Wacławem, śpiesznie, gwałtownie, sądząc, że go tą fanfaronadą oczaruje i olśni. Niestety! łatwo jest poznać farbowane lisy: fałsz widać przez pożyczane pióra i byleś je żywiej potrącił, polecą garściami, a zresztą kto głupi z urodzenia, temu żadne naukowe smarowania powierzchu na to kalectwo nie pomogą.
Tak i tu się stało; przecież literat-estetyk-wydawca nie zważał, że pożądanego celu nie dosięga, nie mogąc przypuścić, żeby admiracji nie wzbudził. Co chwila wpadał on na swe mniemane teorje, na swe pojęcia nowe i prędko dodawał:
— Ale nie czas tu rozwijać pomysły moje (!): pracuję nad obrobieniem ich, będę miał zaszczyt u pana w domu...
Lub:
— Teorje, o których tu napomykam, myślę wkrótce obszerniej rozwinione rzucić na świat. Nie taję, że ich nowość i, śmiem sobie pochlebiać, oryginalność musi wywołać opozycję, krytykę, ale to los wszystkich śmiałych nowości (!); jestem do tego przygotowany, wiem, że cierń czeka zbolałą skroń moją!
Najpocieszniejszem było, że to, co ten jegomość podawał za tak oryginalne, za nowe, było oklepanym, wywłóczonym już po tysiącu dzieł i dzienników truizmem, jak to Anglicy zowią; ale niezmieszany Hołobok, mając wszystkich za takich bałamutów, jak sam był, śmiało sobie ruszał dalej, pewien, że wszystkich odurzy, zaczmuci, że się nikt na nim nie pozna, a ci co zrozumieją jego szarlatanerje, nie odważą się o nich wyrzec głośno, obawiając się Dwumiesięcznika i Trzytygodnika.
Wacław słuchał, zdziwiony tylko zuchwalstwem, wielomówmością odurzony, nie mogąc pojąć, co znaczy ten popis tak pracowity. Tymczasem każde jego słówko chwytał pan Maurycy i usiłował je, by się przypochlebić, ukazać czemś wielkiem; ale i to mu się nie udawało, bo myśli prostych, jasnych i istotnie nowych Wacława pojąć nie był w stanie. Tego rodzaju ludziom błyskotki tylko i nowostki do serca, jasna prawda dla nich zbyt cicho i skromnie się pali.
Wszyscy byli utrudzeni Cielęcewiczem, który od godziny już głosił teorję swoją wśród salonu i rozszerzał jej granice poza najistotniejsze społeczeństwa warunki — gdy nowy gość przybył do towarzystwa.
Był to stary Kurdesz, wygolony świeżo, wyczupurzony, przy szabli, a pokorny, kłaniający się i sypiący „grafem dobrodziejem“ i „ucałowaniem nóżek“, jak z worka. Na widok jego stary hrabia pobladł widocznie, był to bowiem dzień, w którym właśnie mógł zapowiedzieć odebranie kapitału i na to się zanosiło z przybycia. Przyjęto go naturalnie jako najpożądańszego sąsiada, przyjaciela.



Przestrach starego Dendery zwiększył się jeszcze, gdy Kurdesz po herbacie, schyliwszy się niemal do kolan gospodarzowi, poprosił go na chwilkę rozmowy w osobności. Żywo przystał na to hrabia, łudząc się wśród grożącego niebezpieczeństwa nadzieją niewczesną; w głowie jego mieszały się najdziksze pomysły, rozpaczał, to znowu roił nadzwyczajne jakieś posiłki; ale uśmiech zawiesiwszy na ustach, na czole spokój, okazując czułość i serdeczność niezmierną dla starca, poszedł z nim do sąsiedniego pokoju.
— Siadajże, siadaj, kochany stary mój sąsiedzie, — rzekł biorąc go wpół poufale — kto się tyle w życiu nadreptał, ma prawo odpocząć.
Na takie już słodycze zbierało się dłużnikowi i rotmistrz tylko się skłonił pokornie, pogładził siwego wąsa, ale nie widać było, żeby go to do zbytku dotknęło, i tak począł:
— Ja, hrabio, mam maleńką prośbeczkę.
— Co każesz! co każesz, kochany, szanowny sąsiedzie!
— Nietajno JW. hrabiemu, — mówił rotmistrz — że mam córkę, którą dał Bóg do wzrostu dochować. Trafić się mogą ludzie, chciałbym ją zamąż wydać wprzód, nim oczy zamknę; potrzeba, żeby widziano, co ma i mieć może: ludzie jesteśmy, taki to zawsze coś znaczy. Pewnie to różnicy JW. panu nie zrobi, gdy mi kapitalik mój w terminie łaskawie wypłacić zechcesz...
— Z duszy, serca! — zawołał szybko hrabia, nie okazując najmniejszego zdziwienia ani zmieszania. — Najchętniej, bardzo dobrze, dziękuję ci bardzo, że mi tak wcześnie mówisz, bo przy moich wielkich spekulacjach mogłeś mnie schwytać nieprzygotowanego.
To mówiąc, hrabia łykał ślinkę, ale się nie schmurzył, choć sam nie wiedział, jak zapłaci.
— Bardzo będę wdzięczen, — rzekł Kurdesz — bom właśnie zatargował wioskę i ułożyłem już przedugodne punkta.
— A! cieszę się bardzo! Jeśli wolno wiedzieć, cóż to za wioska?
— To nie sekret, kupuję Ciemierniki.
— Ciemierniki! — rzekł, głowę wgórę podnosząc, hrabia — Ciemierniki, od Farycewiczów? A! wiem! ale tam podobno jest wilk!
Szlachcic, którego najłatwiej było nastraszyć, zapytał żywo:
— Jakto? jakiż wilk?
— A! proces z Bogolubami o sukcesję, której na Farycewiczach dochodzą; coś, zdaje mi się, nakształt 9 do 10 tysięcy rubli.
— To rzecz wiadoma.
— Życzę się jednak pilnować, — dodał hrabia, odchodząc i dłubiąc w zębach — przytem — rzekł — Ciemierniki to glinka, góry, lasu mało i zniszczony, wody nic; a poczemuż dusza?
— Po pięćdziesiąt dukatów; mniej nie było można, majątki bardzo wgórę poszły.
— To dosyć drogo, przytem na budowle, na forszusy dosyć będzie potrzeba.
— A! toć to wiemy, panie — rzekł, wzdychając, rotmistrz.
— Nie jest to zbyt korzystne kupno — począł powoli Dendera.
— Być może, ale to mi przyległe, a zresztą rzecz skończona.
— Skończona? No! to oczywiście pozostaje mi tylko powinszować i niema co już mówić o tem. Ale dziś zakupować majątek, przed ostatecznem zregulowaniem inwentarzy, jest to narażać się na wyraźną stratę: majątki spaść muszą.
— Bóg to wie, — powolnie rzekł szlachcic — Bóg to wie. Spadną zapewne, by więcej jeszcze pójść wgórę.
— A przytem — mówił ciągle formą rady przyjacielskiej hrabia — dla córki, dla przyszłego zięcia, kto wie, możeby kapitalik był pożądańszy.
To mówiąc, filuternie się uśmiechnął.
— A, a! powinienem panu powinszować córeczki, bo choć nie mam szczęścia jej znać, ale widzę, że to być musi i piękna i miła osóbka: wszak to i mojemu Sylwanowi tak głowę zawróciła, że mi spokoju nie dawał...
— Wielki to honor dla mojego domku, — odparł szlachcic z ukłonem — ale to zwyczajnie fantazja pańska...
— Zdaje mi się, że to coś więcej nad fantazję.
— Za niskie to progi dla syna hrabiego — mówił rotmistrz, przerywając rozmowę i sprowadzając ją na interes. — Więc mogę się spodziewać?
— A jakże, jakże! — wybuchnął hrabia głośniej. — Zapłacę ci, zapłacę ci w terminie, bądź spokojny! Ja nawet sam chciałem posłać cię spytać, panie Kurdesz kochany, czy tych pieniędzy potrzebować nie będziesz. Właśnie bowiem zbieram wszystkie moje kapitały, ściągam je i chcę w moich spekulacjach na przyszłość się ograniczyć. Konfiskata klucza Słomnickiego uczyniła mnie ostrożnym, potrzeba się ścisnąć. Zostawię dzieciom i tak piękną, czystą fortunę, wszystkim długi pospłacam, córka dziś nie potrzebuje posagu, idąc za tak bogatego człowieka, jak marszałek Farurej...
— Więc możemy powinszować? — kłaniając się, spytał szlachcic.
— Dziękuję, dziękuję ci, kochany rotmistrzu; i Sylwana też muszę ożenić, żeby się ustatkował: to szalona pałka... Dzięki Bogu, — mówił, rozgrzewając się coraz — wychodzę z moich spekulacyj zwycięsko! No! klucz Słomnicki stracony, boli mnie to, ale znacznie więcej przyrobiłem fortuny, którą, zrealizowawszy, kupię zapewne dobra ziemskie, nieprędzej jednak, aż przełkniemy inwentarze... Tak, dziś kupować, byłoby płochością...
Mówił hrabia, a szlachcic uparcie milczał, niepokonany niczem. Napróżno go z różnych stron zaczepiał gospodarz — nie dał się ująć: wąsa motał, trzymał się grzecznie i pokornie, ale od swego nie cofał. Hrabia ani wiedział, skąd te 200.000 weźmie; jednakże obiecywał uiścić się w terminie, zawsze mając nadzieję albo się od wypłaty wykręcić, albo pieniędzy gdzieś pochwycić...



W kilka dni potem Sylwan, do interesów ojca się zbliżywszy, a swoich osobistych długów mając już po uszy, zawyrokował, że pora było myśleć o ożenieniu, i ruszył śmiało na polowanie posagowe. Pora zbyt była spóźniona, żeby do wód jechać: bogatsi już się porozjeżdżali do miast. Pożyczywszy więc kilkaset dukatów u Wacława, który po bratersku usłużył Sylwanowi, ubrawszy dwór swój w liberje świetne, powóz, konie i cały kawalerski swój porządek postawiwszy na najwyszukańszej stopie, ruszył do Warszawy, udając wołyńskiego magnata, po drodze sypiąc opisami swych tysiąców dusz, pałaców, przepychu, do którego przywykł, i świetnych familijnych związków.
Cesia, pozostawszy w domu, innego rodzaju łowami zajęta była; usiłowała ku sobie pociągnąć Wacława, który od chwili, jak tylko dojrzał jej zamiar, ze wstrętem prawie począł od niej unikać. Nie czuł on odwagi i siły do boju, postanowił usunąć się od niego.
Palnik tak blisko był Wulki, że częściej u Kurdesza niż u siebie dnie spędzał nasz bohater, a życie tak mu się teraz wypłacało sowicie za doznane wprzódy boleści i troski! Tak błogie, spokojne szczęście świeciło nad ich głowami, tak szybko płynęły chwile w towarzystwie księdza Warela, Kurdesza, Frani, a nawet Brzozosi, ożywiającej swą wielomównością, ciekawością i tysiącem śmiesznostek poważniejsze rozmowy, że bogacz zapomniał o bogactwie, o święcie i nie życzył tylko, by mu nic nie przerwało osnowy dzisiejszych dni jasnych.
Przywiązanie wzajemne obojga młodych ludzi nie uchodziło już niczyich oczu, tak było wyraźne, tak się z niem nie kryli. Kurdesz oczekiwał tylko formalnego oświadczenia, które Brzozosia, z kabały wnosząc, uważała za bardzo bliskie.
Codzień prawie Wacław z Palnika przychodził z książkami, z małemi podarkami, z wesołą twarzą do Frani, w której pokoiku, u kominka, z Brzozosią i rotmistrzem dnie spędzali. Chociaż go w różne strony ciągnione, nie czuł potrzeby innego towarzystwa, nie śpieszył nowych zawierać związków, bo dziś starano się o nie, a wczoraj jeszcze odpychano je prawie. Jakże nie miał podejrzywać ludzi o próżność i chciwość?
Całem zajęciem jego było ukształcenie Frani, uczynienie jej taką, jaką mieć pragnął. Szczęściem ona była jedną z tych istot uprzywilejowanych, którym Bóg dał serce wielkie i umysł silny, pojęcie bystre i jakby przeczucie wszystkiego, co dobre, szlachetne i wzniosłe. Dla niej nauka była jakby czegoś śnionego, zapomnianego, łatwem przypomnieniem; a rzadko kto tak zdrowo i trafnie pojmował wszystko jak ona. Zdziwił się nieraz Wacław tej jasności sądu, której spodziewał się w niej, a przecież go zdumiewała. Zdawało się, że sercem i czuciem zgadywała wielkie prawdy, których wprzód czuła pragnienie i potrzebę. Zresztą jestli tak drogie to ukształcenie sztuczne, to wychowanie powierzchowne, którem błyszczą panienki nasze? Co Bóg raz posiał w duszy, jeśli się w piękny kwiat rozwinie, nie skrzywią pierwsze lata młodości, wieleż to braknąć ma człowiekowi, choćby nie miał poloru i nauki? Wolę wieśniaka z poczciwem sercem, z głową otwartą, niż półmędrka, co nie ma serca, a głowę ciasną, napchaną ogryzkami strupieszałej nauki.
Umysł Frani tem potężniejszy, że rozwinięty bez męki, swobodnie, samoistnie, potężny z natury, był przygotowany do przyjęcia wszelkiego pokarmu najłatwiej, najchciwiej: serce mu pomagało. Jakkolwiek w rzeczach umysłu odmawiają sercu udziału, ileż to razy ten zaparty pomocnik, do którego się nikt nie przyznaje, kryjomo głowę i rozum podpiera, jak tajemnicza, cudowna siła, której dróg nikt nie zbadał, chodu nie dopatrzył, której nikt w twarz nie widział! Serce ma udział wszędzie i po dziele dopiero poznasz, że tam się wmieszało.
Jednego ranku Wacław i Frania siedzieli w małej izdebce, ożywioną wiodąc z sobą rozmowę. Brzozosia odeszła była na chwilę z kluczykami, gdy młody człowiek wstał z miejsca trochę wzruszony, ale poważny, zbliżył się do rotmistrzówny i, biorąc ją za rękę, zapytał:
— Panno Franciszko, wszak pozwolisz mi powiedzieć sobie wielkie i ważne jedno słowo?
Domyśliło się dziewczę, spuściło oczy, umilkło.
— Milczenie, zezwolenie, — rzekł Wacław, zatrzymując rękę — nie potrzebuję mówić, coś mogła wyczytać z oczu moich i mowy: kocham cię, silnie, szczere, na wieki, powiedz, czy chcesz być moją?
Frania tak się zakłopotała swem szczęściem, choć go się spodziewała oddawna, że spojrzeniem tylko i uściśnieniem dłoni mu odpowiedziała; gdy i ciekawa ciwunówna wpadła nagle, a poznawszy, co się święci, jak oparzona cofnęła się nazad pod jakimś pozorem do sieni, powtarzając nieustannie:
— Chwała Bogu, oświadczył się! chwała Bogu! jak Boga kocham, oświadczył się! Otóż jak mówiłam, tak się stało... stało się... oświadczył się...
Tak sypiąc wyrazami bez związku, ani się spostrzegła jak nos w nos spotkała się ze starym, którego dość mocno w ramię uderzyła.
— Co to ci, panno ciwunówno? — spytał Kurdesz.
— A to pan! Już! już! — zawołała, głos zniżając, ale tak jednak, że ją w całym domu słychać było — już! już! jak Boga kocham już!
— Co już?
— Oświadczył się.
— Kto? co? komu? o co?
— A! nie udawajże, rotmistrzu, nie niecierpliw mnie; któż, jeśli nie Wacław?
— Komu, pannie ciwunównie?
— Ale, panie rotmistrzu, dajże mi pokój! Cóż to pleciesz! Frani! Frani! Chodź! chodź!
I pociągnęła starego do pokoju za sobą co najrychlej, bojąc się jeszcze, by jej narzeczony nie uciekł.
Rotmistrz wszedł prawie przez nią wepchnięty, trochę sam niespokojny, szepcąc Zdrowaś Marja, które zwykł był pocichu i mentalnie we wszystkich ważniejszych życia okolicznościach odmawiać.
Zastał Franię u krosien schyloną, oblaną rumieńcem, ponsową i pomieszaną, Wacława przy niej rozrzewnionego, z uśmiechem na ustach i całującego podaną mu rękę. Ujrzawszy wchodzącego starca, Wacław się podniósł i postąpił ku niemu.
Brzozosia, tylko głowę pokazawszy, bojąc się spłoszyć swą przytomnością formalne oświadczenie, usunęła się nazad i stanęła na warcie u dziurki od klucza.
— Szanowny rotmistrzu, — odezwał się Wacław — pozwól mi dziś podziękować sobie za to zaufanie, z jakiem mnie do domu swojego przyjąłeś, jak syna, nie obawiając się dozwolić mi starać o serce i przywiązanie swej córki, tego anioła waszej szczęśliwej strzechy. Dziś przyszła chwila stanowcza: proszę cię o jej rękę, z jej zezwoleniem.
— Niech Bóg błogosławi, niech Bóg błogosławi — płacząc rzewnie i wyciągając ręce, zawołał rotmistrz. — Nie byłem ślepy, widziałem dawno, żeście się sobie podobali. Wola Boża, dla mnie starego wielkie to błogosławieństwo i nagroda... Ja cię kocham, Wacławie, jak syna, ale... — tu się zastanowił. — Wszędzie jest jakieś „ale“, mój drogi chłopcze — kończył z westchnieniem stary. — Pomyśl, o pomyśl dobrze nad tem, co czynisz: młody, bardzo młody; pierwsze uczucie, może przypadkowe, masz za wieczne, a to dla ciebie dziś podobno niestosowna partja. Choć Bogu dzięki, szlachectwo nasze ledwie nie od wielu lepsze, choć imię uczciwe, choć i grosz się znajdzie; ale moja droga Frania prosta wiejska dzieweczką, a tyś hrabia, tyś miljonowy, ciebie inny świat pociągnąć musi.
— Mnie?
— Posłuchaj, proszę, są to uwagi starej głowy, a otwartego dla was serca. Musisz się zbliżyć do swoich, a cóż ona tam pocznie? Chcesz, żeby jej urągali, by się wiecznie paliła wstydem, nie znając ani obyczajów waszych, ani świata, ani mowy, ani języka.
— Ale, ojcze kochany, jakiegoż towarzystwa Frania nie będzie ozdobą?
— Towarzystwa wedle Boga — rzekł szlachcic — to prawda, ale wedle świata, to rzecz inna; tam większy grzech nie umieć się ukłonić, niż bliźniego skrzywdzić; straszniejszy występek nie paplać po francusku, niż przysięgę złamać. Przebaczają wszystko, prócz drobnostek, w które obwijają się, jak jedwabnik w nici swoje. W tamtym świecie Frania będzie obca.
— Ale ja tego świata chętnie dla niej się wyrzeknę — zawołał Wacław.
— Słuchaj i czekaj, — przerwał Kurdesz — dziś dobrze ci tak mówić, ale co będzie potem?
— Miałżebyś mi nie wierzyć, rotmistrzu?
— Owszem i kocham cię, i wierzę ci, ale mojej drogiej Frani nie chciałbym dać tam, gdzie będzie niższą; ciężko mi na sercu, że ty ją bierzesz bogaty, możny... pan imieniem i rzeczą...
— Wolałżebyś mnie widzieć sierotą Wacławem?
— Nie kryję, że tobym wołał; miljony nie są rzeczą zbyt specjalną. Kto ma czysty, mierny mająteczek, a serce poczciwe, a głowę niezawróconą, temu te skarby są raczej kłopotem niż rozkoszą: pociągną go w świat fałszu, komedji, kuglarstwa i zepsucia.
— Ale, mój kochany rotmistrzu, ja mówiłem i powtarzam, że tego świata nie chcę!
— Nie znając go, — przerwał Kurdesz — nie sztuka! Chcę właśnie, żebyś go poznał lepiej i wyrzekł się, wiedząc, co tracisz: to to licho złe, ale powabne. Chcę, żebyś przyszedł do mnie, prosząc o Franię, pewien, że tam cię nic nie znęci...
Wacław i Frania spojrzeli na siebie niespokojni.
— Takie moje pragnienie, myśl moja, rozkaz wreszcie, jeśli tu rozkazu potrzeba. Niech Wacław rok przynajmniej pożyje w tym świecie, wypróbuje swojego przywiązania, a potem chętnie was i radośnie połączę.
— Rok! rotmistrzu kochany, to wiek!
— Chwila, kochany Wacławie, jeden zasiew, jedno żniwo. Tymczasem i ja się do weseliska przybiorę; a jeśli wam tak smutno rozstać się na rok, chcecie, to się zaręczycie. Zresztą Wacław u nas bywać będzie i widywać się możecie; tylkobym chciał, żebyś się trochę w świat puścił.
Zamilkli młodzi smutnie. Rotmistrz, czując, że ich strapił, a nie mogąc od swego ustąpić, począł się prawie wymawiać i nieledwie ich przepraszać.
— Pozwólcie — rzekł — na tę fantazję starego, niech to tak będzie. Uchowaj, Boże, chyba choroby na mnie; no, to przyśpieszym ślub wasz.
— Co, ojcze, mówisz! — z wyrzutem poczęła Frania.
— Zróbcie, jak proszę, — mówił stary — posłuchajcie.
— Dość mi, że taka wola rotmistrza, — odezwał się Wacław, całując drżącą jego rękę — szemrać na to nie będę: nie taję, że rok ten wyda mi się w życiu najdłuższym, ale kiedy tak każesz...
— Mój drogi Wacławie, — rzekł stary, ściskając go — jestem przekonany, że to dla dobra waszego. Trzeba, żebyś świat poznał, żebyś swe przywiązanie wzmocnił, lub jeśli się okaże fantazją tylko młodzieńczą, ognikiem — wola Boża! Wolę, żeby Frania przecierpiała rok i drugi, niżeli życie całe.
Żądanie starca zdawało się niezachwiane: musiano zgodzić się na nie; ale Brzozosia, która w tej chwili weszła z trzaskiem, rzuciła nań okiem takiego gniewu, takiej wymówki, jakby go zjeść chciała, jakby go nienawidziła. Porwała tylko klucze ze stołu i wyszła, tłumiąc w sobie urazę, do której się przyznać, nie wydając, że pod drzwiami słuchała, nie mogła. Ale, idąc, mruczała pod nosem:
— Zawsze ten człowiek musi swoim rozumem i po swojemu coś zrobić, a zawsze nie do rzeczy. Rok każe im czekać! Ślicznie, dobrze, rozumnie, robi, co może, żeby się to rozchwiało, kiedy tu łapać trzeba jak ptaszka! Ale kiedy się mnie w niczem nie radzą, nie słuchają: wola wasza, z Bogiem. Gub sobie dziecko, wszak to twoje.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.