Komedjanci/Część III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część III Cała powieść |
Indeks stron |
W kilka dni potem Wacław siedział z Franią na ganeczku w Wulce i pocichu, znowu spokojni, rozmawiali już jak swoi o przyszłości, o której marzyli oboje, którą odgadnąć usiłowali. Jakgdyby kiedykolwiek można przyszłość odgadnąć! Nie, los szydzi z niedołężnych rachub naszych; niech nawet będą tak liczne, tak różne jak losu obroty, znajdzie on drożynę, którą się między niemi prześliźnie. A przecież któż nie osnuwa i nie układa przyszłości? Jest to sobie zabawia jak inne: przegrywamy w tę grę sto razy i setny pierwszy podsuwamy znów stawkę naszą. Lubo to marzyć, choćby na samem marzeniu skończyć się miało!
W obrazie tej świetnej przyszłości były i Wulka, i Palnik, i stary rotmistrz, i poczciwa Brzozosia, i książki, i muzyka, i zajęcie biednymi, i przekazane przez księdza Warela w świętej puściźnie do spełnienia legata. Frania, choć udawała dość obojętną, gryzła się jednak, że Wacław z woli ojca i z potrzeby interesów musiał wkrótce odjeżdżać do Warszawy, ale milczała. Wacław, posłuszny rotmistrzowi, choć myśl jej zgadywał, choć byłby rad zaspokoić największą ofiarę, musiał spełnić rozkaz Kurdesza: wybierał się, wybierał powoli.
Frania, choć pieszczona, choć często samowolna, umiała się korzyć przed stanowczą wolą ojca; a zdziwiona chłodem i niedowiarstwem rotmistrza, wystawiającego Wacława na rodzaj próby, czuła w nich rodzicielskiego serca obawę i bardzo przeciwko niej gniewać się nie mogła. Ojciec na kilkakrotne próby jej wymówek, odpowiedział pieszczotami, żartami: często widziała, jak łzy puszczały się z oczu i serce żywiej zabiło starcowi; czuła, że on sam tych odkładań się lękał, bo siwe włosy o śmierci mu nad skronią szeptały. Ale co raz postanowił, obmyślił, uznał słusznem i dla przyszłości rękojmię przynoszącem, tego się trzymał wytrwale. Nie próbowano już wymóc na nim zmiany zdania.
— Powrócisz prędko? prędko? — pytała Frania z wdzięcznym uśmiechem.
— Kiedy mi każecie — rzekł Wacław. — Wiesz, że jadę przez posłuszeństwo.
— Prędko, prędko; prędzej nawet, niż się umówimy, potrzeba będzie panu powrócić! — mówiła Frania. — Wiem, że dobry ojciec ten pośpiech wybaczy.
— A! gdyby mnie od tej próby uwolnił! — westchnął Wacław.
— Nie! o tem mu już mówić nie można — szepnęła Frania. — Jedź! Ja tymczasem będę czytać, będę się uczyć: zostawisz mi dużo, dużo książek, naznaczysz mi kolej; będę żyć niemi, zajrzę przez nie w świąt nieznany, podniosę się, bym cię zrozumieć i ocenić potrafiła.
— O! droga Franiu! niewiele książki cię nauczą; zajrzyj w serce swoje, tam droższe masz skarby! A jeśliś chciwa pokarmu dla duszy, chcesz książek i nauki, ta ci przyjdzie łatwo, bo jej połowę odgadniesz. Książka zresztą nietyle nas sama uczy, ile do rozwinienia naszego pomaga, budząc to, co w nas spoczywa. Nauka codzień się zmienia, podnosi, upada, zwraca kołem do drogi, którą przebiegła, ona niekoniecznie jest celem, jest tylko środkiem, sposobem rozwinięcia władz naszych.
— Rozumiem cię, Wacławie: będę czytać i myśleć, nie zaprzedam się żadnej książce w niewolę, zostanę sobą! Ale bez ciebie na ilu to trudnościach przyjdzie mi się łamać bezskutecznie. Spotykać je będę na każdym kroku: kto mi je usunie, kto mi wskaże drogę, kto, jak ty, jednem słowem skruszy zaporę?
— Droga Franiu! bądź pewna, że serce z rozumem ująwszy się za ręce, przejdą wszystko, złamią i obalą najstraszniejsze zapory; ale obojga radzić się potrzeba.
— Któż mi powie, że się nie mylę, że nie błądzę?
— Alboż się ty omylić możesz?! — zawołał Wacław z uniesieniem. — Często myśl twoja tak młoda, świeża i bujna, tak niczem nie skrzywiona, moją prostuje i mnie zdumiewa i upokarza.
Frania spuściła głowę.
— To pochlebstwo! — odezwała się pocichu.
— Nie, mówię, co czuję, Franiu kochana.
— Dość tego! jedziesz, jedziesz pan! — poprawiła się, bo w ich języku nie było jeszcze stale przyjętej formy: wyzwalał on się już z „pana“ i „pani“, ale przy obcych powracał do nienawistnych tytułów i często, mimowoli, się mylili. Sami będąc, niepotrzebnie mówili sobie „pan“ i „pani“; przy obcych wymykały się im poufalsze wyrazy. — Jedziesz pan, — mówiła Frania — to przynajmniej pisz często, często, do ojca, do Brzozosi... to jest do mnie.
— Jak i do kogo mi tylko każesz, — rzekł Wacław — to pewna, że każdy mój list do ciebie będzie i dla ciebie.
— I dzień po dniu, godzina po godzinie, potrzeba mi będzie zdawać sprawę z każdego ruchu, z każdej myśli...
— Ze wszystkiego! Ja nie mam tajemnic.
Frania westchnęła.
— Miałam dziś tego dowód, gdyś mi, tłumacząc tę Cesię, którą byłam tak pokochała, a której teraz tak się już boję, przyznał się, żeś ją kochał troszeczkę. A czy tylko troszeczkę?
— Troszeczkę i to już przeszło.
— Przeszło? a nie wróci?
— Uczucia takie nie powracają.
— Ja nie wiem; ja sądzę, że na dnie serca zawsze, na wieki, zostawać muszą.
— Ale to nigdy nie było uczucie gwałtowne; pytałem siebie, jestem pewien, że dla mnie siostrą tylko być może. Chłodny z nią jestem, obojętny i litość zajęła miejsce uczucia, zrodzonego sieroctwem, samotnością, pragnieniem dziecinnem współczucia.
— Litość? — spytała Frania — a czegoż się nad nią litujesz?
— Cesia wychodzi za starca, do którego nie ma przywiązania; przyszłość jej straszna i ciemna.
— Wszakże go sobie sama wybrała?
— Tak, pragnienie bogactw, zbytku, błyszczenia na świecie obłąkały ją. Żal przyjdzie za późno...
— A, proszę, nie żałuj jej pan tak bardzo!
Wacław się rozśmiał.
— Nie bądź zazdrosna! — rzekł pocichu, całując przytrzymaną jej rękę. — Możeszże się kogo obawiać?
— A, wszystkich! — odezwała się Frania tęsknie. — Czyż nie znam siebie? czyż myślisz, że nie wiem, jak wiele mi braknie? jak wobec was jestem prostą, dziką, nieokrzesaną wieśniaczką?
— To właśnie daje ci wdzięk nieopisany: nie trać go, proszę, nie staraj się być inną! Bądź pewna, że przy tobie zniknie dla mnie świat cały.
— Muszę, jaką jestem, pozostać — odpowiedziała Frania. — Wiem dobrze, że za późno byłoby chcieć siebie odmienić, mogłabym przestać być sobą, a nigdy nie pochwycić tego, czego mi braknie!
To mówiąc, uśmiechnęła się; oboje ujrzeli nadchodzącą pocichu z kluczykami Brzozosię, uśmiechniętą, połyskującą wyrazem radości. Bo ilekroć widziała ich tak z sobą, poczciwe jej serce radowało się i rosło, miło jej było choć spojrzeć na szczęście, którego nie doznała sama.
— Cóż tam państwo spiskujecie pocichu? Dalibóg, rotmistrzowi powiem! — zawołała, miląc się do nich.
— Odkładamy wesele na lat trzy od Bożego Narodzenia, bo czegoż się śpieszyć — z uśmiechem odpowiedziała Frania.
— Zapewne! zapewne! jeszcze na pięć sobie odłóżcie! — szybko odparła ciwunówna. — To najlepiej, a rotmistrz pochwali i podziękuje! Jużto, powiem państwu, że teraźniejszych kawalerów, dalipan, nie rozumiem! Dawniej, bywało, jeśli się sobie podobali, a rodzice się zgodzili, nie odwlekano tak od roku do roku: poszli na kobierzec i kwita! Ale dziś u nas wszystko inaczej: po pańsku, po francusku! djabli wiedza po jakiemu! Ot i rotmistrz jak zaczął odkładać... Oj! to odkładanie... tylko ser odkładany dobry... pożal się, Boże!
— Więcby nas panna ciwunówna choćby jutro pożeniła? — spytał Wacław.
— A zapewne, choćby jutro! Cóżto, człowiek ma tyle życia na zbyciu, żeby latami młodości szafował jak plewą?
— Brzozosia, już widzę, po swojemu gderze, — przerwał stary Kurdesz, wysuwając się z laską i czapką w ręku — zawsze ma coś do nas!
— Ale u mnie, co na myśli, to na języku: ot tak! — zawołała panna ciwunówna. — Z niczem się nie taję.
— Mnie tam szczególnie dostawać się musi — z uśmiechem dorzucił stary, domyślając się, o co chodziło.
— I tego nie zaprę, bo ja pana rotmistrza nie rozumiem: męczyć tak tych dwoje biednych dzieci!
Stary spojrzał na Franię i Wacława i szepnął Brzozosi:
— Albo to im tak źle? To, moja panno ciwunówno, ich roczek różany; a potem! a potem, przyjdzie gospodarstwo, kłopoty, życie powszednie, chłód, jesień i zima. Niech się nacieszą sobą, tyle ich, co teraz!
Brzozosia, już nie chcąc czy nie umiejąc odpowiedzieć, bo życie wcale inaczej pojmowała, ruszyła tylko ramionami z oburzeniem; Frania zerwała się, biegnąc niby czegoś poszukać, a Wacław sam pozostał z rotmistrzem.