Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostało rozrządzić losem Wachlera, a spór był wielki między ślachtą i zakonnikami o niego. Przeor chciał go koniecznie wygnać, dowodząc szwedom, że jeden zdrajca nic dla nich nie znaczy, że gardzą podobnemi spiskami, i nie obawiają się nawet tego co o stanie twierdzy powiedzieć im może; Zamojski życzył go zatrzymać w więzieniu do końca oblężenia, a Czarniecki uparcie dopraszał się o powieszenie. Martwy ze strachu, gotował się na śmierć zdrajca i ochłonąwszy nieco z piérwszego odrętwienia, wpadał w złość, miotając się bezsilnym gniewem, rzucając do drzwi i okien, grożąc murom szwedami i pomstą Wejharda. Około południa otworzyły się drzwi i Wachler myślał, że go już powiodą na stracenie... upatrywał tylko kata! Ukazał mu się brat Paweł fórtjan, a za nim dwóch pachołków...
— Chodź! — zawołali na niemca.
Przelękły chwycił się za kraty okna i wrzeszczeć począł wzywając ratunku, tak że go oderwać musiano gwałtem i gwałtem pociągniono do bramy. Bronił się jeszcze w dziedzińcu, aż gdy ujrzał że go do wrót prowadzą, nieco ochłonął. Niepewien jednak jeszcze co z nim zrobią, aż do otwarcia fórty, ujrzawszy się swobodnym, bo go tylko pogardliwie wypchnięto za mury; wśród świstu kul, odzyskał przytomność i szybko uciekać zaczął ku obozowi szwedzkiemu.
Wejhard właśnie rozmawiał z Nathanem i budowali sobie łatwe zamki na lodzie, że jutro Częstochowę zdradą owładną, i hrabia już w myśli tryumfował nad Millerem, który go dotąd obwiniał o zwodne łudzenie fałszami i karmienie urojoną nadzieją, gdy niespodzianie ukazał się u drzwi namiotu wylękły, blady, odarty, zdyszany Wachler.
Nathan osłupiał z podziwienia.
— Co to się stało? — zawołał.
Wachler padł na ziemię znużony.
— Co to za człowiek? — spytał Wejhard.
— A! to nasz puszkarz z Jasnéj-Góry!
— Coż tu robi po dniu?
— Nierozumiem, dopytać się go potrzeba.
Ale długo słowa z niego dobyć nie było można; aż wreście bolejąc naprzód nad stratą manatków w twierdzy pozostałych, nad swojém nieszczęściem, klnąc Nathana i podmowę jego, począł gadać: ale mówił jakby sam do siebie nie zważając na Wejharda, a rozżalając się nad położeniem własném. Był to rodzaj obłąkania, ostatek strachu i obudzona żałość nad stratami, wyrażające się z całą siłą niepohamowanego egoizmu.
Wejhard porozumiawszy łatwo że zamiary jego na niczem spełzły, zasępił się, rzucił ramionami z gniewu i wszedł do głębi namiotu, zostawując Nathana ze zbiegiem. Ale wprędce powrócił nazad:
— Wstrzymać go tu, — rzekł do swoich ludzi — dać mu przytułek, człowiek ten zdać się nam może. —
Stał już koń osiodłany, skoczył nań hrabia i pośpieszył do Millera.
Miller był przy górnikach co minę kopali, potém ruszył objeżdżać Jasnę-Górę, po raz może dziesiąty, upatrując na murach gdzieby się łatwiéj wyłom dał zrobić, i w ten punkt chcąc wszystkie działa swoje skierować.
W piérwszéj chwili, przybywszy, lekce sobie ważył twierdzą i jéj obrońców, gniew też nim miotał gdy tyle czasu tracił na dobycie tego, jak go nazywał, kurnika; dziś już widząc że z ludem mężnym, z żołnierzem wprawnym i z mocnym dosyć zamkiem ma do czynienia, uważniéj działać poczynał. Wycieczka z Częstochowéj, nauczyła go, że nie z samemi mnichami prowadzi wojnę.
Zobaczywszy Wejharda podjeżdżającego, który mu zawsze krew psuł, odwrócił się z widoczną niechęcią. Hrabia miał dobrą minę, choć w sercu był zły i smutny, postanowił inaczéj rzecz malować niż była, i z Wachlera uczynić Millerowi rzecz wielką, a sobie zasługę.
Panując doskonale nad wyrazem twarzy, rozjaśnił ją i pozdrowił generała bardzo wesoło.
— A co? poddają się? — rzekł Miller szydząc.
— Poddadzą, — odparł Wejhard z uśmiechem tajemniczym.
— Jakoż są i znaki przepowiednie! strzelają!
— Są znaki i bardzo widoczne.
— Nie moglibyście wytłómaczyć mi jakie?
— Zdaje mi się że kiedy im najlepsi puszkarze uciekają z twierdzy... to coś znaczy.
— Gdzież? jacy? — odwrócił się szwed.
— Jednego już mamy.
— Gdzież jest?
— U mnie; zwabiłem go nadzieją dobréj zapłaty i mnisi już na téj baszcie (wskazał palcem) nie mają kogo przy działach postawić. Mniéj jednym umiejętnym człowiekiem i to wiele; a co lepiéj przynosi nam szczegółowe wiadomości o stanie ducha i murów: załoga niechętna, buntują się ludzie, mnisi tylko i ślachta za łeb ich trzymają; co chwila można się spodziewać że nam bramy otworzą.
Z niedowierzaniem słuchał generał opowiadania i głową kiwał.
— A jednak, — rzekł — od téj baszty opuszczonéj, dobrego ognia na nas dają!
— A! oczewiście, — odparł Wejhard — muszą się maskować i to już pewnie postawili co mieli najlepszego; ale zawsze odebraliśmy im prawą rękę, jest to cudzoziemiec. Polacy z szablą w ręku a w polu zuchy, ale u dział a w kąt zaparci na długo, nie wytrzymają, pośpią się zaraz lub pokłócą.
— No, i gdzież ten niemiec tak ważny? — spytał wódz.
— U mnie w namiocie.
— Na cożeście go sobie przywłaszczyli? — rzekł posępnie Miller — dawajcie nam go tutaj.
— Każę go odstawić do waszéj kwatery, panie Generale, teraz jeszcze nie przyszedł do siebie, bo uciekającego gonili podobno wystrzałami, i ledwie z życiem uszedł.
— Jakto? uciekł tak w biały dzień?
I pokiwał głową Miller z niedowierzaniem.
Wtém dwa białe habity zakonne ukazały się zdaleka od twierdzy, Wejhard piérwszy je spostrzegł, i korzystając z tego, odwróciwszy się zaraz jakby ich nie widział, mówił:
— To pewna że ta ucieczka dobrze nam wróży i niechybnie dziś parlamentarzy od nich mieć będziemy; twierdza się podda.
To rzekłszy wskoczył na bok w stronę przeciwną, a Miller nierychło potém postrzegł sam zbliżających się xięży.
— A! a! zgadł ten lis, jeśli ich nie widział — rzekł zacierając ręce; przecież może skończy się ten wstyd; rozrachujemy z papistami! Twarz mu się rozśmiała z radości.
— Boć wstyd, — szeptał sam do siebie, — tak długo tysiącom z kupką mnichów się targać.
I rozkazał Wejharda nazad przywołać, bo mnisi się zbliżali, chciał go mieć do pomocy; zsiadł sam z konia, rzucił się na podesłany dywdyk i czekał. Posłańcy już byli o kilka kroków. Ich postawy pokorne, twarze frasobliwe i blade, zdawały się dowodzić, że przyszli w istocie prosić a błagać przebaczenia.
Byli to xiądz Dobrosz i Stawiski.
Już samo ich ukazanie się usposabiało Millera do dobrego humoru, czas był piękny, a dotąd trwały mgły i słoty; generał zjadł smaczno śniadanie i jakoś mu się twarz śmiała. Ujrzawszy Paulinów powitał ich grzecznie łaciną, któréj trochę umiał.
— A co? dokuczyło wam, nie wasza rzecz — rzekł przeciwko zwyczajowi uprzejmie się kłaniając, — pomiarkowaliście się.
Mnisi pokornie powitanie mu oddali.
— Panie Generale, — rzekł xiądz Dobrosz — istotnie wojna nie nasze rzemiosło, radzibyśmy jéj co najprędzéj poprzestać, ale coż robić z musu.
— Poddajcież się! — zawołał Miller — nie ma na to innéj rady. Częstochowę mieć musiemy.
— Ale warunki? — spytał x. Dobrosz.
— No spiszcie mi swoje, a pogadamy, — dodał szwed — ja tymczasem moje przygotować każę. I nie obawiajcie się mnie jak wilka, bom ci to i ja człowiek, a niektórzy nawet mówią, że niezgorszy. —
To mówiąc skinął na pacholę swoje, żeby podał wina i prosił nawet ojców wypić za swoje zdrowie. Tak niezwykłe przyjęcie przejmowało ich zdziwieniem; nie wiedzieli że Miller mógł być tak uprzejmym i miłym.
Tymczasem zbliżył się i Wejhard nie bez wahania, i całkiem w innéj postaci, niżeli przed chwilą z Millerem rozmawiał; rzucił wejrzenie ostre i groźne na mnichów, ani ich pozdrawiając, ani się do nich odezwawszy. Ojciec Dobrosz skłonił mu się nizko, on pogardliwie odwrócił z pańską dumą.
— Prawdę mówiłeś, — rzekł Generał obracając się do niego — dobry z ciebie prorok hrabio, otoż i są. Wejhard milczał, wiedział on może lepiéj od Millera, że ci posłowie nowe zwłoki zwiastują, nowém są sidłem, obawiał się przytém by o Wachlerze całéj nie powiedzieli prawdy i dla tego starał się ich pozbyć co najprędzéj.
Miller jednak nie odstąpił od poczęstowania, usiłując okazać ludzkim, grzecznym, powolnym i skarbiąc, jak sądził, serca mnichów.
Odprawieni z tém aby punkta swoje przynieśli, wrócili niebawiąc do klasztoru. Przeor czekał na nich u fórty; sam bowiem wysłał ich, chcąc wygrać na czasie, postanowił zaś sił swych szczędząc, traktowaniem przeciągać o ile możności. Wejhard wiedział a raczéj domyślał się na czém to się skończy, ale mówić nie chciał uwodząc Millera rychłém poddaniem.
— A co? — spytał Kordecki powracających.
— Nowa całkiem rzeczy postać, — odparł śmiejąc się x. Dobrosz — jak my pokorni, tak on grzeczny; nie fukał, nie groził, nie bił, nie łajał, ale częstował, pił zdrowie nasze, kazał wychylać swoje, jakby chciał nas z sobą oswoić, ośmielić i zbliżyć do siebie. Ale na biedę téj słodyczy wierzyć trudno.
— No? a o Wachlerze?
— Cicho o nim, ani słowa.
— A Wejharda widzieliście?
— Posępny, groźny.
— Nie dziw, robota się, dzięki Bogu, nie udała. Coż wam powiedział Miller.
— Przynieście nam punkta swoje.
— Zapewne! — zaśmiał się Kordecki — a nużby się na nie zgodził, wpadlibyśmy w matnię. Nam tylko uciśnionym o godziny chodzi, które liczemy. Jutro więc posłać wypadnie znowu, prosząc by nam dał swoje warunki. Aby daléj, aby daléj, a Bóg na końcu okaże moc swoją.
To mówiąc weselszy poszedł z niemi do klasztoru. Ojciec Dobrosz nie znużony udał się zaraz na mury, towarzyszyć w dozorze panu Małachowskiemu, a xiądz Stawiski na wieczorne nabożeństwo do choru.