Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom piérwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Była już noc prawie, gdy list ten doszedł do rąk Kordeckiego; znajdował się on w swéj celi z kilką zakonnikami, Miecznikiem, panem Czarnieckim i Małachowskim. Działa z obu stron o zmierzchu ustawać poczęły, a rozkaz przeora dany na murach, aby poprzestać ognia, jak skoro szwedzi niepokoić twierdzę ustaną; ściśle i ochotnie spełniony został.
Profess Rudnicki przyniosł pismo i wprowadził Kuklinowskiego, którego nie odprawiono, zsyłając się spoźnioną porą i odkładając na jutro.
— Ho! zobaczemy téż co nam generał pisze! — rzekł rozpieczętowując Kordecki.
— Ciekawym — dodał p. Zamojski, — ale timeo Danaos et dona ferentes, choćby się lizał, niebardzo mu wierzyć. — Cóż to ja widzę! — zawołał rzuciwszy okiem na papier, — wszak ci to wyraźny rozkaz króla JMości zajęcia Częstochowéj. A co xięże przeorze, nie mówiłem żeście się źle wzięli, i że z téj beczki nie należało poczynać, otoż zbili nas z tropu! Skonwinkowali, jakem poczciw, patrzcie! stat czarno na białem, zająć Częstochowę! a co teraz poczniemy?
Wszyscy zdawali się mocno zafrasowani, tylko przeor się uśmiechnął.
— Bynajmniéj to nie konwinkuje, rzekł spokojnie.
— Wy się smiejecie, ojcze, a to Calamitas, bo niezaprzeczycie, że nas spędził ze stanowiska.
— Nie, kochany Mieczniku.
— Jak to? Mówicie, niéma rozkazu królewskiego, a on wam okazuje rozkaz jego, a w dodatku przysłał go in originali, chyba zażądacie żeby był w aktach grodzkich poświadczony!
— Juściż to prawda! — dorzucił pan Piotr — cale to nie moja rzecz; bić się to ale, a w te korowody z niemi wchodzić, nic potém. Każcie na każdy list ognia dać; posłańców niepuszczać, bo to wszystko szpiegi; traktacje wszelkie suspendować, i siec... taka moja rada.
— Dla czegoż panie Pietrze, nie mamy używać wszelkiéj broni godziwéj, jaka się trafia? — zapytał Kordecki, — i owszem słowami z niemi walczyć, mniéj się może krwi przeleje.
— Ba! ale nas temi chytrościami pokonają,.. pismo to niebezpieczna rzecz...
— Nie! panie Mieczniku, nie panie Pietrze, przy pomocy Bożéj i tego się nie ulękniemy.
— Ależ naprzykład tu, argument niepokonany, jak go zgryść?
— Bardzo łatwo.
— Przynajmniéj ja w pokorze ducha, niemożność uznaję, rzekł kłaniając się Zamojski.
— A taka rzecz prosta i jasna, mówił z uśmiechem przeor, wskazując na kartę. Częstochowa to miasto — Częstochowa, rozumiecie mnie; klasztor czyż niewiecie, że się zowie zawsze i wszędzie Jasną-Górą — po całym świecie słynąc nazwaniem Clarus mons. Niechże sobie Miller zajmuje Częstochowę, a Jasnéj-Góry mu niedamy...,
Ze wszystkich ust razem wyrwał się wykrzyk radosny i wesoły.
— Doskonale i wybornie xięże przeorze dobrodzieju! szlijmyż mu zaraz zwycięzką odpowiedź.
Czekajcie, nie mamy się czego spieszyć, — odparł zakonnik, — dziś już noc, dobrze nam i kilka godzin mieć w zysku, jutro i to nie rychło, poślemy do niego z listem. Musiemy godzinę każdą cenić, bo ta chwila życiem ludzkiem się płaci; zwlekać, marudzić, targować, na tém rzecz...
Z uszanowaniem w milczeniu znowu spójrzeli na przeora przytomni, i słowem mu się nikt nie sprzeciwił, trafiał do przekonania wszystkich.
— A teraz, — dodał Kordecki do ślachty, — pójdźmy mury obejrzeć i żołnierza pokrzepić.
To mówiąc narzucił swój płaszcz i poprzedzając gości ruszył ze swéj celi ku korytarzom w podwórce, od strony północnéj zaczynając przegląd hetmański, z wodza powagą, natchnieniem, z rezygnacją kapłana, z męztwem żołnierza.
Działa już wszystkie milczały; rozpalone ich paszcze dymiły tylko jeszcze wśród chłodu nocy, okrywając się parą jakby ze znużenia; przy nich leżał lud, puszkarze pod namiotkami, jedni modląc się na różańcach, drudzy pożywając posiłek wieczorny, inni gwarząc o wypadkach dnia tego. Żadna śmierć nie zasmuciła początku walki w twierdzy, a choć Miller silił się wyłom zrobić w słabszych murach od północy, jeszcze i jednéj nie skruszył dotąd cegiełki. W jedném miejscu weselszy śmiech i gwar ludzi zastanowił przeora; jakaś postać w ciemności na mur się prawie wdrapawszy, rzucała cóś żołnierzom. Przelękły Zamojski widząc kogoś z zewnątrz się dobywającego, poskoczył z wołaniem.
— Kto to? co to jest?
Głowa w płachty uwinięta odpowiedziała mu z za muru:
— Sługa matki Boskiéj! nic to Mieczniku dobrodzieju! nic! to ja! stara sługa N. Panny Częstochowskiéj, przyniosłam żołnierzom trochę szwedzkich gruszek, sama już nie ukąszę ich, bo zębów niémam, oni niech się pożywią.
— Jakie to gruszki szwedzkie? podchwycił Zamojski.
Żołnierze się śmieli i zbierali po blankowaniu rozsypane kule różnego kalibru, które stara żebraczka rzucała im, uzbierawszy ich od rana dobry zapas. Przeor nadszedł i twarz mu się rozpogodziła.
— To nasza ranna, którąśmy to widzieli pod murami, pomocnica. Widzicie, w amunicją nas opatruje; weźcie, weźcie, od przybytku głowa nie boli, i to dar Boży; kto wie jak długo pociągnie oblężenie, zapas nie szkodzi.
— Ale jakże się na mur wdrapała? — spytał Miecznik.
— Bóg to wie, — odpowiedział Kordecki, — źle tylko że może nieprzyjacielowi pokazać drogę.
— Nie bójcie się, nie bójcie, szwed tu nie wlezie, rzekła Kostucha, to moja chata, a ja swojego kąta obronię.... Po murze iść jak po wschodkach, a tu i bramka jeszcze i gzémsy... nic osobliwego nie dokazałam. Brat Paweł puścić nie chciał, że poźno, musiałam tędy oddać co się zebrało... Dobranoc panom, bo mnie czas odpocząć, życzę spokojnéj nocy! Szwedzi spią — sza! nie budźmy licha kiedy spi.... luli, luli! Głos schodził, słabnął i ustał....