<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Król Maciuś Pierwszy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Naukowa w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Czyta Małgorzata Wojciechowska

Nie można wcale opisać, co się działo w państwie Maciusia, kiedy się ludzie dowiedzieli o postanowieniu sejmu dziecięcego.
— Co to za nowe porządki — złościli się jedni. — Dlaczego mają rozkazywać? My mamy swój sejm i my się możemy nie zgodzić. Niech ich sejm postanawia, co mają robić dzieci; a nie mają prawa mówić, co my mamy robić.
— No dobrze, my będziemy chodzili do szkoły, a kto będzie pracował? — pytali się drudzy.
— A niech sobie dzieci robią teraz wszystko, kiedy tak rozporządziły. Zobaczą, że nie tak łatwo, jak im się zdaje.
— Zobaczymy — tłomaczyli spokojniejsi. — Może nawet dobrze się stało. Jak dzieci przekonają się, że nie umieją, że bez nas nic nie potrafią, to będą nas więcej szanowały.
I bezrobotni nawet się cieszyli.
— Ten Maciuś, mądry król. Myśmy już chcieli robić rewolucję, a on tak wymyślił, że jest dobrze. Od tego kopania i noszenia cegieł bolą nas kości; a tak będziemy sobie siedzieli wygodnie na ławkach, i jeszcze nauczymy się ciekawych rzeczy. A ile nam będą płacili?
Więc wyszło prawo, że za naukę płaci się tak samo, bo nauka — to także praca. I wyszło prawo, że dzieci będą wszystko robiły, a dorośli mają chodzić do szkoły.
Było strasznie dużo zamieszania, bo chłopcy najwięcej chcieli być strażakami, szoferami, a dziewczynki chciały być sklepowemi w sklepach z zabawkami i w cukierniach. A niektórzy, jak to zawsze bywa, głupstwa mówili: jeden chłopak chciał być katem, a jeden chciał być indjaninem, a jeden warjatem.
— Przecież wszyscy nie mogą robić tego samego.
— To niech kto inny robi. Dlaczego ja mam robić to, czego inni nie chcą.
I w rodzinach dużo było sporów, jak dzieci oddawały rodzicom swoje książki i kajety.
— Wy zniszczyliście książki i poplamiliście kajety, a teraz będą na nas krzyczeli, że jesteśmy brudasy — mówi mama.
— Zgubiłeś ołówek, a teraz nie mam czem rysować, i nauczycielka będzie się gniewała — mówi ojciec.
— Śniadanie się spóźniło, to napisz mi teraz zaświadczenie, że się przez śniadanie spóźnię do szkoły — mówi babcia.
A nauczycielki bardzo się cieszyły, że choć trochę wypoczną, bo dorośli są spokojniejsi.
— Damy dzieciom przykład, jak trzeba się uczyć — mówiły.
A byli tacy, co się śmieli z tego wszystkiego, byli weseli i cieszyli się, że jest coś nowego.
— Przecież i tak długo nie potrwa — mówili wszyscy.
Bardzo dziwnie wyglądało miasto, jak dorośli szli z książkami do szkoły, a dzieci szły do biur, do fabryk i do sklepów, żeby ich zastąpić. Niektórzy byli bardzo smutni i wstydzili się, a inni nic sobie nie robili.
— No to co? Znów jesteśmy dziećmi. A bo to źle być dzieckiem.
Przypominali dawne czasy, nawet spotykali się koledzy, którzy dawniej razem na jednej ławce siedzieli. Przypominali sobie starych nauczycieli, różne zabawy i psoty.
— Pamiętasz starego łacinnika? — pyta się kolegi inżynier fabryki.
— A pamiętasz, jakeśmy się pobili raz — o co nam wtedy poszło?
— Aa, wiem. Kupiłem scyzoryk, i ty powiedziałeś, że nie jest stalowy, tylko żelazny.
— I siedzieliśmy w kozie.
Jeden doktór i jeden adwokat tak się przejęli temi opowiadaniami, że zupełnie zapomnieli, że już nie są małymi chłopakami, i zaczęli się spychać do rynsztoka i gonić, aż przechodząca nauczycielka musiała im zwrócić uwagę, że na ulicy trzeba się zachowywać przyzwoicie, bo ludzie patrzą.
Ale niektórzy byli bardzo źli. Jedna pani bardzo gruba, właścicielka restauracji, idzie z książkami do szkoły, ale taka zła, że strach. A tu ją poznał jeden mechanik.
— Patrz, idzie ta kwoka. Pamiętasz, jak ona nas zawsze oszukuje: dolewa wodę do wódki i za kawałek śledzia liczy tak, jak za cały śledź. Wiesz co, podstawimy jej nogę. Jak jesteśmy dzieci, to dzieci. No nie?
Podstawił jej nogę. Mało się nie przewróciła. Kajety jej się rozsypały.
— Łobuzy — krzyczy gruba pani.
— Ja nienaumyślnie.
— Poczekajcie, powiem nauczycielce, że nie dajecie spokojnie przejść przez ulicę.
Za to dzieci szły bardzo spokojnie i poważnie, i o godzinie dziewiątej już wszystkie biura i wszystkie sklepy były otwarte.
A w szkołach dorośli pousiadali. Staruszkowie usiedli na ostatnich ławkach i bliżej pieca. Oni sobie myśleli, że podczas lekcji będzie można się trochę zdrzemnąć.
A no czytają, piszą, rachują. Wszystko dobrze. Nauczycielki egzaminują, czy dużo zapomnieli. Parę razy tylko nauczycielka się gniewała, że nie uważają. I naprawdę dosyć trudno im było uważać, bo każdy myślał, co się dzieje w domu, w fabryce, w sklepie, jak tam dzieci gospodarują.
Dziewczynki chciały się pokazać, że dobrze gospodarują, żeby pierwszy obiad był taki smaczny, jak nigdy. Ale było im trudno, bo nie wszystkie umiały.
— Wiesz co, może zamiast zupy dać konfitury.
Idą do sklepu kupić.
— Ach, jak drogo. W żadnym sklepie nie jest tak drogo. Pójdę kupić gdzieindziej.
Jedne dzieci targowały się, żeby pokazać, że tanio kupują. A te znowu, które sprzedawały, chciały się pochwalić, że dużo utargowały. Więc handel szedł aż miło.
— Proszę jeszcze dziesięć pomarańczy.
— I funt rodzynków.
— I sera szwajcarskiego. Tylko żeby się nie przypalił, bo odniosę.
— Moje sery są w najlepszym gatunku, a pomarańcze mają cienką skórkę.
— To dobrze, a ile mam zapłacić?
Sprzedający niby liczy, ale niebardzo mu idzie.
— A ile masz pieniędzy?
— Sto.
— To za mało. Tyle różnych rzeczy więcej kosztuje.
— To ja później przyniosę.
— No dobrze.
— Ale proszę mi wydać resztę.
— Głupia jesteś. Dajesz za mało i jeszcze chcesz resztę.
Trzeba przyznać, że niebardzo grzecznie obchodzono się w sklepach i w urzędach, i często się słyszało takie zdania jak:
— Głupi, kłamiesz, to się wynoś, nie to nie, nie stawiaj się, patrzcie no, czego się zachciewa, odczep się, i tak dalej.
I często się słyszało:
— Poczekaj, jak mama wróci ze szkoły…
Albo:
— Poczekaj, wszystko tatusiowi powiem; już niedługo szkoła się skończy.
Najwięcej przeszkadzali ulicznicy, bo wpadali do sklepów, jedli i nie chcieli wcale płacić.
Niby była policja. Stali chłopcy na rogach ulic, ale jeszcze dobrze nie wiedzieli, co mają robić.
— Patrz, co ty za milicjant. Wpadli do sklepu, złapali garść suszonych śliwek i uciekli.
— A dokąd uciekli?
— A bo ja wiem.
— No, jak nie wiesz, więc co ja ci poradzę?
— Jak jesteś milicjant, to powinieneś patrzeć.
— Dobrze. Ty masz jeden sklep i nie możesz upilnować, a ja mam pięćdziesiąt sklepów do pilnowania.
— Głupi jesteś.
— No to głupi. A jak ci się nie podoba, to mnie nie wołaj i już.
Wychodzi milicjant, a szabla mu się plącze.
— Także pretensja: chce żeby aresztować złodzieja, a nie wie, gdzie jest. Psia służba. Stój jak ten słup, i patrz na wszystko. I żeby mi choć dała jabłko albo co, to nie. Powiem, że nie chcę być więcej milicjantem i koniec. Niech sobie robią, co chcą. Mogę wrócić do szkoły, jak im się nie podoba.
Wracają rodzice ze szkół, dzieci otwierają im drzwi i pytają się:
— Czy mamusia wydawała?
— Czy tatuś dobrze zrobił zadanie?
— Z kim babcia siedzi na ławce?
— Na której ławce?
A znów inne dzieci wracają z biur i wstępują do szkoły, żeby ojca albo mamę odprowadzić do domu.
— No, co robiłeś w biurze? — pyta się ojciec.
— A nic. Siedziałem przy biurku, potem trochę wyglądałem przez okno, bo pogrzeb szedł, potem zacząłem palić papierosa, ale był gorzki. Potem leżały tam jakieś papiery, to wszędzie podpisałem swoje nazwisko. Potem przyszło trzech panów, ale mówili po jakiemuś, pewnie po francusku albo po angielsku, to im powiedziałem, że nie rozumiem. Potem miała być herbata; ale nie było, więc tylko zjadłem cukier. A potem telefonowałem do różnych kolegów, co oni robią; ale telefony się poplątały, czy co, — więc tylko jeden mi odpowiedział, że pracuje na poczcie, i tam jest dużo listów z zagranicznemi markami.
Obiady w niektórych domach były dobre, ale w innych wszystko się przypaliło, albo wcale nie mogli rozpalić ognia. Więc prędko trzeba było gotować.
— Muszę się spieszyć — mówi mama, bo mam na jutro dużo lekcyj zadanych. Pani powiedziała, że dorosłym trzeba więcej zadawać. To jest niesprawiedliwie. W innych szkołach mniej zadają.
— A czy stał kto w kącie?
Mama się trochę zawstydziła, ale powiedziała, że stali.
— A za co?
— Na czwartej ławce siedziały dwie panie, podobno kiedyś się znały, mieszkały razem na letnim mieszkaniu czy coś, więc przez całą lekcję gadały. Pani im dwa razy mówiła, żeby przestały, a one nic, — dalej gadają. Aż je pani postawiła do kąta.
— Czy płakały?
— Jedna jeszcze się śmiała, a druga miała łzy w oczach.
— A chłopcy was nie zaczepiają?
— Tak, trochę.
— To zupełnie tak samo, jak u nas, cieszyły się dzieci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.