Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
W izdebce Lassoty cicho było i smutno; starzec wstrząśniony ucieczką z domu i doznanemi wrażeniami, codziennie przestraszany pogłoskami, które to poddanie się, to szturmy, to zdrady wróżyły, leżał niewstając z pościeli. Przy nim siedziała nieodstępnie Hanna, to go ciesząc, to z nim płacząc. Rzadko tylko biedne dziecko wybiegło z rana do kościoła, spiesząc z modlitwą by do dziada wrócić; a wieczorem, gdy czasem brat pana Jana, xiądz Piotr nadszedł na chwilę, wymykała się stanąć na progu sieni, odetchnąć świéżem powietrzem i podumać swobodniéj. Przy starcu i westchnąć się obawiała, aby go nie zastraszyć i nie przysporzyć mu boleści. Owszem zmyślała wesele, uśmiéchała się, poskakiwała, opowiadając mu baśni jak dziecięciu.
Wieczorem prawie codzień przychodziła też pod ścianę stara żebraczka, siadała i czekała na ukazanie się Hanny.
I dziewczę z nią, osamotnione oswoiło się prędko, a niemając nad nią nikogo, przywiązała do Kostuchy. Stara przynosiła jéj świeże wieści, które ubierała po swojemu, aby nie wystraszyć jéj zbytecznie i z dziennych wypadków pogadanki. Czasem rozpytywała Hannę o jéj życie, o dziada, o dom, a gdy dziewczę poczęło malować spokojne ubóstwo swoje, i dworek i ogródek i wiejskie życie jak wianek różany wonne, barwne i jak on z liścia, kwiata i ciernia złożone; to się starucha rozkwiliła nieraz i jakby ją to za serce chwytało, poczynała płakać i śmiać się na przemian, przysuwała nieznacznie do dziecka, czepiała się jéj sukienki, całowała po nogach; ów ułamek chleba od piérwszego wieczora z piersi jéj nie schodził, a jeszcze niczém za niego wywdzięczyć się nie mogła, i to ją bolało widać.
Ale czémże mogła wywdzięczyć się żebraczka. Chodziła, dumała — długo nadaremnie. Jednego dnia oddała dziecięciu medalik z Najświętszą Panną, po który aż do Częstochowéj, do miasteczka przez obóz szwedzki, wśród kul i żołnierstwa chodziła; teraz już niewiedziała co przynieść swéj Hannie. I wieczorem wkradła się biedna do szklarni klasztornéj, w któréj ojcowie hodowali trochę zieleni i kwiatów, dla przystrajania ołtarza na święta; narwała szybko w fartuch co jéj pod rękę wpadło, i z tą zdobyczą przybiegła żywo pod okienko.
Hanna była przy dziadzie, a niemając co, opowiadała mu o żebraczce, która tak dziwnie do niéj się przywiązała. Stary słuchał i zdawał się niespokojny; ta tak nagła, tak silna wdzięczność za chleba kawałek, zdawała mu się niezwyczajną; postanowił brata rozpytać o starą kobietę, którą wszyscy znali w Częstochowie, a Hanna poświadczała o tém, bo widziała jak ją każdy przechodzący witał.
Posłyszawszy szelest u okna, dziewczę wybiegło i w progu spotkało z kwiatami staruszkę.
— Naż ci moje dziecko drogie, — szybko odezwała się Konstancja, całując róg jéj sukienki, — schowaj, bo zdaje mi się, że xiądz Piotr idzie, a to kradzione...
Zawinęła się i wymknęła szybko, jakoż i xiądz Lassota wchodził na próg, zobaczył zaraz kwiatki u Hanny, i spytał ją, skąd ich dostała.
— A! to ta staruszka mi przyniosła, odpowiedziało zaskoczone dziecię.
I weszli razem do izdebki Jana.
— Właśnie o tę starą żebraczkę miałem się ciebie spytać bracie, — podnosząc się z łoża rzekł chory, — bo to cóś extraordynaryjnego, przywiązała się do Handzi, i codzień do niéj przychodzi; przyniosła jéj pozawczoraj medalik, dziś widzę kwiatki. Co to za kobiéta?
I stary mówiąc to, dźwigał się, a oczy mu jaśniały jakby ciekawością i przestrachem jakimś.
— Dawno ona tu w Częstochowie? dodał żywiéj.
— Doprawdy że niewiem, — odpowiedział xiądz Piotr — to tylko pewna że osobliwsze z nièj stworzenie, zdaje się że ma umysł cokolwiek pomięszany; jałmużny niebierze, lub rozdaje ją między ubogich, nocuje i teraz w fossie pod gołém niebem, a kule nam szwedzkie od murów odbite, zbiéra i przynosi codziennie. Czasem aż do zbytku wesoła, ale spokojne to pomięszanie, nikomu nieszkodzi; stara pobożna i stateczna, obawiać się jéj niema czego. Zowią ją tu sługą Matki Boskiéj, to i ona tak się najczęściéj tytułuje.
Lassota zamilkł i powoli upadł na łóżko; rozmowa w inny zeszła przedmiot: mówiono o oblężeniu, o zdradzie, o nowych przeora rozporządzeniach; a że to gorąco zajmowało wszystkich, zapomniano o staréj.
Izba, w któréj mieszkał Jan Lassota, szczególném trafu zrządzeniem wychodziła oknem i drzwiami ku téj części murów właśnie, na któréj Krzysztoporski z ojcem Mieleckim dozór mieli. Z blankowania łatwo było widzieć drzwi izdebki, kto do niéj wchodził lub wychodził, a Krzysztoporski często téż wpatrywał się w piękną Hannę, któréj twarzyczka zdawała się coraz to nowy budzić w nim niepokój, nową jakąś wywoływać zgryzotę. Patrzał na nię jakby mimowolnie, odwracał się, potęgą woli panując sobie, i znowu poglądał chciwie. Parę razy przemknęła mu się i stara Konstancja, na któréj z Handzią rozmowy i pieszczoty, ukrywszy się za węgieł bastjonu, z gniewem się wpatrywał. Wszyscy postrzegli po niejakim czasie odmianę w tym człowieku. Dumny, groźny, surowy i milczący zawsze, zdawał się teraz dwakroć jeszcze zajadlejszym do boju, szukał niebezpieczeństwa, narażał się na nie, a dniem i nocą pracując jakby się chciał złamać pracą, pokonać trudem, gdy inni spoczywali, chodził, sam pełniąc straże. I wśród głuchéj nocy, gdy po murach tylko wiatr jesienny szeleściał, gdy krzyki warty i chód jéj powolny uszu tylko dochodziły, stawał z założonemi rękoma naprzeciw okna Lassoty, w którem się zawsze przy chorym świeciło, zgrzytał zębami, nieraz pięść ścisnioną wyciągając ku niemu w ciemności.
Ojciec Mielecki wesół z natury i rubacha, wcale był nie rad towarzyszowi, z którym ani się rozmówić, ani pośmiać nie było można; ten ledwie słowo konieczne wybęknął, odwracał się zaraz i milczał. Ale cóż było robić? począł pracować nad udobruchaniem pana Krzysztoporskiego, choć mu szło jak z kamienia.
Żebraczka była przedmiotem szczególnéj baczności Krzysztoporskiego; poglądał na nią jak na niepokojącą zagadkę; spytał nawet parę razy xiędza Mieleckiego, który mu tyle powiedział co xiądz Lassota bratu; nic nie dowiedziawszy się z oka jéj jednak niespuszczał. Dziwił się, że ją tak puszczano samopas z klasztoru i do klasztoru swobodnie o każdéj godzinie, a gdy rozmawiała z Handzią nadstawiał i wytężał ucha, rzucając się niespokojnie. Szukał potém zręczności żeby się zbliżyć do téj tajemniczéj postaci, ale jak on jéj szukał, ona zdawała go unikać. Ledwie postrzegła zdaleka, wsuwała się to do kościoła, to do bramy, to do mieszkań spiesząc. Napróżno usiłował się z nią spotkać; zawsze mu się wyślizgiwała.
Nareście dnia tego, gdy rzuciwszy kwiatki odbiegła szybko uchodząc od xiędza Lassoty, Krzysztoporski zaparł jéj drogę i wpatrując się chmurném okiem w odartą żebraczkę, zawołał grzmiąco:
— Stój! dokąd?
— To ja! — drżącym głosem w początku odpowiedziała schwytana, lecz jakby przypomniała sobie zaraz swoją wesołość zwykłą, dodała raźniéj: — sługa Matki Boskiéj, stara żebraczka, czego pan odemnie chcesz? kule już pooddawałam...
— Dokądże się tak po złodziejsku wymykasz? spytał okiem ją mierząc Krzysztoporski, ona tym czasem wstrząsnieniem głowy, chustę sobie na oczy zarzuciła, żeby jéj w twarz niemógł spójrzeć.
— E! puść-że bo panie, niemam czasu — idę do kościoła!
Ślachcic ciągle się wpatrywał, ale gdy miał w oczy zajrzeć, wyrwała się od niego wołając:
— Cóż to? czy już w Częstochowie sługi Matki Boskiéj nie znają? czy co? Co to ja szwed przebrany! Nie kochanku — dodała z przymuszonym śmiechem, nie jestem szwedem, ani heretykiem.
Ojciec Mielecki, który z murów patrzał nato, zawołał w téj chwili.
— E! panie Krzysztoporski, co tam się darmo frasujecie! To nasza żebraczka, dajcie jéj pokój, to Konstancja!
Na to imie, Krzysztoporski szybko zdarł jéj chustę z twarzy, a stara wyszczerzając żółte zęby i nagle udając wesołość szaloną, krzyknęła ze śmiechem trupiéj głowy.
— A co? buziaczka mego chciałeś zobaczyć? piękny? nieprawda? cha! cha! wstydziłbyś się, stary szpaku, panienki po ulicach zaczepiać!
— To ona! to ona! odezwał się, gwałtownie odskakując z poruszeniem wstrętu i podziwienia, ślachcic.
— A ha! dopieroś poznał sługę Matki Boskiéj, dopieroś się przekonał. Cha! cha! prawda że ładna? kochanku — piękniejsze w trumnie gniją!
Zawróciła się i podrygując a skacząc odeszła.
— Cóżeście wy od niéj chcieli, zapytał ojciec Mielecki, to nasza dobrodziejka; kule nam nosi, szpieguje, szwedów tropi, a wczoraj Olkuskich górników tak nastraszyła, wyszedłszy nocą z klasztoru do nich z kazaniem, że rzuciwszy młoty, choć się szweda bali, jeszcze gorzéj zlękli się staréj i pouciekali przebojem.
Ale mnich-wojak niedopytał słowa od Krzysztoporskiego, ślachcic wszedł na mur milczący i zamyślony, sparł się na strzelnicy, okiem zbłąkanem rzucając na daleki kraj. Paulin widział, że cóś dziwnego działo się w duszy tego człowieka, i odstąpił. Chwila tak upłynęła, aż zbudzony Krzysztoporski chwycił stempel i począł sam działo czyścić; zrzucił z siebie zbroję, zrzucił suknię, zdjął hełm, odpasał miecz, rozdział się do koszuli, jakby mu wewnątrz ogień jaki dojmował i nużąc się do bezsilności, całą noc przetrwał w stanie jakiegoś obłąkania i szału, który nim konwulsyjnie miotał.
Niemogąc pojąć co mu się stało, xiądz Ignacy ruszył ramionami, i począł się modlić.
— Ani chybi, rzekł w sobie, obłąkanie być musi dla niektórych zaraźliwe, jeno nanią popatrzał, jakby go szatan opętał. Jeśli tak długo potrwa, żeby tylko nie potrzeba było exorcyzmu. Bo uważam że się i nie modli nigdy, i na zbroi ani krzyża, ani obrazka, ani różańca. Zła sprawa.... muszę na niego pilnie baczyć; żołnierz dobry, ale cóś mu jest. Czy go tam co tak gryzie wewnątrz, jakiś robak?... I milczy ani słowa z niego dobyć, ani się kiedy rozmarszczy.
To powiedziawszy xiądz Mielecki, głową pokiwał, sparł się na działo i różaniec rozpuściwszy, mówił pacierz na intencją towarzysza.