Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Noc była, a noc jesienna, nie uśmiechająca się ziemi słodkim spoczynkiem; nie kołysząca pieśnią roskoszną i wonią rozkwitłego świata, dzieci Bożych; nie gwiaździsta a oczów tysiącem czuwająca nad czarną ziemicą, ale chmurna, czarna, straszna, co to jak zajrzysz przepaściste ciemności; a na tle głuchego milczenia wrą wichry, jakby szatany w powietrzu pasowały się z sobą o jakieś nieszczęśliwe dusze... I słychać jakby jęki, jakby śmiechy, i stękanie i westchnienia, i kwilenie dzieci i groźne huki ze świata tajemnic...
Trzeba wielkiego hartu duszy i ciała, żeby na nas pora taka nie czyniła wrażenia; nawet w ciepłéj izbie, u jasnego komina, cóś tęsknego uciska serce; cóż dopiero pod gołém niebem, na powietrzu, gdzie każde wichru szarpnięcie, każdy głos burzy w piersi się odbija, gdy tajemnicze głosy stworzenia łapie ucho, a każdy jęk niebios w rozdrażnionéj odzywa się duszy.
Przy baszcie swéj siedział xiądz Mielecki, z żołnierza zakonnik, z zakonnika żołnierz znowu, Krzysztoporski się przechadzał; pierwszy powolnie spuszczał paciórkę po paciórce różańca, a z niemi modlitwy swoje do skarbnicy niebieskiéj, drugi biegał, rozdziawszy się w pół nagi z piersią odsłonioną, miotał po murach i stękał.
Przed niemi do koła czarno było, jakby kirem oblókł się świat cały, straże tylko porozpalały ognie, przy szwedzkim obozie daleko; a na wieży płonął jak zawsze, wyzywający napróżno odsieczy kaganiec, na murach gdzieniedzie gorzały wartując latarnie, a z kaplicy koło Janitorium blady połysk lampy gorejącéj wiecznie przy obrazie, przez okno mdłym się wybijał promykiem, mrugając, rozpalając się i przygasając, jakby chciał skonać, a niemógł. Te błyski wśród ciemności, zdawały się zawieszone w powietrzu, nierozeznawałeś ziemi od niebios i twierdza, rzekłbyś, wisiała z niemi w czarnych obłokach.
Straże ponuro, posępnie, smutne odzywały się z hasłem pobożném; jedne wołały:
— Ratuj Maryjo — drugie im odpowiadały pobożném: memento mori: pamiętaj na śmierć... I jakby klasztor był ogromnym katafalkiem, a wszyscy stali u łoża konającego, lub nad trumną zmarłego, tak było smutno i straszno.
Xiądz Mielecki modlił się, modlił, z pod oka coraz spójrzał na towarzysza, a Boga prosił żeby go uspokoił. Bo tam w téj nagiéj i niemającéj chłodu piersi, widocznie ogień jakiś gorzał namiętny, choć głowę już przypruszyła siwizna.
Ta namiętność tak gwałtowna, zagadką była dla xiędza Mieleckiego.
Skończywszy modlitwy, niewytrwał stary żołnierz, rozpoczął rozmowę westchnieniem naprzód, którego nieusłyszał Krzysztoporski. Zakaszlał zakonnik, i drugi raz westchnął głosniéj; i tego nieuważał ciągle przechadzką zajęty ślachcic; jaż nareszcie ojciec Ignacy powstał i kaptur zasuwając na głowę, okrytą czapeczką, odezwał się:
— Starość nie radość, panie Mikołaju, nieotulałby się człowiek tak za młodu, gdy za ś. p. Zygmunta III, szliśmy pod Smoleńsk.
— Byłeś ojcze pod Smoleńskiem?
— A jakże, byłem, i jeszcze noszę pamiątkę bojarzyna co mnie skubnął przez głowę, a com mu z nasypką oddał; — no! a ktoby to powiedział że się z szablą uwijało niezgorzéj! teraz tylko z różańcem. Ależ to wam nie zimno?
Uśmiechnął się Krzysztoporski.
— Myślicie? mnie gorąco.
— To chyba choroba, bo na dworze wiatr ostry; mam pod habitem kożuszynę, a czuję go dobrze.
— A ja wcale nic.
— Cóż to wam panie Mikołaju?
Krzysztoporski zwrócił oczy na światełko z izdebki Lassoty, wlepił je i westchnąwszy poszedł daléj, ale wróciwszy do miejsca, stanął.
— Wiecie, ojcze Ignacy, — rzekł, że mi w życiu dwa razy tylko było zimno.
— No, i kiedyż to? rad rozmowie spytał Mielecki.
— Tobie ojcze toby się to mówić niepowinno, — z gorzkim śmiechem, rzekł ślachcic.
— A dla czegoż?
— Tyś mnich, a ja dziś jeszcze, ot jak widzicie mnie starym...
Niedokończył.
— Mnich, zachciałeś waść; alboż to mnich na spowiedzi wszystkiego nie słucha.
— Ależ bo ja się nie myślę spowiadać! — odfuknął Krzysztoporski.
— I to źle, boby ci to niezaszkodziło, widzi mi się...
— Nie, nie, jeszcze na spowiedź moją nie czas.
— Tak! a potém być może już nie czas!
— Mniejsza o to, mruknął ślachcic — Bóg lepszy od ludzi.
Xiądz Mielecki zamilkł, a Krzysztoporski zaraz dodał jakby potrzebując wywnętrzenia.
— No, chcesz jegomość wiedzieć kiedy mi w życiu było zimno, to powiem.
— Jak się wam podoba.
— Otoż raz, kiedym się ożenił, — rzekł Krzysztoporski, a drugi raz gdy mi żonę odbierano.
— Jak to? odbierano? zapytał xiądz.
— A tak odbierano i odebrano! — odpowiedział stary... bo poszła odemnie w świat...
Xiądz znowu zmilczał, ale pan Mikołaj już miał gwałtowną chętkę do kończenia reszty i zawołał: — No, wywołałeś biedę xięże, to słuchajże i reszty.
— Byleście co nic potém mi nie gadali, bo to, jakem powiedział, słucha się, ale tylko na spowiedzi.
— E! jużciż pleść nie będę! choć to o kobiecie mowa, ależ nie już i słuchać wam nie można, że się kochało? a kochałem xiężuniu, kobietę stworzoną na męki ludzkie, na potępienie i desperacyę. Szatan to był i anioł w jedném ciele.
— Tylko, mój panie Mikołaju, — przerwał ojciec Ignacy, — ani szatanów, ani aniołów do tego nie kładźcie, non misceantur sacra profanis. — Co to kobiécie do anioła!
— No! a jednak to tak było, inaczéj powiedzieć nie można, — żywo dodał Krzysztoporski; — bo i zła i dobra, i twoja i nie twoja: dziś cię kocha, że życie zdaje się dałaby za ciebie, jutro, patrz, przysunął się nowy gaszek, uśmiecha się nowemu, oczyma go kole, aż z niego wysączy szał, pasją,.. Dziś twoja do łez, jutro z ciebie szydzi do śmiechu, i kat jéj mógł zrozumieć!
— No, to ją tam porzucić było, pókiś się nie ożenił!
— A tak! porzucić! gdybyż to można! dałby człek życia kawał żeby się odczepić! Ale cię wiązała jak łańcuchem, i płakał człowiek i wstydał się i powracał. Dziś już lat temu wiele dziesiątków ubiegło, wspomnę a jeszcze goreję, i gniew a zazdrość mnie pali.
— Przeżegnajcie się krzyżem świętym, — rzekł ojciec Mielecki, to wyraźnie opętanie.
— Dobrzeście powiedzieli, było to w istocie opętanie: człek się nieposiadał, moc jakaś władła nim i pętała go.
— Byłoż się modlić i odżegnać.
Bóg i modlitwie odmawiał skutku, o! i tegom w nieszczęściu probował.
— Trzeba było nieustawać, a modlić się.
— Kochałem ją dziewką, kochałem zamężną.
— A toż zbrodnia! — zawołał ojciec Ignacy.
— Wiem o tém ojcze, ale to było opętanie: człek się samego nieznał, odebrałem ją mężowi wreście, wyrobiłem rozwod i wziąłem za żonę.
Mnich się przeżegnał, patrząc z pod kaptura na Krzysztoporskiego okiem bojaźliwego zdziwienia.
— Ale — dodał pan Mikołaj, — szatan co mnie do tego prowadził, srogo chłostać począł. Gdym ją wydarł mężowi, poczęła mnie męczyć zalotnością swoją, jak męczyła pierwszego, i doprowadzała do wściekłości. Nikt, nikt, oprzeć się jéj nie mógł — kogo chciała uwiodła, oszaliła.
— No, musiała to być nic potém kobiéta! zła i zepsuta, ale...
— Ale to był szatan, — zawołał Krzysztoporski, — to był szatan, bo kto ją raz pokochał, tego potem pasja i miłość niespuszczały do śmierci. Doprowadziła mnie do tego, żem ją zamknąć musiał, bom był zazdrośny jak bisurman i szalałem, ażem się mścić począł nad tą okrutnicą.
— Straszneż to mi opowiadacie dzieje.
— Posłuchajcież do dna. Pierwszy mąż dowiedział się o jéj losie; niewytrzymał, napadł mnie nocką i uwolnił ją z więzienia. Uszła i jużem jéj więcéj nie widział. No! alem się nad nim pomścił.
— A cóżeś zyskał na zemście, oślepły człowieku? — spytał xiądz Mielecki.
— Prawda! zyskałem jeszcze większe pragnienie zemsty! — zaśmiał się ślachcic gorzko. — Alem musiał się mścić, bom głowy nie miał i dziś jéj niemam jeszcze. Jéj córka, córka z pierwszego małżeństwa umarła. Bóg wie, może i z mojéj przyczyny! wydarłem mu majątek, przyprowadziłem do ubustwa.
— A lepiéjże ci z tém? — powtórzył zakonnik.
— Lepiéj! któż wie! — a była chwilka tryumfu! alem i ja ujrzał nad sobą rękę Bożą; jedyny syn mój umarł; niezostało mi nic, krom mojéj złości; nieprzyjaciel całego mego życia ostał się przecie, żyje, i ma pociechę jeszcze... ma światełko co mu świeci.
Słów tych z gniewem, z zazdrością domówił Krzysztoporski; xiądz Mielecki obrócił się do niego łagodnie i rzekł:
— Widzicie, Bóg nigdy nie błogosławi zemście.
— Ojcze — gwałtownie przerwał stary ślachcic, — wyście przeżyli lata wasze w pokoju i świętości, wy tego zrozumieć nie możecie, ale są chwile w których potrzeba zemsty dochodzi do szału.
— Człek winien się bronić modlitwą.
— Modliłem się, modlę i modlitwy nie rozumiem, jak kamień od muru odpada od mojego serca.
— Kropla wody nieustanna, kamień w ostatku wyżłobi.
— A znajdźcież mi tę wody kroplę! zawołał z wykrzykiem Krzysztoporski. — Nie! nie! serce to twardsze od opoki, nic go nie weźmie! nic go nie przebije.
To rzekłszy ślachcic, stanął znowu, popatrzał w okno Lassoty, zżymnął się, zadrżał, zacisnął pięści, zagryzł usta z których kropla krwi wytrysła, i mówił do siebie, jakby się zagrzewał.
— Jam wszystko stracił! on ma pociechę — ja nic niemam, on ma nadzieję, otuchę, radość! tak być niemoże, czémże on lepszy odemnie; umrę, ale się zemszczę!
Ojciec Mielecki przestraszony wywołanemi zeznaniami i spomnieniami ślachcica, z gorączkowym niepokojem opowiedzianemi, usunął się nieco, niechcąc ich więcéj rozdrażniać i począł znowu się modlić, żeby zatrzeć w sobie wrażenie doznane; chciał się obmyć z błota, które na niego prysnęło.
Po chwili uderzyła godzina północnego chóru; dzwon się odezwał i xiądz Ignacy zszedł z murów śpiesząc do kościoła. Krzysztoporski jak tylko się go pozbył, obejrzał że go nikt nie śledzi; podszedł szybko pod izdebkę Lassoty. Oczy mu się iskrzyły, twarz pałała, nastawiał ucha, ale nic nie słyszał, a ujrzał tylko przy mdłém światełku kaganka dziéwczę siedzące u łoża starca, który spoczywał snem łagodnym i orzeźwiającym. Handzia, która się była zdrzémnęła także ze złożonémi na piersiach rękoma, jakby ją sen ujął wśród modlitwy, zdawała się zatopiona w jakiémś widzeniu niebieskiém, w rajskich marzeń zachwycie, usta jéj uśmiéchały się słodko, twarz tchnęła spokojem nie naszego świata.
Nigdy zjadliwszéj nienawiści okiem, nie spojrzał człowiek na człowieka, jak w téj chwili stary Krzysztoporski na starca i Hannę: byłby ich, zdaje się, pożarł wzrokiem gdyby mógł, byłby zabił; i czy to potęga wzroku nienawistnego, czy inny powód jaki, Hanna wśród snu spokojnego porwała się nagle z krzykiem boleści, — starzec obudził się przestraszony.
— Co ci to Handziu? co ci to dziécię moje?
Nic, nic dziaduniu... tak... wśród snu, wśród marzenia o naszéj chatynce, o matce mojéj, o ogródku, o wiosce naszéj, o nie wiém czém, coś mi się nagle przyśniło strasznego i obudziłam się z krzykiem... a! i przerwałam ci sen.
— To nic, to nic, ja nie spałem — rzekł stary.
— Jakto nie?
— Nie, nie, tylko oczy miałem zmrużone; kładnij się, proszę cię, dobry moment spokoju póki nie strzelają... zaśnij.
— Ja? ja spałam do woli w dzień, mnie się spać nie chce.
— Biédne dziécię! ty się zabijasz przy mnie!
— O! mój dziadziu! — i klękła całując wyschłą jego rękę.
Krzysztoporski odskoczył żywo i pobiegł na mury.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.