Komedjanci/Część III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Denderowie po odjeździe Sylwana nic się nie zmieniło, nie czuć było nawet, że ubył. Hrabia tylko, sam wyprawiwszy go na to polowanie na żonę, już spokojniejszy zasypiał, rachując, że z posagiem powróci, że synowa może swoją gotówką interesa jego poprawić, i nabrał większej otuchy, niecierpliwie o wyprawie oczekując wiadomości. Tak samo z drugiej strony zamążpójście córki za Farureja uważał spekulacyjnie za źródło, z którego coś wyczerpnąć był powinien; powoli nawet zaczynał zdaleka zaczepiać o to przyszłego zięcia, że niedosyć intraty czynią mu jego dobra, że w ręku czynnego człowieka we dwójnasóbby robić mogły, i ukazywał dla porównania swoje majątki. Stary młokos uśmiechał się, ale nie zdawał się rozumieć, do czego to zmierzało, cały zajęty ubóstwianą Cesią. Ubóstwiana zaś Cesia, która poprzysięgła, że Wacława upokorzy i do nóg swoich przywiedzie, pracowała pocichu, jakby tego dokazać; dotąd bowiem wcale jej się nie udawało.
Bardzo jej było na rękę, gdy jednego wieczora hrabia przy herbacie oświadczył żonie i córce, że życzył sobie, żeby się wybrały z wizytą do Wulki do Kurdesza. Dał za powód, że wkrótce Frania, idąc za Wacława, stanie się ich krewną, że dla Wacława nawet tę grzeczność zrobić wypadało; a w istocie myślał tylko, jakby ująć starego szlachcica, nie wiedząc, czem mu jego dwakroć zapłacić. Hrabina skrzywiła się bardzo na to rozporządzenie mężowskie, nie tając się ze swym wstrętem dla Wacława i obojętnością dla familji, ale Cesia żywo się tej myśli chwyciła.
— O! jedźmy! jedźmy! — zawołała. — Od tak dawna jestem już ciekawa... szczególniej tej tak pięknej Frani, w której i Sylwan się kochał, i Wacław za nią szaleje... Prosta dziewczyna, to jednak musi być coś osobliwszego czy pięknością, czy rozumem...
Hrabia parsknął śmiechem.
— Sylwan się w niej nie kochał, ale ją chciał bałamucić, — rzekł stary, dbały o honor domu — a co się tyczy Wacława, ten pokochać się mógł w pierwszej lepszej, tak mu było pilno... Dziwi mnie, że się nie żeni z twoją garderobianą...
Cesia potrząsnęła głową w milczeniu, hrabina nie protestowała głośno, nie sprzeciwiała się; wizyta była całkiem dla niej obojętna: hrabia jej sobie życzył, córka pragnęła, złożyć się więc musiało. Wyrządzając tak znakomity honor domkowi szlachcica, Dendera nie mógł nie pomyśleć też, jakby go trochę upokorzyć i dać mu poznać, jaka to przestrzeń ich dzieli. Rozkazano więc dobyć karetę, szory, liberje paradne, a hrabina i Cesia nie żałowały brylantów i cacek w ubraniu.
— Ha! — myślała hrabianka — nareszcie poznam ją, tę Franię, tego nieprzyjaciela tak niebezpiecznego, tę wiejską piękność sielankową, dla której ci panowie głowy tracą. Ciekawam! ciekawa! Chciałabym doprawdy, żeby się Wacław tam znalazł, żeby nas obie mógł porównać i żeby mu się serce ścisnęło taką boleścią, jakiej ja doznałam z jego przyczyny!
Przyśpieszono nieco obiad dnia tego, hrabia sam ekwipaż i ubranie żony i córki opatrzył, a gdy ruszyli, puścił kłąb dymu z fajki, którą palił, z oznaką radości, że do tak skutecznego środka ujęcia sobie Kurdesza doszedł nareszcie. Chmurzyło mu się tylko czoło, gdy pomyślał, że pani hrabina może się tam znaleźć niebardzo grzecznie i, zamiast pogłaskania, obrazić; ale że Cesi dał osobną instrukcję, którą ta zdawała się doskonale pojmować, był nieco spokojniejszy.
Nareszcie paniom, jadącym w głębokiem milczeniu, pokazała się Wulka i jej malutki dworek, tak licho wydający się po denderowskim pałacu, a w tejże chwili stojąca koło drobiu Brzozosia ujrzała ten pyszny ekwipaż w ulicy i w pierwszej chwili, niedowierzając oczom, gdy się przekonała, że wprost przed dwór dąży, o mało nie umarła ze skłopotania i strachu. Nigdy jeszcze gość tak paradny nie nawiedził pana Kurdesza! Kareta, sześć koni! lokaje w galonach: gdzie to pomieścić, przyjąć, posadzić! Dodajmy dla lepszego wytłumaczenia przestrachu panny ciwunówny, że w pierwszym, w bawialnym, w paradnym owym pokoju, który mógł służyć do przyjęcia gości, jako w najsuchszym i najcieplejszym, rozesłana na obrusach schła na stole, na podłodze, na kanapie nawet pszenna mąka, tylko co z pytla przywieziona; że w sieniach mnóstwo było od garbarza odebranego rzemienia, że wszystek drób gwarzył przed gankiem, a wyprana bielizna w malowniczych różnobarwnych zwojach schła na sznurach wpośród dziedzińca. Biedna ciwunówna nie miała odwagi po szlachecku, z pewną dumą, przyjmować wśród tych oznak pracy, gospodarstwa i skrzętności; krzyknęła więc: „Jezus, Marja, Józef!“ i wpadła do Frani, nie mając siły wymówić wyrazu strasznej groźby, ręką tylko wskazując na drogę z przerażeniem. Frania, która sądziła, że się wielkie jakie stało nieszczęście, porwała się, nie wiedząc, co począć.
— Ratuj, kto w Boga wierzy! — wrócił nareszcie głos Brzozosi — nieszczęście!
— Co za nieszczęście? — zapytał Wacław i Kurdesz, razem siedzący trafem w pokoiku Frani, zrywając się jeden z kufra, drugi z ławki.
— Okropności! landara, sześć koni, galony, kareta, jakiści hrabstwo! wprost! wprost! a tu gęsi, mąka, rzemień, bielizna i Frania w perkaliku!
Rzucili się do okien mężczyźni, dorozumiawszy się, o co chodziło; Wacław poznał karetę z Denderowa, konie i ludzi. Rotmistrz sobie przypomniał mąkę w bawialnym pokoju i z Brzozosią razem wybiegli ją zabierać, zwołując, co żyło we dworze, do pomocy. Ale, pomimo pośpiechu czeladzi, tyle tylko dokazać potrafili, że pani hrabina wjechała na najokropniejszy nieład, śmieszniejszy stokroć od pierwszego gospodarskiego nieporządku, na rozpędzanie gwałtowne drobiu, zrywanie bielizny i rozsypywanie pytlowanej mąki po sieni. Ta nieszczęśliwa mąka, której się Brzozosia odpłakać nie mogła, gdy ją Janek z Magdą dźwigali, a róg się im obrusa z rąk wysunął, na samo przyjęcie hrabiny wielkim obłokiem kurzawy wzbiła się w ciasnej sionce.
Nie było też czasu pościerać, a choć ostrożnie suszono owe wielkanocne zapasy i podkładano je starannie, wszędzie jednak zostawiły ślady po sobie. Wielki stół cały był w białych pręgach, na kanapie leżała w kilku kupkach, a podłoga dawała rozpoznać kształt bielizny, na której była rozpostarta. Brzozosia do wszystkich świętych uciekała się, aby ją ratowali, a nieszczęście to tak ją dotknęło, że rzemień pod pachę porwawszy, nie do czeladnej z nim, ale przez ganek uciekała i, spotkawszy się z panną Cecylją, wszystek swój ciężar pod nogi jej upuściła. Kurdesz tylko nie stracił przytomności: wdział szybko kontusz i pas lekki, wybiegł rzeźwo do powozu, a na nic nie zważając, hrabinę do chatki swej wprowadził, z tysiącem niskich ukłonów i przesadnych podziękowań. Frani radził, żeby się wcale nie przebierała; na Wacława mrugnął, aby mu w pomoc przyszedł i, udając, że hrabiny uśmieszków i Cesi urągliwego skrzywienia nie widzi, począł od najotwartszego tłumaczenia:
— Daruje JW. hrabina dobrodziejka, że nasz domek, nieprzywykły do tak dostojnych gości, w takim zastają nieporządku. Zwyczajnie u zaściankowego szlachcica: ciasnota i ubóstwo... Ot... mąkęśmy suszyli.
— To dosyć widoczne! — powiedziała sobie w duchu hrabina i poczęła przez zęby chwalić wiejskie życie.
Cesia ciekawem okiem mierzyła wszystko, chwytała szczegół najmniejszy, złośliwie spoglądała na Wacława, który się rumienił mimowolnie, i oczekiwała przybycia Frani, coraz to na drzwi spozierając.
Frania w śmiertelnym strachu, przeżegnawszy się i, wedle rady ojcowskiej, nie zmieniając stroju, który był skromny, ale przyzwoity, wśród kiwań głową Brzozosi, z bijącem sercem weszła do pokoju. Oczy obu pań badawcze, ciekawe, nielitościwie szyderskie, zatrzymały się na niej; a Cesia po chwili, mając w tem zapewne myśl jakąś, zbliżyła się do Frani z czułą niemal grzecznością.
Wacław, cały zmieszany, poglądał na ukochaną, jakby jej na ratunek przybiec był gotów: obawiał się Cesi, drżał o Franię, niepokoił swojem i jej położeniem. Mimowolnie jednak porównać musiał z sobą zbliżone trafem te dwie istoty, z których jedna tak dziwnie go dręczyła, druga tak czule kochała. Może na to porównanie rachowała trochę Cesia i wywołać je pragnęła; ubrana też była z największem obrachowaniem na efekt, z zalotnością, ze sztuką nie do naśladowania: serce i miłość własna stroiły ją na te odwiedziny. Miała na sobie białą suknię, różowe tylko wstążki, perły na szyi, różę we włosach i parę bransolet na pięknej, malutkiej, po łokieć odsłonionej rączce; twarz jej stroił smutek i melancholja, a cała postać tak była pełna arystokratycznego powabu, że przy niej biedna rumiana, świeża, trochę zakłopotana i mniej starannie ubrana Frania musiała się wydać prostą dzieweczką tylko. Twarz i rysy panny Kurdeszanki były stokroć piękniejszego typu od zmiętej i nieregularnie narysowanej twarzyczki hrabianki, ale w swej prostocie stały się pospolitemi prawie. Cesia była śmiała, niezmieszana, pewna siebie; Frania upadała pod brzemieniem niezwyczajnego położenia. Tej z ust płynęły słowa potokiem; tamtej myśl błąkała się, nim jedno i to pospolite słówko znalazła. Wacław spojrzał i westchnął, widząc wyższość tej, która nie miała serca, nad biednem dziecięciem, pełnem uczucia, ale odrętwiałem ze strachu.,
Pewna zwycięstwa hrabianka nie puściła już od siebie Frani i, gdy pan Kurdesz zabawiał hrabinę, mówiąc jej o omłotach pszenicy i urodzaju konopi, Cesia tymczasem starała się ośmielić Franię, pociągnąć ją ku sobie, otworzyć jej usta i serce. Rotmistrzówna powoli, powoli przychodziła do siebie, ale pozostała prostem dziecięciem wioski, naiwnem, nie umiejąc się zejść z Cesią na żadną myśl wspólną, nie mogąc zastosować do niej ni złączyć z nią na żadnym z nastrojów, w których najsprzeczniejsze czasem spotykają się wyobrażenia i pojęcia.
A! z jednej wszyscy wychodzimy kolebki, lecz jakże różnymi czynią nas ludzie, świat, pierwsze głosy, któremi karmią się uszy, pierwsze uczucia, poruszające sercem naszem! Jak dwa promienie, z jednego wyskakujące ogniska, wylatujemy w przestrzeń, wśród której im dalej pędzi nas przeznaczenie, tem szerzej rozbiegamy się, połączyć nie mogąc nigdy. Frania nie pojmowała Cesi dojrzalszej od siebie, na świat spoglądającej z uśmiechem szyderczym i urągliwym; Cesia litowała się nad Franią bezbronną, bojaźliwą, słabą, nieśmiałą, która się jej wydała dziecięciem.
W pierwszej na wygasłego uczucia popieliskach świecił dowcip chłodny i doświadczenie myśli, która już wszystko przebiegła i we wszystkich się skąpała kałużach; u drugiej biło uczucie wstydliwe i skromne, nie umiejące się wydobyć usty. Cesia była cała pożyczana, Frania sobą tylko; pierwsza lepiej znała świat i człowieka, druga naturę i Boga.
Każde prawie słowo Frani było śmieszne dla wychowanki pałacu; każdy wyraz Cesi niezrozumiały rotmistrzównie. Wacław ze strachem zdaleka poglądał na zawiązującą się ich rozmowę, roztargniony pomagając Kurdeszowi bawić panią hrabinę. Cesia tymczasem korzystała z czasu, stała się słodziuchną, przymilającą i, łatwiej od Frani potrafiwszy nastroić się na ton wiejski, powoli badała biedną wieśniaczkę. Nic nie uszło jej baczności pod żadnym względem; potrafiła zaczepić najdrażliwsze fibry jej serca, najdroższe jej przekonania, najtajniejsze nadzieje; a po kobiecemu obejrzała ją też, począwszy od czerwonych rączek do czarnego bujnego warkocza. Uznała się stokroć wyższą umysłem od tej, która jej Wacława odebrała, a powierzchownością i wdziękiem także się nie czuła zwyciężoną.
— Trochę świeższa ode mnie, — rzekła w duchu — ale co za postać niezgrabna, jaki chód, jak nie umie korzystać z tego, co jej los wydzielił! Ani dowcipu, ani zalotności; chyba młodość, chyba wieśniacze zdrowie czynią ją tak powabną... nie pojmuję! nie pojmuję!
Cesia, obejrzawszy tak przeciwniczkę, pocieszyła się tem, że Wacława od niej oderwać potrafi; kilka razy wśród rozmowy zdradziecko rzuciła nań okiem, gdy Frania nieśmiało się lub w sposób pospolity odezwała, widziała płomienie na jego twarzy i napoiła się tą kropelką zemsty.
Wacław wcale był nierad odwiedzinom hrabiny, zupełnie niespodzianym; przewidywał on ich skutki, domyślał się powodu i dziwił zimnej krwi, z jaką Kurdesz płaszczył się przed hrabiną, zapewniając ją, że najwyższem szczęściem dla domku jego jest przestąpienie niskiego progu przez tak dostojne osoby.
Nie kleiło się bardzo w salonie, a Bóg jeden wie, co z Brzozosią się działo zostawioną samą sobie, wśród przygotowań do herbaty. Żadna siła ludzka wmówićby jej nie mogła wstrzymanie się od pokazania wszystkich sreberek, porcelany i oddawna w pyle stojących drogocennych sprzęcików, z któremi popisać się chciała koniecznie. Powydobywała więc, co tylko dom miał, a do herbaty i pieczyste, i kartofelki, i frukta, i masło, i figi, i rodzenki, i konfitury, i arak, i nalewkę, i co tylko znalazła, powysyłała. Nie było stołu, na którymby się to wszystko pomieścić mogło, ale nad tem nie zastanowiła się Brzozosia. Frania i Wacław jakoś ostrożnie i nieznacznie usunęli część tych niepotrzebnych jadeł, któremiby dziesięcioro wygłodniałych drabów nasycić było można i, choć zawsze na szlachecki dworek za wielki był występ, nic w tem tak bardzo bijącego w oczy nieprzyzwoitością nie było. Kurdesz zresztą, doskonale w swojem położeniu utrzymać się umiejąc, poprawił, co mogło być dla hrabiowskich oczu i ust niesmacznego, szczerem wyznaniem swej nieznajomości świata i jego obyczajów.
Cesia w ciągu całych tych odwiedzin była aż do zbytku nadskakująca dla Frani; a że ją łatwo ująć było można, wydobyła z niej, co tylko chciała; poznała ją, odgadła, zrozumiała, zwycięskim rzutem oka mierząc Wacława, jakby mu powiedzieć chciała:
— Teraz cię mam, nie wywiniesz mi się!
Odwiedziny przeciągnęły się dość długo i mrok padał, kiedy nareszcie po herbacie hrabina powstała, by pożegnać gospodarza. Dawszy się namówić na bytność w Wulce, która dla niej najmniejszego nie przedstawiała zajęcia, nasyciwszy ciekawość odrazu, pani hrabina przesiedziała godzinę tę, z przykładną cierpliwością słuchając Kurdesza, który, na rożku krzesła z przyzwoitem uszanowaniem zawieszony, bawił ją rozmową, na jaką tylko się mógł zdobyć: patrjarchalną, pasterską, gospodarską, o owcach, bydle, hładyszach, nabiale i t. p., sądząc, że tem zająć potrafi znudzoną sobą i światem, i nadchodzącą starością zalotnicę. Hrabina odpowiadała mu półsłówkami, głową, ręką, nie wymuszając się zbytecznie, ale też nie popełniając niegrzeczności. Milczenie swe odrazu złożyła na ból głowy: obstawiono ją wodami, wódkami, lekarstwami, krzątano się, latano. Nic nie pomogło oczywiście, ale oszczędność w mowie została wytłumaczona.
Cesia, przeciwnie, ożywiona była, rozmowna, ujmująca, słodka dla Frani i zyskała jej serce tą komedją, której fałszu dziecię ani domyśleć się nawet nie mogło. Wacław, jak na żarzących węglach, nie miał czasu przestrzec Frani, a widział, że zanadto otworzyła swe serce; i po uśmiechu hrabianki, przelatującym jej usta jak wietrzyk wieczorny, zgadywał, ile naiwnych wyznań złapała. Kurdesz wreszcie pocił się, ocierał co chwila czoło, mordował, ale do upadłego zabawiał hrabinę; a naprzeciwko nieoszacowana Brzozosia, nie ukazując się i pozostając za kulisami, jak oparzona kręciła się, karmiąc wszystkich, pojąc i dom do góry nogami przewracając dla honoru rotmistrza.
Dała dla furmanów i lokajów cały gąsior starki, jedzenia we dwójnasób tyle, ile go spożyć mogli i powtarzała, fartuszkiem rozpłomienione ocierając policzki:
— Niechaj znają! Szlachcic ci to, ale pewnie u nich tak nie przyjmą! Niechaj znają! ot tak!
Nareszcie odwiedziny te, jak wszystko w świecie, skończyły się, runęły krzesła, rzucili się gospodarze, poprzynoszono salopy i chustki. Kurdesz pod rękę procesjonalnie wyprowadził hrabinę, Cesia wyściskała Franię, zapraszając do Denderowa... i mieszkańcy Wulki odetchnęli, gdy landarę ujrzeli za bramą. Kurdesz upadł na ławkę w ganku z zaschłem gardłem, Wacław podparł się we drzwiach zadumany, Brzozosia wybiegła zwycięska.
— A co? źle było? — zawołała. — Nie chwaląc się, jak Boga kocham, rotmistrzu, gdyby nie ja, nigdybyście sobie rady nie dali. Otóż, spodziewam się, żeśmy się nie poszkapili: jadła huk, dostatek wszystkiego; niech znają! A ludzi im popoiłam, tak że tańcowali po dziedzińcu; a jeden musiał być dobrze napity, kiedy starą Magdę niepoczciwy wyściskał, że jeszcze przyjść do siebie nie może...
— Dziękuję pannie ciwunównie, — odparł Kurdesz powoli — wszystko to było pięknie, ale jakby tak drugi raz, nie wypocząwszy, naprzykład jutro, przyszło znowu panów przyjmować...
— To co? Alboby to nam czego zabrakło? — przerwała Brzozosia.
Rotmistrz tylko westchnął.
Frania przystąpiła do Wacława.
— A! jakaż ona miła! — odezwała się — jaka uprzejma, ujmująca, a pan mi nic nie mówiłeś o niej.
Wacławowi twarz zapłonęła ogniem: nie umiał odpowiedzieć.
— Musi mieć dobre serce — dodała Frania. — Jak mnie zapraszała do siebie, ile to mi rzeczy poobiecywała, jak ją najmniejsza zajmowała fraszka, jak słuchała, com jej opowiadała o sobie! Prawdziwie, niczemu innemu tego przypisać nie umiem, tylko siostrzynemu jej sercu dla ciebie.
— A jam się tak obawiał — rzekł Wacław pocichu.
— Czego?
— Ona trochę szyderska, ty tak wierząca i tak łatwe anielskie masz serce...
— A czegożby ona szydzić miała? — zapytała Frania. — Fe! panie Wacławie, nie godzi się tak czarno widzieć ludzi, posądzać i nie wierzyć! A ja ją pokochałam... i gdyby tatko pozwolił, chętniebym pojechała z nim do Denderowa.
— Pojedziemy, moje dziecko, — rzekł stary — ale niechno się wysapię trochę.
I otarł pot z czoła. Brzozosia spojrzała nań niemal z politowaniem i, zlekka ruszywszy ramionami, nierada może, że jej pracę za mało oceniono, pomrukując coś niewyraźnie, odeszła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.