<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Minęło dni kilka i szczęściem jakoś na pierwsze gorące wrażenie Sylwan z żoną nie przybył: choroba Eweliny, która nazajutrz po ślubie niebezpiecznie zapadła, wstrzymała przyjazd państwa młodych. Nie brakło jednak zmartwień staremu Denderze, który, zamknięty między czterema ścianami, zębami zgrzytał z gniewu, a wychodząc między ludzi, musiał przybierać twarz pogodną, oblicze spokojne i okazywać się panem więcej niż kiedy, wśród grożącej mu co chwila ruiny. Zbliżał się co chwila Nowy Rok i kontrakty; zewszechstron sypały się znowu żądania kapitałów, a sam hrabia, uprzedzając niektórych wierzycieli i chcąc ich odurzyć, rozkazał rozesłać listy, ofiarując im zwrot sum, od których procentów nawet nie było czem zapłacić. Komedja przynajmniej śmiało i raźnie odegrywała się do końca.
Dodawała zgryzoty hrabiemu Cesia, której nienawiść, wstręt, nielitościwe obejście się z Farurejem codzień stawały się wyraźniejsze i bardziej zagrażały zerwaniem. Stary zalotnik, nękany, wkońcu począł bywać coraz rzadziej, coraz krócej: ochłódł, zdawał się namyślać; a ta w nim zmiana, zamiast opamiętać Cesię, większe w niej jeszcze wybuchy gniewu wzbudzała. Rozstawali się za każdym razem gorzej i marszałek przez kilka tygodni ani się już pokazał.
Hrabia, coraz bardziej niespokojny, posłał wreszcie dowiedzieć się o jego zdrowie. Odpowiedziano mu, że był zupełnie zdrów i wyjechał w sąsiedztwo. Cesia, obrażona przydłuższem milczeniem, ze swej strony poczęła się dowiadywać, co robił, a z badania okazało się wyraźnie, że do młodej jakiejś wdówki począł dojeżdżać codziennie i miał już w głowie nowe jakieś zamiary.
Nie utaiło się to i przed hrabią, bo złe wieści szybkie mają skrzydła; ale, jak mógł, kłamał przed sobą i nie rozumiał, żeby to miało zrywać projekta; sądził raczej, że marszałek chciał tylko zazdrość wzbudzić w Cesi. Napisał więc list grzeczny, zapraszając Farureja do siebie.
Nazajutrz przybył żądany gość w kwaśnym nadzwyczaj humorze, widocznie tylko gwałtem wciągnięty, z miną znudzoną i pogardliwą. Cesia powitała go zimno, choć grzecznie, lecz nie wytrzymawszy, zaraz mu z dumą obrażoną przycinać poczęła. Farurej, nie tłumacząc się, zamilkł.
Po obiedzie zostawiono ich samych. Hrabina tylko usiadła dla przyzwoitości z książką w drugim pokoju. Farurej trzymał się ciągle zdaleka, chodził zamyślony; Cesia poczęła żartować po swojemu.
— Czy pan tak czem zajęty, czy tak chory na te swoje nogi, — spytała z francuska po chwili — że do nas nawet przyjechać nie możesz, tylko raz w kilka tygodni?
— Zdrów jestem zupełnie, — odpowiedział Farurej — powiem pani nawet, że mi nogi bardzo odeszły po smarowaniu doktora Schwarca; nie mam też żadnego pilnego zajęcia, ale obawiam się już naprzykrzać, szczególniej pani.
— Któż panu mówił, że się naprzykrzasz?
— Widzę to dobrze od niejakiego czasu. Pani jesteś zawsze dla mnie tak nielitościwa, tak przy mnie smutna i podrażniona, że pragnę jej zejść z oczu i oszczędzić powodów zniecierpliwienia.
— Dziękuję za tę troskliwość o mnie, — zimno i dumnie mierząc go okiem, odpowiedziała Cesia — lecz skądże to pan tak nagle dopatrzyłeś się teraz tylu rzeczy dawniej niewidzianych?
Que voulez vous? Sama pani postrzegasz, żem stary, dużo patrzę, dużo myślę...
— A! przecieżeś się pan opatrzył! — ze śmiechem wybuchła Cesia. — Delicieux! charmant!
— Tak, pani, — rzekł chłodno Farurej — a zarazem postrzegłem, że pani jesteś bardzo młoda: za młoda dla tak starego człowieka.
— Cóż to? wymówka? Co to jest?
— Nic. To tylko trochę za późne opamiętanie.
— Czemuż tak późne? — chwyciła za słowo Cesia.
Farurej zamilkł, powstrzymał się z dalszem tłumaczeniem, ale rozogniona Cesia wiodła go coraz dalej, jakby naumyślnie.
— Cha! cha! — rzekła — jakiś pan dziś nieoceniony! Cóż dalej, kochany marszałku, co dalej?
— Pani! — rzekł nagle, zatrzymując się naprzeciw niej, marszałek i przybierając minę zarazem smutną i poważną. — Istotnie, zawsze czas postrzec się, gdy kto ma popełnić niedorzeczność. Właśnie muszę panią za jedną, do której się z pokorą przyznaję, przeprosić.
— Za którą? — spytała dowcipnie Cesia, doprowadzając go do niecierpliwości. — Tyle ich było!
— Za jedną i jedyną, zdaje mi się, jaką mam sobie do wyrzucenia: za to, żem śmiał sądzić, iż się pani potrafię podobać, ja stary, niedołężny podagryk; żem ośmielił się mieć nadzieję pozyskać, jeśli nie jej serce, to litość i trochę względu. Była to chwila złudzenia, dziś...
— Dziś się panu otworzyły oczy! que c’est heureux! — przerwała Cesia, śmiejąc się do rozpuku. — A! dokończże pan.
— Dane mi słowo pani zwracam jej z boleścią, ale z przekonaniem, że nie bylibyśmy, nie moglibyśmy być z sobą szczęśliwi. Ja dla pani, widzę to za późno, niestety, jestem całkiem niestosowny: mam jeszcze trochę uczucia i odrobinkę dumy. Znajdziesz, pani, innego, zapewne szczęśliwiej obdarzonego ode mnie.
To mówiąc, Farurej z godnością i powagą ukłonił się grzecznie.
— I cóż jeszcze? I cóż mi pan powiesz jeszcze równie miłego i grzecznego? — spytała Cesia w gniewie, zbliżając się do niego.
— Darujesz mi, pani, żem tak długo zostawał w błędzie, żem ją tak nielitościwie nudził moją figurą. Zwracam jej przyrzeczenie szczęścia mojego i swobodę; spodziewam się, żeś pani choć dziś powinna być ze mnie kontenta.
— Zupełnie, — odpowiedziała Cesia, hamując w sobie wybuch złości — dziękuję panu serdecznie za swobodę i uwalniam go także. Nie wątpię, że pani Halina S. stosowniejszą dla niego będzie partją, ma lat z dziesięć więcej ode mnie i daleko więcej drogiego doświadczenia, którego mi całkiem braknie.
Rzucając ten pocisk ostatni w oczy staremu zalotnikowi, Cesia dygnęła z udaną powagą i wybiegła, drzwi zatrzaskując za sobą. Farurej, trochę zmieszany, wziął kapelusz i wyszedł pożegnać hrabiego.
Potrzeba było i z nim pomówić i jemu zwrócić dane słowo. Trudności swojego położenia nie skrywał przed sobą Farurej; ale to było nieuchronnem: powlókł się więc z posępną twarzą i, nie chcąc odwlekać długo, przybierać się powolnie, woląc odrazu zerwać maskę, przemówił do wcale nieprzygotowanego na ten cios Dendery:
— Panie hrabio! ze smutkiem mi przychodzi wyrzec się chlubnych nadziei ściślejszego połączenia z twoim domem. Panna Cecylja, jakem to już postrzegał oddawna, nie może przywyknąć do mnie: wieki nasze są niestosowne; ja się trochę starzeję.
Zaskoczony tak nagle Dendera spojrzał dziko i zawołał:
— Pozwól sobie powiedzieć, mości marszałku, że ci trochę za późno przyszły te refleksje.
— Owszem, bardzo jeszcze w porę, by pięknej hrabiance nie zawiązywać losu. Zwróciłem już jej dane mi słowo, przyjęła je, uwolniła wzajemnie; rozstaliśmy się bez łzy i żalu.
— Jakto? jakto? ale cóż to się stało? co mogło być powodem? Jakieś chwilowe nieporozumienie?
— Nie, hrabio. Czekałem długo, rozważałem bacznie, uwodziłem się nadzieją doostatka; nareszcie trzeba się było poddać oczywistości: przekonaliśmy się wzajemnie, żeśmy niestosowni dla siebie.
— Ale, panie marszałku, ja na to nie dozwolę. To się tak zrywać nie może, to z ujmą dla domu mojego.
Farurej, uśmiechając się, ruszył ramionami.
— To być musi, kiedy jest; rzecz skończona.
— Ja na to nie pozwolę! ja na to nie pozwolę! Ja poszukiwać będę!
— Jak? — spytał zimno Farurej. — Nie widzę, cobyś pan mógł poradzić?
— Moja córka jest tem skompromitowana: cały świat wie o jej zaręczynach. Tak się to zerwać nie może.
— A kiedy się zerwało — odparł znów z wielką flegmą marszałek.
— Ale to osobista nas wszystkich uraza! Ja, Sylwan, Wacław poszukiwać jej będziemy na osobie pańskiej!
Marszałek, który widać od sąsiadów zasłyszeć coś musiał o powikłaniu interesów Denderowa, zbliżył się do hrabiego.
— Kochany hrabio, — rzekł, kłaniając mu się — to wszystko dobrze, ale wiesz, że się nie strzela do człowieka, któremu się winno pieniądze. Oddasz mi, coś winien, ty i Sylwan przyślecie sekundantów, umówimy się o czas, miejsce i wybór broni i bić się będziemy.
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! — zakrzyczał wściekle Dendera.
— Jestem i będę na rozkazy, a teraz pozwól się pożegnać — rzekł Farurej, biorąc za klamkę. — Mes respects à Madame la Comtesse. Votre seviteur!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.