Koroniarz w Galicyi/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX,


w którym opisaną jest podróż księcia A. C. z Cybulowa do Cewkowic, wraz z rodowodami rodziny Kołdunowiczów i Kacprowskich.

Gdy już pan Bogdan Kołdunowicz poinformowany był dostatecznie co do zamiarów pana naczelnika obwodowego względem księcia Artura, i gdy lokaj przyniósł wiadomość, iż nakryto do śniadania, N. P. B. K. przypuszczonym został do oglądania książęcej fizyonomii, ozdobionej szafirowym pince nez z szeroką czarną tasiemką. Uszanowanie, z jakiem pan Bogdan skłonił się przed tą znakomitą osobistością, było tem większe, że pan hrabia Cypryan mówił o panu Arturze tylko jako o księciu A. C. i że z tych liter początkowych pan Bogdan wnosił, iż ma do czynienia z członkiem rodziny Czartoryskich. Nie mało też zastanowił go nos pana Artura, który nie przekraczał bynajmniej zwykłej dymensyi nosów ludzkich, podczas gdy p. Bogdan z zawieszonego u hr. Cypryana portretu księcia jenerała ziem podolskich wnosił, że każdy Czartoryski powinien, jeżeli nie przewyższać Kołdunowiczów, to przynajmniej rywalizować z nimi co do rozmiarów tej niepośledniej części ciała. Oprócz tego nader zadziwiającego faktu, utkwiło jeszcze w pamięci pana Bogdana, że książę A. C. przy pierwszem spotkaniu swojem z N. P. B. K. miał na sobie czarny surdut, jasną żółtawą krawatkę, kozłowe buciki i pantalony jakiegoś ceglasto-różowego, naówczas modnego koloru. Książę pan raczył podać rękę panu Bogdanowi, i zapytać go nader uprzejmie, jakie też są aspekta co do tegorocznych zbiorów? P. Bogdan nie omieszkał odpowiedzieć jak najobszerniej na to zapytanie, przyczem położył szczególny nacisk na wymarznięcie kukurudzy w skutek niespodzianych przymrozków w Maju, co, jak sądził, gdyby doszło do wiadomości cesarza Imci Napoleona, spowodowałoby go niewątpliwie do przyspieszenia interwencyi; albowiem w takich okolicznościach jak dzisiejsze, szlachcic wprawdzie chętnie położy głowę dla sprawy ojczystej, ale ani rządowych, ani narodowych podatków opłacać nie będzie w stanie. Książę dał nawzajem do zrozumienia panu Bogdanowi, że Napoleon doskonale wie o tem wszystkiem, i że byłby już od dawna w Polsce, gdyby mu te przeklęte zawikłania w Meksyku nie stały na przeszkodzie. Poczem przystąpiono do śniadania; książę i hrabia pili herbatę, a pan Bogdan, jakkolwiek przyzwyczajony był zawsze wypijać swoją szklankę pożywniejszej nierównie kawy z odpowiednią ilością chleba z masłem, i jakkolwiek dla temrychlejszego wypełnienia rozkazów naczelnika wyjechał był naczczo z domu, pił także herbatę i gryzł do niej kawałek sucharka, ażeby swojemi demokratycznemi nawyknieniami nie odbijać zbyt mocno od arystokratycznego towarzystwa, wśród którego los go posadził. Po herbacie, pan hrabia obdzielił swoich gości doskonałemi cygarami, lokaj wyniósł tłumoki na wózek p. Koldunowicza, a p. hrabia, ku wielkiej admiracyi swego podwładnego, pożegnał się po francuzku z księciem A. C., mówiąc mu: Au revoir, cher cousin, następnie zaś kiwnął poufale głową kłaniającemu się bardzo nizko N. P. B. K. Jeszcze z ganku pan hrabia skinieniem ręki żegnał odjeżdżających, i uśmiechał się do nich po przyjacielsku. „Poganiaj!“ wolał pan Bogdan na swego woźnicę, służba folwarczna zdejmowała czapki, dziatwa wiejska patrzyła ciekawie na jadących, a gąski i świnki uciekały z drogi, jak gdyby wiedziały, że to N. P. B. K. wiezie księcia A. C. do Cewkowic. Na grobli koło stawu dwaj żandarmi, patrolujący przez Cybulów, salutowali przejeżdżającemu właścicielowi Telatyna, który odpowiedział im uprzejmym ukłonem, podczas gdy książę nie zwracał na nich najmniejszej uwagi — co napełniło pana Bogdana większem jeszcze podziwieniem dla tego potomka wojewodów i hetmanów. Zimna krew i pogarda wobecniebezpieczeństwa, oto zdaniem pana Bogdana, najpewniejsze znamiona dobrej „rasy“. Rozpoczął tedy zaraz za stawem rozwijać na nowo swoją teoryę o niezbędności arystokracyi, i o nieszczęśliwym losie murzynów, którzy będąc pozbawionymi tego kwiatu cywilizowanego naszego społeczeństwa, nie mogą być niczem innem, jak tylko murzynami. P. Artur okazał się złośliwym, i z teoryi pana Bogdana wydobył wniosek, że Hotentoci i Kafrowie staliby zupełnie na równi z Galicyanami, gdyby np. niektórzy polscy członkowie austryackiej Izby panów osiedli między nimi, albo gdyby wiedziony uczuciem ludzkości który z oligarchów naszych założył dla nich dziennik, wytwarzający hotentockie „stronnictwo narodowe“.
— Tak jest, panie dobrodzieju, tak jest — zawołał p. Bogdan w uniesieniu, iż książę raczył tak dobrze zrozumieć jego teoryę — my jeśli co znaczymy, to dlatego, że mamy arystokracyę! — I tak dalej prawił w tym kierunku pan Bogdan, jak gdyby odgadywał, że demokracya narodowa poszkapi się w r. 1869, i że wszyscy w końcu będą prosić jakiego księcia lub hrabiego, by ich wyciągnął za uszy z położenia w które zaleźli. (Zresztą, jeżeli nie będą prosić, książę albo hrabia zrobi to z własnej dobrej chęci i woli, bo niektórzy z tych panów czasem nawet z amatorstwa, umyślnie zapędzają naszą nawę publiczną na mielizny, ażeby potem mieć przyjemność ratowania nas z kłopotu. Przyp. aut.)
Wygadawszy się do woli o doskonałości arystokratycznych urządzeń, i nadmieniwszy nawiasem cokolwiek o krnąbrności i lenistwie chłopów, jakoteż o nędznym materyalizmie żydów, a znalazłszy w księciu cierpliwego słuchacza, pan Bogdan starał się nakoniec zaszczepić w tym ostatnim przekonanie, że i Kołdunowicze niepoślednie w naszej hierarchii szlacheckiej zajmują stanowisko. Pierwszy z nich bowiem, jeszcze za czasów Palemona na Litwie otrzymał szlachectwo z powodu, iż króla zgłodniałego na łowach przyjął u siebie i uraczył tak doskonałemi kołdunami, jakich Jego Królewska Mość nawet przy własnym stole nie jadł. Na podstawie tych zasług nadany mu był herb w kształcie białego widelca w czerwonem polu, on zaś nazwany Kołdunowiczem i używany do różnych poselstw do dworów zagranicznych, a osobliwie do Zjednoczonych Stanów, które naówczas były jeszcze cesarstwem. Od tego Koldunowicza, wszyscy inni Kołdunowicze następowali po sobie w nieprzerwanym porządku, i wszyscy też mieli nadzwyczajny talent i pociąg do dyplomacyi, czego zresztą obecny p. Bogdan Kołdunowicz na sobie samym doświadcza, i w skutek czego radby był nawet syna swego przeznaczył do karyery dyplomatycznej, gdyby w gimnazyach nie obciążano dzieci matematyką, fizyką, naturalną historyą i t. d. Za moich czasów, Mościdzieju — mówił pan Bogdan — system szkolny był lepszy, i jak mię tu pan hrabia dobrodziej widzisz, już w piętnastym roku życia pisałem ody i mowy łacińskie; to też dzisiejsza generacya nie uczy się w szkołach niczego pożytecznego, nie da już ojczyznie takich ludzi, jakich jeszcze teraz Bogu dzięki posiadamy. Ale oto i mój Telatynek, i jeżeli p. hrabia dobrodziej raczysz zaszczycić ubogą strzechę szlachecką chwileczką swojej wysokiej bytności, wstąpimy do mnie na maleńką przekąskę, bo do Cewkowic jeszcze spore trzy mile, a obiad tam jadają bardzo późno.
Książę A. C., którego bawiło niezmiernie, iż dla odmiany tytułowany był teraz hrabią, nie miał nic do zarzucenia przeciw projektowi przekąski; wstąpiono tedy do Telatyna, i podczas gdy bohater nasz posilał się bryndzą, różnemi półgąskami, wędzonemi wieprzowemi schabami i koziemi łopatkami, jakoteż konfiturami, przynoszącemi jak największy zaszczyt pani Kołdunowiczowej i tradycyjnemu gastronomicznemu zmysłowi rodu Kołdunowiczów w ogóle — pan Bogdan tymczasem doglądał osobiście woźnicę, który najlepszą czwórkę ze stajni telatyńskiej zaprzęgał do ciężkiego koza, przeznaczonego wyłącznie tylko na tak wielkie okazye, jak dzisiejsza. Gdy już obydwaj panowie zajęli swoje miejsca w tym okazałym przyrządzie podróżnym, pokazało się, że „kara“ nie chciała na żaden sposób ruszyć z miejsca, podczas gdy bułan i szpak, zaprzęgnięte w lejcu, okazywały nierównie większą skłonność do kręcenia się naokoło kocza, aniżeli do ciągnięcia go w prostym kierunku naprzód. Książę, niezbyt zapewne oswojony z temi trudnościami, towarzyszącemi wyjazdowi w drogę, nie mógł utaić swego niepokoju, ale p. Bogdan zapewniał go, iż to tylko tak „z miejsca“, i że potem konie pójdą doskonale, bo są łagodne jak dzieci, i własnego chowu. „Kara“ potwierdziła te słowa swego pana, tłukąc tylnemi kopytami o kozioł, podczas gdy bułan i szpak porozumiawszy się, po niejakiej różnicy w zdaniach, co do dalszej drogi postępowania, mimo wszelkich napomnień woźnicy znalazły się wkrótce obok drzwiczek kocza z tej strony, z której siedział pan Artur. Ale połączonym usiłowaniom całego personalu stajennego, pod kierownictwem młodego p. Kołdunowicza, udało się po niejakim czasie pokonać tę nieprzewidzianą opozycyę, i czwórka wraz z koczem wyleciała pędem z podwórca, całkiem szczęśliwie i bez szwanku dla podróżnych. Za bramą, bułan zrozumiał doskonale, iż zamiarem księcia A. C. jakoteż N. P. B. K. jest udać się do Cewkowic, ale szpak na przekór swemu koledze rwał się w stronę Cybulowa, podczas gdy kara starała się przekonać całe towarzystwo, że najstosowniej będzie, jeżeli wcale nie wyruszą z Telatyna, i obstawała tak uporczywie przy swojej biernej opozycyi, polegającej na nieruszaniu się z miejsca, jak gdyby była federalistką z przekonania, i jak gdyby gorzka ironia losu zmuszała ją wieźć delegatów do Rady państwa. Sprzeczne te dążności rumaków p. Kołdunowicza wprawiały kocz w ruchy tak nieregularne i gwałtowne, jak okręt podczas burzy na morzu, i p. Artur po raz drugi zabierał się wyskoczyć na ziemię. Ale pan Bogdan wstrzymał go jednym giestem, wstał, oparł się kolanem o siedzenie na przodzie, i nie mówiąc ani słowa, począł okładać pięścią plecy swego woźnicy, wystawione na ten grad pocisków bez żadnej nadziei sukursu. To wywarło magiczny prawie skutek; woźnica zebrał lejce, odtelegrafował całemu zaprzęgowi batem to, co p. Bogdan pięścią tłumaczył jego plecom, i po kilku protestach ze strony karej cały ekwipaż ruszył bez dalszych przeszkód drogą ku Cewkowicom. Pan Bogdan zaś usiadłszy napowrót, tłumaczył swemu towarzyszowi podróży, iż użyty właśnie przezeń sposób jest jedynym, za pomocą którego u nas w Galicyi można ruszyć naprzód. I pan Bogdan nie mylił się ani trochę — żałować tylko wypada, że system jego co do ogółu nie da się tak łatwo zastosować, jak co do jednego woźnicy i jednej czwórki, złożonej ze zwolenników prawicy, lewicy i biernej opozycyi, przyczem jeszcze czwarty koń reprezentuje pewne stronnictwo, „na przemian zasadnicze i utylitarne“. Ale może się kiedy znajdzie taką pięść i taki bat, że i nasza czwórka ruszy z miejsca...
Droga z Telatyna do Cewkowic nie miała w sobie nic ciekawego, oprócz czterdziestu siedmiu mostków, które potrzeba było przebywać na trzymilowej przestrzeni, i z których każdy zbudowany był według jednego i tego samego systemu, zadziwiającego swoją prostotą a jednak dla cudzoziemców zupełnie niepojętego. Anglik, Francuz i Niemiec nie zrozumie nigdy, dlaczego trzy krzywe kawałki drzewa, położone wzdłuż, i cztery położone w poprzek nazywają się u nas mostem — tem bardziej, że najwygodniej i najbezpieczniej przejeżdża się tam, gdzie droga tuż obok tak zwanego mostu prowadzi prosto przez rów, strumyk lub inną przeszkodę, in gratiam której most jest postawiony. Jeżeli jednak uwzględnimy, że z trzech wozów, przebywających którykolwiek z wyliczanych powyżej mostów, w przecięciu zaledwie jeden załamuje się lub spada do rowu, to wszelkie narzekania na nieporządek w naszym autonomicznym departamencie des ponts et chaussées wydadzą się nam zupełnie nieusprawiedliwione. Pan Bogdan Kołdunowicz, któremu wiele zależało na tem, ażeby książę A. C. powziął jak najpochlebniejsze wyobrażenie o wszystkiem, czem się odszczególnia Galicya, tłumaczył mu obszernie zalety tego, jak się wyrażał „pojedynczego“ a taniego sposobu budowania, dając przytem do zrozumienia, że wszystkie zkądkolwiek importowane nowości nie wiele są warte. Najmocniej zaś sprzeciwiał się p. Bogdan budowie kolei żelaznych, do których, jak mniemał, kraj nasz nie jest jeszcze dość dojrzałym. Gdy atoli książę A. C. nadmienił, że zachodnia część Zjednoczonych Stanów mniej jeszcze od Galicyi jest dojrzałą, albowiem oprócz niedźwiedzi i czerwonych indyańskich demokratów nie posiada żadnej ludności, a jednak jako pierwszy początek kolonizacyi prowadzą tamtędy koleje żelazne — pan Bogdan ugiął się chętnie przed wyższem światłem swego towarzysza podróży, przyznał mu słuszność i dodał znowu zwykłą swoją uwagę o opłakanem położeniu murzynów, pochodzącem z braku wszelkiej arystokracyi, któraby mogła ich oświecać i przodować im na drodze postępu.
Radość p. Bogdana z książęcego swego towarzysza podróży była tak wielką, że po drodze zmyślił sobie nader pilne interesa „narodowe“, pod których pozorem wstępował do różnych dworów szlacheckich i pokazywał sąsiadom pana Artura szeptając im na ucho, jaka to wielka i ważna figura. Tym sposobem pan Artur zrobił w Jelonkach znajomość z panem Byczykowskim, ojcem trzech bardzo rumianych, bardzo barczystych i po części już bardzo wąsatych synów, którzy pełni gorącego patryotyzmu i rycerskiego ducha przodków swoich, Krzyżtoporów de Mościpanie Byczykowskich, pomagali siostrze skubać szarpie dla rannych powstańców, sami zaś dlatego tylko nie szli do obozu, ponieważ stary pan Byczykowski twierdził, że jego dzieci są bardzo słabowite, i że zresztą nie było komu wyręczyć go w gospodarstwie. P. Byczykowski korzystał zresztą z wizyty N. P. B. K., ażeby mu przedstawić krzyczącą niesprawiedliwość, jakiej dopuszcza się powiatowy komisarz kwaterunkowy, umieszczając w Jelonkach trzech cucyglerów, podczas gdy u państwa Łagoszewskich w Babotłukach jest ich tylko dwóch, skoro całemu światu wiadomo, iż Łagoszewscy mając tylko jednego syna, mogą ofiarować Polsce więcej, niż Byczykowski, obdarzony trzema potomkami. N. P. B. K. wziął tedy z sobą jednego z jelonieckich cucyglerów, kazał mu wsiąść na kozioł i odwiózł go do Babotłuk, gdzie książę A. C. przedstawiony był całej rodzinie państwa Łagoszewskich, składającej się z ośmiu czy dziewięciu istot, należących do płci słabej, ze starego p. Łagoszewskiego i z jego syna. Ten ostatni spłacił już był dług swój ojczyźnie, biorąc udział w wyprawie, która skończyła się była u słupów granicznych austryackich rozsypką, żadnemi strategicznemi ani taktycznemi względami niemotywowaną — albowiem Moskale ze swojej strony rozpierzchli się byli także. Dziwna rzecz, iż mimu tego wszystkiego rozlew krwi miał być przy tej sposobności niezmierny, i p. Łagoszewska zapewniła księcia, że szkarpetki jej syna po powrocie z wyprawy były całkiem zakrwawione. Można ztąd wnosić, jakiemi potokami krew tam płynęła, bo p. Łagoszewski miał dobre buty, i w dodatku, służył w kawaleryi — a jednak przemoczył nogi! To też od tej chwili dostał takiego kataru, że nie mógł już na żaden sposób ruszać się z domu i z tego powodu pan naczelnik obwodowy mianował go kuryerem powiatowym, do przewożenia pomniejszych depesz i rozkazów. Rzecz oczywista, iż w skutek udziału młodego pana Łagoszewskiego w owej wyprawie, i w skutek powierzonej mu teraz ważnej funkcyi, dwór w Babotłukach obawiał się zwracać na siebie baczność c. k. urzędu powiatowego — o umieszczeniu tedy trzeciego cucyglera u pp. Łagoszewskich nie mogło być mowy. N. P. B. K. nie mógł zaprzeczyć temu, ale był w djabelnym kłopocie, co zrobić z tym nieszczęsnym cucyglerem, i gdzie dla niego znaleźć kwaterę. Zostawała jeszcze jedna nadzieja, a tą był dzierżawca w Brodzisku, pan Dolski. U tego mieściło się już wprawdzie około jedynastu cucyglerów różnej kategoryi, tak, że cała rodzina miała już tylko jeden pokój dla siebie a pan domu sypiał w stodole, ale pan Dolski, mówił pan Bogdan, to „patryota“, można mu „wepchać“ jeszcze jednego powstańca. Książę A. C. otworzył niezmiernie oczy na te słowa p. Bogdana, uderzyło go bowiem to, iż jak gdyby wyjątkowo mówiono o jakimś szlachcicu, że to patryota, niemniej jak to, iż w Cybulowskim obwodzie potrzeba było tyle mil ujechać, by się spotkać z patryotą. Zresztą przewidywania p. Bogdana ziściły się zupełnie, i p. Dolski przyjął z otwartemi rękami cucyglera z Jelonek, którego mu N. P. B. K. wręczył u bramy, nie wstępując do dworu, bo dygnitarz powiatowy, qui se respecte, a osobliwie dygnitarz wiozący w swoim koczu księcia, zaprzyjaźnionego z księciem Napoleonem, z hr. Walewskim i kuzynami królowej Wiktoryi, nie powinien poufalić się z posesorami.
Natomiast zajechano na chwilę do Barciszowiec, gdzie mieszkał p. Stępecki, obywatel odznaczający się posiadaniem nader pięknego i dobrze zagospodarowanego folwarku, jakoteż najwyższym stopniem pogardy dla wszystkiego, co się zowie erudycyą, nauką albo jakiemkolwiek wykształceniem. Kiedy ś. p. Juliusz Słowacki zarzucał szlachcie polskiej jej przesadne uwielbienia dla rubasznych form staroświeckich, uwielbienie, które niejednemu wydaje się miłością przeszłości narodowej, a które jest tylko niedostatecznym tejże surogatem — musiał mieć na myśli p. Stępeckiego, albo słyszeć o nim przynajmniej. Pan Stępecki przyjął swoich gości i pożegnał siarczystą filipiką przeciw „rozumom książkowym“, które Mociumdzieju chleba nie dają, od religii odwodzą, i wszelkich zdrożności nowoczesnych są początkiem i przyczyną. Dał przy tem do zrozumienia, iż kto nie lubi barszczu, zrazów z kaszą i hreczanych pierogów z serem i ze słoniną, ten nie może być ani uczciwym człowiekiem, ani dobrym mężem, ojcem i gospodarzem. Następnie zaś prosił pana Bogdana, by mu nie przysyłano do Barciszowiec żadnych powstańców, bo mu „rozłajdaczyli syna i rozwłóczyli po karczmach“. — Na każdy wypadek było to niezbyt wymownym dowodem pożyteczności i skuteczności barszczu, zrazów i pierogów, że wychowany na nich młody Stępecki ulegał tak łatwo „rozłajdaczeniu i włóczeniu się po karczmach“, bo skłonności te mają być nader szkodliwemi dla każdego: kto chce zostać mężem, dobrym ojcem i gospodarzem. Ale tak czasem bywa, że dzieci autorów dzieł o pedagogii albo właścicieli pensyonatów udają się jak najgorzej. Co się zaś tyczy głównej zasady pedagogicznej p. Stępeckiego, t. j. jego pogardy dla „rozumów książkowych“, należy wyznać, że zaszczepił ją był głęboko w swego ukochanego Antosia — tak głęboko, że nakoniec samemu papie zrobiło się było ckliwo i medytował długo, co robić z synalkiem, bo Mociumdzieju dobry chłopczysko, ale taki[1] trochę za głupi. W końcu nie było innej rady, jak tylko oddać go do wojska, a ponieważ kadet musi umieć pisać i czytać, czego p. Antoni oczywiście nie umiał, więc oddano go na szeregowca auf acht Jahre Linie und zwei Jahre Reserve. Ale cóż się stało? Oto nie po ośmiu latach, ale po ośmiu dniach pan Antoni Stępecki pojawił się znowu w domu rodzicielskim, donosząc swemu zdziwionemu progenitorowi, że już ma abszyt. Pan Stępecki wziął do ręki to pismo, przeczytał i... jako przyczyna przedwczesnej dymisyi stało tam wielkiemi literami: Zu dumm! Barszcz, kasza i hreczane pierogi z serem i ze słoniną nie odniosły nigdy świetniejszego tryumfu nad „rozumami książkowemi“, jak w tym wypadku, niestety, zbyt prawdziwym...
Z Barciszowiec podróżni nasi wyruszyli już prosto do Cewkowic, majętności, a raczej stolicy majątków pana Melitona Kacprowskiego, którego panu Arturowi opisano jako naczelnika skrajnej, czerwonej, demokratycznej i radykalnej opozycyi w całym obwodzie Cybulowskim i w niektórych nawet przyległych. Gdyby pan Artur znał był dobrze Galicyę, ta sława pana Kacprowskiego musiałaby mu się wydać podejrzaną — u nas bowiem, jak zresztą i gdzieindziej, największy konserwatyzm i największa czerwoność są tylko dwoma odmiennemi sposobami robienia jednej i tej samej rzeczy, t. j. nierobienia niczego. Dla jednych, wszystko idzie za prędko, usuwają się tedy z zasady, z przekonania, a ponieważ przekonanie jest rzeczą świętą, więc są bardzo szanownymi konserwatystami. Dla drugich wszystko co się robi, jest za powolne, zbyt nieglaźne, manifestują się tedy z wielkim krzykiem i — idą do domu. Ale ani p. Artur tego nie wiedział, ani też to nie należy do powieści, więc kontentujmy się faktem, że pan Meliton Kacprowski był czerwonym opozycyonistą, cybulowskim, i dziwmy się, jak można być opozycyonistą, gdy się ma trzy piękne folwarki, las, propinacyę, młyny i listy zastawne, i gdy się jest potomkiem wielkiej i znakomitej rodziny Kacprowskich.
Rodzina ta, jakkolwiek Okólski pominął ją milczeniem, bo zaniedbywała Dominikanów, i jakkolwiek Niesiecki nie wspomina o niej, ponieważ nie wyposażała Jezuitów, należy do najstarożytniejszych na kuli ziemskiej. Jest rzeczą niewątpliwą, że jeden z jej protoplastów pod tym lub owym pozorem znajdował się warce Noego, i że potomkowie jego osiadłszy w Europie, żyli tamże jeszcze z czasów wojen krzyżowych, jakoteż później podczas najazdów tatarskich. Zmienną atoli rzeczy ludzkich koleją stało się, że dziad pana Melitona Kacprowskiego, zwany Błażejem Kacprem, służyć musiał za kucharza u JW. hrabiny Bankrucińskiej, której kosztem i sumptem syna swego, Macieja, edukował tak starannie, że tenże następnie w majątku pani hrabiny mógł zostać mandataryuszem i rozdawał plagi „poddanym“ na kamieniu, pokazywanym dotychczas w sąsiedztwie Cewkowic jako ciekawy zabytek historyczny. Pani hrabina pokładała w nim nieograniczone zaufanie, i oddała mu prowadzenie swoich interesów, niezmiernie zawikłanych, tak zawikłanych, że nawet pan Maciej Kacper nie mógł im nic poradzić, i majątek uległ przymusowej sprzedaży. Naówczas zapobiegliwy ten obywatel, przybrawszy od niejakiegoś już czasu nazwisko „Kacprowski“, z własnego, ciężko zapracowanego grosza wyłożył 150.000 złr. mk. na kupno Cewkowic z przyległościami, ażeby przynajmniej część pańskiego majątku nie dostała się w niegodne ręce, i wybudowawszy tamże dwór wcale wygodny i okazały, osiadł w nim wraz z rodziną, i odtąd własnemi już tylko interesami zajęty, prowadził długi i przykładny żywot obywatelski, póki landsdragonowie niebiescy nie zabrali go z tej ziemi do ś. p. Błażeja Kacpra, który musiał się mocno cieszyć swoim synem i zgotował mu niezawodnie wyborny obiad, jeżeli NB. i na tamtym świecie piastuje klucze od śpiżarni p. hrabiny Bankrucińskiej. Zaś p. Meliton Kacprowski został jedynym spadkobiercą i dziedzicem Cewkowic, ożenił się z panną Mohoryczewską, pochodzącą z bardzo pięknej podolskiej familii, i świecił światłem swojem całemu obwodowi Cybulowskiemu.







  1. Dla Nie-Galicyanów muszę nadmienić, że „taki“ jest to przysłówek stwierdzający i dający większy nacisk temu, co się mówi następnie. „Przecie“ jest w niektórych razach jego książkowym synonimem, ale dla ucha galicyjskiego nie ma tej siły, co „taki“ albo „takoj“.
    Przyp. autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.