Komedjanci/Część IV/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IV Cała powieść |
Indeks stron |
Wacława nie było w domu, gdy Cesia, która teraz coraz częściej Palnik odwiedzała, nadjechała wieczorem już do Frani. We drzwiach dowiedziawszy się, że nie zastała brata, jakby temu rada była, pobiegła do izdebki, w której zwykle, dawne przypominając czasy, siadywała Wacławowa z Brzozosia. Ale na ten raz i ciwunówny nie było także: poszła z rumiankiem do bliskiej chaty leczyć człowieka, który uparcie od dwóch dni udawał zdrowego, a po którego twarzy Brzozosia domyślała się choroby.
Dwie panie znalazły się więc po raz pierwszy w życiu same jedne, a dla Frani był to kłopot niemały: instynktowo bowiem obawiała się Cesi i nie wiedziała, jak się z nią obchodzić. Cesia starała się, o ile możności, spoufalić ją z sobą, przyciągnąć, by zajrzeć w to niewinne serce, którego czystości nie wierzyła.
Zręcznie więc korzystając z szczęśliwego trafu, hrabianka tak się zrobiła na ten raz łatwą, miłą, grzeczną, serdeczną, a tak jakoś smutną, że Franię ująć potrafiła. Rozmowa odrazu stała się sióstr rozmową i Cesia, wywołując spowiedź, napozór najszczerzej sama się wywnętrzać zaczęła. Malowała Frani swoje życie, zawody, których doznała, czczość tego świata, w którym żyła: chwyciła ją za serce łzami, które rozdrażnienie i egoizm na rozkazy wywoływały.
— Jakaś ty szczęśliwa, — mówiła Frani hrabianka — jak ci tu dobrze! Aleś ty tego warta, moja droga, i tobie nawet zazdrościć nie można.
— A! proszę cię, — odpowiedziała żona Wacława — nie mów mi tego: czuję, żem na to nie zasłużyła wcale, co mi Bóg dał z łaski swojej, i powiem ci szczerze, że mnie moje szczęście przestrasza.
— Każde szczęście straszne! — dodała Cesia. — W cierpieniu spodziewamy się ulgi, w szczęściu bać się musimy niespodzianych ciosów! A! życie ludzkie nie do zazdrości: każdy ma w swoim kielichu kroplę goryczy, która prędzej czy później usta jego dotknąć musi.
— Święta to prawda — odpowiedziała Frania. — Czasem wśród tego spokoju, którego używam, jak błysk, przebiega mnie strach niewytłumaczony i tulę się pod skrzydła Wacława.
Cesia uśmiechnęła się.
— A! daj, Boże, — rzekła powolnie — żeby cię zawsze równie troskliwie i czule skrzydła te otulały. Mężczyźni, mężczyźni, to ród zdrajców!
— O! i myśmy nie lepsze — przerwała Frania.
— Myśmy lepsze daleko, — dodała Cesia — żadna z nas, choćby kochać nie mogła, nie potrąci tak nogą, co przed chwilą było jej bóstwem; oni, przestawszy kochać, nienawidzą, jakgdyby pomścić się chcieli na nas chwili słabości i chwili szczęścia.
— Zdaje mi się, że się uprzedzasz, — zawołała Frania — różni są ludzie, ale tak ogólnie...
— Jak najogólniej, jak najogólniej o wszystkich to powiedzieć można, niema wyjątku!
— Pozwól na jeden! — zawołała Frania.
— Na żaden pozwolić nie mogę! O! ty nie znasz mężczyzn, ty nie znasz... jego nawet! — dodała pocichu.
— Ja go nie znam! — z podziwieniem wykrzyknęła Frania. — A któż go zna lepiej ode mnie?
— Ktoś! — tajemniczo szepnęła hrabianka.
Chwilę milczały, a Cesia westchnęła.
— Znam go, bom się z nim wychowała, bom nań patrzała od dzieciństwa, bo się nawet kochał we mnie.
— Wiem o tem — rzekła Frania zmieszana.
— Ale nie wiesz, ile w tej duszy, ile w tem sercu, tak na oko prostem i szczerem, niezbadanych tajemnic.
— Przestraszasz mnie.
— Radabym cię przestrzec tylko i uzbroić.
Frani łzy się z oczu puściły, ale je otarła nieznacznie. Cesia zobaczyła je i udała, że nie widzi, mówiąc dalej.
— Powiedz to sobie wcześnie, że Wacław zawsze cię kochać nie może.
— Gdy on przestanie, ja umrę — odezwała się Frania.
— On przestanie, ty przecierpisz i żyć będziesz: trochę ci smutniej będzie na świecie, trochę się rozczarujesz, wypłaczesz i wyjdziesz z tej próby silniejszą.
— A! czyż to próba konieczna?
— Jeśli z kim, to z Wacławem — dodała Cesia. — Ja go znam dawniej i lepiej; łatwo się przywiązuje, ale ostyga prędko! Natura artystyczna, wrażliwa, ale niestała.
Frania patrzyła ciekawie na ożywioną Cesię, która, chodząc po pokoju, zdawała się odkrywać jej całą duszę i mówić z największą szczerotą.
— Nim pokochał ciebie, kochał się we mnie do szaleństwa — kończyła hrabianka. — O! zna go serce moje.
— Aleś ty była nielitościwa dla niego!
— Nie chciałam, by cierpiał nad siły: oszczędziłam jego i siebie. A też miłostki w Warszawie?
— Jakie? — spytała Frania.
— Z Sylwanową.
— Proszę cię, cóż on winien temu?
— O! dla ciebie on zawsze niewinny! Pocóż, przyrzekłszy, że bywać tam nie będzie, jeździł z baronem, grał jej na fortepianie? Gdyby nie Sylwan, rozmarzyłby się był i kto wie, coby z tego wynikło. Sylwan go prawie gwałtem z Warszawy wyprawił.
Frania słuchała, patrzała i serce się jej ściskało: nigdy jeszcze takiej nie doznała boleści — widzieć swój ideał odarty z szat białych, zepchnięty między tłum pospolitych ludzi. A! okropnie to dla serca, co jeszcze nie doznało zawodu i ślepo, dziecinnie, głęboko wierzy w świętość uczuć serca i w niezachwianą ich stałość.
Obie, zajęte tą rozmową, nie spostrzegły, nie posłyszały, jak wśród niej Wacław się zjawił na progu, stanął i mimowolnie wysłuchał słów Cesi. Twarz się jego zmieniła jak pod groźbą śmierci: zadrżał, a widząc łzy Frani, gniewem się wielkim zapalił.
— Pani! — rzekł, nagle występując ku Cesi. — Cośmy ci zawinili, że struć chcesz i zniszczyć szczęście nasze, że siejesz niewiarę i niepokój pod dachem, którego nie znały?
Cesia cofnęła się pobladła i przerażona.
— Godziż się, pod pozorem przyjaźni, przychodzić podpalać i zabijać? Niedośćże jeszcze cierpiałem przez was i dla was? niedość robiłem dla tych, którym nic nie winienem prócz pogardy?
— Panie Wacławie, — przychodząc do siebie, zawołała Cesia, usiłując inaczej obrócić rozmowę — jakże ty bierzesz to, com mówiła? To się nie godzi!
— Kuzynko, mam doświadczenie, nie mogę się omylić. Biedna Frania wzięłaby to może za serdeczną o los swój troskliwość; ja nadto cię znam, bym sobie to dał wmówić. Jakkolwiek niestały, pamięć mam dobrą.
— Przywykłam do tego, — odezwała się, gniew udając, Cesia — że moje czynności są zawsze źle tłumaczone.
Wacław, nic już nie odpowiadając, usiadł przy Frani cały wzruszony jeszcze; Cesia pochwyciła kapelusz i znikła. Nikt jej nie odprowadził do drzwi, nikt nie myślał przebłagać i zawrócić: zmieszana siadła do powozu, który na nią czekał, i wróciła do Denderowa.
Były to jej ostatnie w Palniku odwiedziny.
Łzy Frani łatwo było osuszyć, a Wacław ukołysał przestraszoną opowiadaniem szczerem, szczerszem jeszcze niż kiedy, całego życia swojego. A serce tak wierzyć pragnie i tak je łatwo przekonać o tem, czego pożąda! Przykra ta chwila miała ten dobry i szczęśliwy skutek, że Cesia już się nie ośmieliła więcej zbliżyć do Frani i Wacława: wszelkie stosunki pomiędzy Denderowem a Palnikiem ustały i pokój niezmącony szczęśliwe gniazdko otoczył.