Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom piérwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz była Niedziela i święto Ofiarowania Najświętszéj Panny; oblężenie nie mogło przerwać nabożeństwa uroczystego, które przeor rozporządził wcześnie ze zwykłą wystawnością, bo to był dzień patronki, dzień Jéj pamiątką uzacniony, który wśród niebezpieczeństwa obchodzić chciano, gorliwiéj jeszcze niż zwyczajnie.
Kordecki sam śpiewał mszą wielką przed ołtarzem Maryi, z tém świętém przejęciem, z tym zapałem ognistym, co jak iskra rozpala kogo dotknie; i gdy dnia tego przypadające we Mszy świętéj słowa odśpiewywał:
„Dusza moja pożąda i omdlewa, pragnąc wnijść do domu Bożego, serce moje i ciało drżą z radości do Boga żywego.”
Znać było, że wyrazy te płynęły mu z duszy, że ich zimno nie powtórzyły usta, ale się wyrwały z uczuciem, z uniesieniem, z zapałem...
I mury kościoła drżały od śpiewu, od muzyki, od dzwonów bicia, a szwed jakby zawstydzony milczał; znać polacy będący w obozie powiedzieli mu o święcie, które sami beze mszy nawet obchodzili może.
Xiądz Jan Stradomski miał dnia tego rzewne kazanie, które poruszyło serca wszystkich i wlało męztwo w zlęknionych, potrzebujących nieustannéj podniety, aby duch ich nie opuścił. Twarz Kordeckiego jasna, ufna, blaskiem wiary świecąca, była drugą mową całą, była najlepszym bodźcem do odwagi... Na jego ramionach leżały losy tylu ludzi, świętości tak drogich, a on siał spokojny.
Z wołaniem do Boga: Święty! znowu wyszli wszyscy obejść mury z przenajświętszym Sakramentem; wysunęły się chorągwie, powiały z wiatrami wizerunki świętych, srébrny krzyż dźwignął nad strzelnice, wysypał się za niemi lud gromadny.
Szwedzi patrzali w zdumieniu, osłupieniu, jak na cóś niepojętego dla nich, na ten spokój modlitwy po wczorajszym dział grzmocie; śpiewy przejmowały ich jakimś niepojętym strachem. Gorzéj było w obozie polskim: tu zgryzota sumienia, tu żal ciężki panował; wszyscy z odkrytemi głowy witali processją daleką, czując przytomność Bożą, na tych uświęconych murach. Ich dłonie skalane podniesieniem oręża na świętości własne, ciężyły bezwładne nie mogąc złożyć się do modlitwy, spadały ku ziemi; czoła pokutniczo kłoniły się, przyklękały kolana, dreszcz przejmował, a ze śpiewem co ich dochodził, zdawali się słyszéć przekleństwo, odrzucenie, wyrok skazujący ich na wyłączenie z bratniego grona, które krzyż łączył...
Milczenie głuche, przeciągłe, grobowe, westchnieniami tylko przerywane, panowało nad tą częścią obozu; szwedzkie bluznierstwa, śmiechy bezbożnych co urągali uroczystości nie mogąc jéj dzielić, w obec téj Arki, którą niesiono na postrach Filistynów, miotane obelgi i przekleństwa protestantów, najboleśniéj polakom czuć się dawały; — widzieli dziś komu rękę podali, kogo posiłkowali i przeciw komu: poznawali, że samobójcy targnęli się na siebie samych, na to co mieli najdroższego w świecie — wiarę! —
Ktoby naówczas spójrzał na polaków w obozie szwedzkim stojących, na pobladłe ich twarze, na zmartwiałe usta, chmurne czoła, nie wróżyłby Gustawowi długiego związku z niemi. W obec religijnego obrządku, odskoczyły od siebie, te dwie związane ale nie zrosłe części nieforemnéj całości i groźno patrzały jak wrogi; Wejhard nawet nie Polak, katolik tylko, udając wesele, czuł się niespokojnym; dźwięk dzwonów i śpiew, zdawały mu się czynić wyrzuty.
Miller także patrzał, niecierpliwił się trochę, ale mu to było obojętne; żartować by był chciał, a żart mu nie szedł, bo za czary jakieś uważał ten obchód, a czarów się obawiał. Odwracał głowę, krył oczy, rzucał się niespokojny, rad żeby to rychléj ustało.
— No! długoż ci mnisi pod pozorem nabożeństwa zwodzić i nudzić mnie będą? — zawołał w ostatku zniecierpliwiony, — każę dać ognia do ich chorągwi i bałwochwalczych obrazów. Czemu mi nie przysyłają odpowiedzi. A! tyś katolik, — odwrócił się do Wejharda z przekąsem, — powiedzże, długo to jeszcze potrwa?
— Skończy się około południa, odpowiedział hrabia poważnie.
Ale i południe nadeszło, a z klasztoru śpiewy, dzwonów dźwięki dochodziły, processja krążyła jeszcze, powiewały chorągwie.
Gdy tak pobożnie za świętem Ciałem umęczonego Boga idą wszyscy do koła murów, ledwie chorzy i niedołęgi pozostali po izbach, stary Lassota wywlókł się także z wnuczką swoją, a Krzysztoporski w tłumie ślachty siwą, ołysiałą głową, ponurą i groźną twarzą górował. Wzrok jego zasępiony brwią nawisłą, a zimny i chmurny, ciężko obracał się do koła; szedł, ale się nie modlił, jakby mu kamień usta nacisnął. Postać to była poważna lecz straszna; starzec z wyrazem siły i niepokonanéj woli na czole, ustami dumnemi, silnemi barki i ruchami gwałtownemi jak dusza. Znać było w rysach, znać w marszczkach głębokich, że silne namiętności życie jego przepaliły, że cierpiał, używał i bolał, a walczył nie poddając się do końca. Ciężka szablica wlokła się za nim brząkając po bruku, jakby się na niego skarżyła; jedną ręką trzymał się w bok, drugą niosł pogniecioną czapkę z pióropuszem.
Oblicze to podniesione nad tłum, wzrostem Krzysztoporskiego, przerażało zamarłym na niem wyrazem uporu i samowoli. Znać myślą był gdzieindziéj, bo wzrok błądził nieuważny, szklanny, to tu, to ówdzie zwracając się, z jedną ciągle dziką obojętnością, z duszy na wierzch wypędzoną.
Opodal nieco szedł Lassota złamany wiekiem, sparty na wnuczce, takim jakeśmy go widzieli w jego ubogiéj chatce, tylko na twarz dziwny występował rumieniec, bo czuł choć niewidział jeszcze nieprzyjaciela swojego w tłumie. I chciał się modlić a zrywała mu się w ustach poczęta modlitwa, drgnął ile razy go kto dotknął, na każdy szelest głowę odwracał, słowa marły na wargach, oko z xięgi zbiegało na lud, z ludu na xięgę. Hanna podtrzymywała go i śpiewała pieśń szybko, żywo, jakby nią chciała myśl jakąś w sobie przygłuszyć, czegoś zapomnieć, do czegoś się ośmielić.
Podniesiona głowa Krzysztoporskiego, wciąż z obojętném wejrzeniem, stała nad tłumem, i długo, długo wzrok jego szklanny nie objawiał nic, krom jednostajnego cierpienia; nagle oczy jego zaiskrzyły się, zabłysły jak ogniem piorunowym, głowa rzuciła się na ramiona, wargi zatrzęsły konwulsyjnie, i włos pozostały na czaszce zdawał najeżać; ręka ścisnęła szablę, posunął się żywo — i stanął. Ale lud popychał go z sobą i unosił daléj. Szedł ale już inaczéj, krokiem urywanym, namiętnym, jakby go co pędziło i wstrzymywało. Oczy utkwione w jedno miejsce znijść z niego nie mogły — zobaczył Lassotę, a przy nim dziecię, pociechę, nadzieję! On nie miał nikogo, on był sam jeden; jego życie płynęło jak rdzą zakrwawiony strumień, wśród błot zapadłych. Tamtemu Bóg promieniem jasnym ustroił czoło zmarszczone; jemu wszystko odebrał i zostawił go samym, znękanym, zbolałym. Chęć zemsty przeleciała po głowie, złość i gniew obudziły się w sercu, ale oko padło mimowolnie na Ciało Chrystusa... na świętość.
I czy raz piérwszy w duszy jego obudziło się cóś niepojętego, ręka opuściła szablę, wzrok upadł na ziemię, piersi ulżyło westchnienie. Zastanowił się i tłum go popychał a wzrok jego znowu padł na żywego Boga; Krzysztoporski uczuł się świętokradzcą, idąc z uczuciem zemsty za tym, który wszystko zabójcom swoim przebaczył. Ale to była chwila tylko, chwila jak promyk słońca w zimie przelotna i krótka, i Krzysztoporski znowu zapłonął gniewem, znów chwycił oręż, znów oko krwawe, posępne, straszne żądzą zemsty, zwrócił na starca, jakby go niem chciał poźreć.
I rzekłbyś, że tę potęgę wzroku uczuł schorzały starzec, zadrżał także, zniepokoił się, zatrzymał, siły go opuszczały; odwrócił oczy i wrogie wejrzenia spotkały się z sobą. Zwarli się jak mieczami, jakby barki z barkami się scięły. — Nic odmalować nie potrafi téj chwili krótkiéj, w któréj ich oczy same stoczyły z sobą walkę śmiertelną: wlepili je w siebie jakby się wyzywali, a żaden ustąpić nie chciał, i stali oba i patrzali, a jedli się wzajemnie. Całe życie, cała siła ich zbiegła do zakrwawionych oczów; uczuli jakby życie przez nie uciekało, i po walce, złamani zostali i bezsilni. Krzysztoporski stał wryty, wnuczka ciągnęła starca; on piérwszy wrócił do modlitwy ustami, choć jéj jeszcze zakrwawione serce nie rozumiało długo, piérwszy on przebaczył w imie Boże.
Nikt nie spostrzegł tego dramatu jednéj chwili, nikt, a raczéj jedne tylko obce oczy. Stara żebraczka, którą wpuszczono do twierdzy na nabożeństwo z resztą kul, co ich wczoraj przez mur przerzucić nie mogła, — szła także za processją, ale ze zmienioną twarzą. Wzrok jéj osmutniały i niespokojny wyszukał w tłumie tych dwóch ludzi i wracał ku nim nieustannie. Śmiech co jéj usta wyginał zwykle, zbiegł z warg zmarszczonych, które posępny wyraz przybrały. Szła i patrzała, a oczy jéj radeby się rozedrzéć na dwoje; to padały na starca, to na Krzysztoporskiego, z litością i strachem naprzemian; to na Hannę, na którą z niewysłowionym miłości poglądała wyrazem. Długo tak szła aż pod drzwi kościelne, i gdy się dwaj nieprzyjaciele zwarli oczyma, zadrżała, odwróciła się, poznała co w ich duszy się działo, stanęła jak przykuta w miejscu i już nie powróciła do kaplicy. Sparła się o mur i pozostała przy nim cóś szepcząc, czegoś się miotając dziwnie; lecz że ją zdawna miano za szaloną, nikt na to nie zważał.
Wszyscy wyszli z kościoła, i dopiero wówczas w puste jego mury kadzidłem i modlitwą świeżą przesiękłe, wstąpiła powoli żebraczka, wprost idąc przed obraz Bogarodzicy. Tu padła krzyżem na posadzkę, i tak została, dopóki jéj zakrystjan wyjść nie rozkazał, zamykając kaplicę.
Tymczasem Miller czekał i złościł się bezsilnie, aż wreszcie nie rychło przyniesiono mu list przeora; wiemy już jego odpowiedź. Wejhard, który na widok posłańca nadbiegł, spodziewając się tryumfu, punktów ugody lub czegoś podobnego, czytał list generałowi. Szwed poskoczył z miejsca usłyszawszy odpowiedź przeora, choć była pokorna i uszanowania pełna; ale ten spokój mnichów, to ich zaufanie w obec ogromnych sił szwedzkich, ta śmiałość wśród otaczającego niebezpieczeństwa, którego nie zdawali się widzieć i uznawać, w głowie mu się nie mieściła.
— To szaleńcy! zawołał.
— To tylko mnichy, rzekł Wejhard, gdyby tam był choć jeden żołnierz, nauczyłby ich co im grozi.
List Kordeckiego czytano: przeor przybrał w nim nową dla siebie postać dyplomaty — kapłana; wywijał się jak mógł z millerowskich zagadnień: „Naszem powołaniem, pisał, jest nie wybierać królów, ale naznaczonym od Boga, dotrwać w raz poświęconéj wierze.
— O! to już co innego! rzekł Szwed, nie uznają znowu króla szwedzkiego, buntownicy!
— „Wybranym, — czytał Wejhard zakąsując wargi — dochowujemy niezłomnie posłuszeństwa i wierności wszyscy, z tém miejscem świętém (które dotychczas zawsze, jako w protekcji, tak w weneracji wielkiéj królów zostawało), nie ręką orężną (gdyż to nie nasza jest, potencji królów przeciwić się) ale naszą zakonnością napomnieni do tego. Widzieliśmy ordynans króla J. M. szwedzkiego, ale ponieważ prezydjum dostateczne mamy, którym wszelkie najazdy swawolnych...
— Incursio insolentium! zakrzyknął Miller zajadle biorąc to do siebie i czytającemu każąc powtarzać Wejhardowi — ha! mnie to tak częstują i waści panie hrabio, czytajmy daléj!..
Gdy Wejhard doszedł do miejsca, w którém przeor różnicę Częstochowéj od Jasnéj-Góry położył, Miller począł się znowu srożyć, rzucać i łajać, i nie dał już kończyć czytania listu.
— Słyszysz, rzekł do posłańca, chytrym mnichom za całą odpowiedź ponieś słowa moje, zniszczenie ich czeka! w gruz i popioły ich ten kurnik obrócę.
To mówiąc odegnał go, i natychmiast siadł na koń, gotując się całą siłę wywrzéć na klasztor.