<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Król przestrzeni
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. P.
Tytuł orygin. Maître du Monde
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron


II.
W Morgantonie.

27-go kwietnia stanąłem w Raleigh, głównym mieście Karoliny północnej.
Dwa dni przedtym pan Ward, dyrektor policji w Waszyngtonie, wezwał mnie do swego biura.
— Panie Strock — rzekł do mnie — zwracam się do pana, jako do agienta zdolnego, przenikliwego, pełnego zapału. Chcę panu polecić trudną misję.
Złożyłem ukłon głęboki.
— Jestem całkowicie na usługi pana. Co się zaś tyczy mego poświęcenia...
— Tego jestem pewny. Zaraz panu wyłuszczę, o co rzecz idzie.
Pan Ward powierzał mi już nieraz sprawy trudne, z których zawsze wywiązywałem się pomyślnie. Posiadałem więc całkowite uznanie dyrektora. Teraz od dłuższego już czasu nie zdarzył się żaden wypadek ciekawy. Bezczynność zaczynała mi ciężyć. Z niecierpliwością więc wyczekiwałem nowego zlecenia.
— Słyszałeś pan zapewne o niezwykłych zjawiskach w okolicy Morgantonu... Potrzeba zbadać na miejscu, czy zaszłe tam nadzwyczajne wypadki nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla ludności okolicznej, np., czy nie są one zapowiedzią wybuchów wulkanicznych, albo trzęsienia ziemi. Musimy się dowiedzieć koniecznie, co się dzieje na tym szczycie tajemniczym. Utarło się mniemanie, że jest on niedostępny. Wątpię jednak o tym. Należałoby przedsięwziąć wyprawę doraźną, nie oglądając się na wydatki, idzie tu przecież o uspokojenie mieszkańców i osłonięcie ich przed możliwym niebezpieczeństwem... Zresztą może się na Great - Eyry ukrywa banda złoczyńców?...
— Czyżby pan przypuszczał?...
— Wszystko jest możliwe... Zresztą mogę się mylić... Zależy mi jednak, ażeby w czasie jak najkrótszym rozwikłać tę sprawę zagadkową. A może Karolinie północnej grozi opłakany los Martyniki? Wprawdzie góry Allegańskie nie są natury wulkanicznej... W każdym razie jednak należy coprędzej zająć się urządzeniem wyprawy na Great - Eyry, a przedtym jeszcze rozpytać dokładnie mieszkańców. Nie taję, że zadanie to jest bardzo trudne i dlatego powierzam je panu.
— Wdzięczny jestem niezmiernie i postaram się odpowiedzieć godnie położonemu we mnie zaufaniu.
— Jeszcze jedno panie Strock: zalecam panu jak największą ostrożność i dyskrecję, aby daremnie nie płoszyć mieszkańców.
— Rozumiem, panie Ward. Kiedy mam wyjechać?
— Jutro.
— Pojutrze zatym będę w Morgantonie.
— Nie zapomnij pan donosić mi codziennie o przebiegu wyprawy.
— Będę przysyłał listy i telegramy. Żegnam pana i dziękuję najgoręcej za powierzenie mi tej misji.
Udałem się co prędzej do domu i zająłem się przygotowaniami do odjazdu.
Nazajutrz o świcie pociąg pośpieszny unosił mnie do Raleigh, stolicy Karoliny północnej.
Przybyłem tam późnym wieczorem, przenocowałem, a nazajutrz rano wyruszyłem w dalszą drogę. Po południu stanąłem w Morgantonie. Miasteczko to zbudowane jest na gruncie wapiennym. W okolicy znajdują się bogate pokłady węgla kamiennego, które wywołały rozwój górnictwa. Obfite źródła mineralne ściągają podczas sezonu licznych gości. W sąsiednich wioskach rozwija się pomyślnie rolnictwo. Mieszkańcy uprawiają z powodzeniem rozmaite gatunki zbóż. Pola leżą przeważnie wśród błot, zarośniętych mchem i trzciną.
Lasów bardzo dużo. Większa część drzew o listowiu trwałym. Brak tylko źródeł nafty, których obfitość cechuje równiny allegańskie.
Ustrój powierzchni i bogactwo pokładów spowodowały gęstość zaludnienia; liczne wioski i fermy urozmaicają jednostajność lasów i pól uprawnych.
Eljasz Smith, mer Morgantonu, wysoki, silnie zbudowany, a śmiały i energiczny, liczył już lat przeszło czterdzieści. Zahartowany na mróz i upały, które w Karolinie północnej bywają niezwykle silne, namiętny myśliwy uganiał się nietylko za dzikim ptactwem i zwierzyną, lecz nawet za niedźwiedziami i panterami, których bardzo wiele znajduje się w zaroślach cyprysowych i wąwozach allegańskich.
Eljasz Smith był właścicielem licznych ferm, któremi zarządzał osobiście. Tam też spędzał wszystkie chwile wolne od zajęć, oddając się łowiectwu.
Zaraz po przybyciu do Morgantonu udałem się do mieszkania pana Eljasza, który o moim przybyciu był już uprzedzony. Wręczyłem mu list polecający od pana Warda. Znajomość została szybko zawartą.
Zasiedliśmy do stolika i popijając brandy, oraz paląc fajki, zaczęliśmy rozmowę o wypadkach na Great-Eyry i o mojej misji. Pan Eljasz Smith słuchał mnie w milczeniu i bardzo uważnie. Od czasu do czasu napełniał szklanki. Po oczach błyszczących z pod gęstych brwi i ożywionym wyrazie twarzy można było poznać, że sprawa zjawisk tajemniczych obchodzi go mocno. Nie dziwiłem się temu wcale: jako najwyższy urzędnik w Morgantonie i właściciel ziemski, zainteresowany był przecież w tym osobiście.
— Tak — odezwał się wkońcu — cała ta wyprawa jest kwestją wielkiej wagi...
— ...Istnienia krateru nie przypuszczam. Allegany bowiem nie posiadają wulkanów. Dotąd nie znaleziono nigdzie popiołów, ani lawy i żadnych innych śladów wybuchu.
— A jednak wstrząśnienia, które odczuwano w pobliżu Pleasant-Garden...
— Wstrząśnienia? — powtórzył pan Smith, poruszając głową z niedowierzaniem. — Czy jednak nie były one złudzeniem, wywołanym paniką powszechną? Znajdowałem się wtedy w swej fermie Wildon, mniej więcej o milę od Great-Eyry i nie skonstatowałem żadnych wstrząśnień ani pod ziemią, ani też na jej powierzchni.
— A płomienie, wybuchające z pomiędzy skał?
— O, płomienie, to rzecz inna!... Widziałem je na własne oczy. Łuna oświetlała niebo na znacznej przestrzeni... Słyszałem też dziwny ogłuszający huk, łoskot... jakby potężny syk kotła, z którego wypuszczają parę.
— Raporty, przysyłane do pana Warda, wspominają jeszcze o dziwnym hałasie, który przypominał jakby uderzanie olbrzymich skrzydeł...
— Istotnie... Słyszałem coś podobnego. Uważałem to jednak za złudzenie wyobraźni. Nie chce mi się wierzyć, żeby Great-Eyry mógł być gniazdem potworów napowietrznych. Jakże olbrzymim musiałby być ten ptak, żebyśmy u stóp Great-Eyry słyszeć mogli ruch jego skrzydeł!... Tak, w tym wszystkim kryje się dziwna tajemnica!
— Wyjaśnimy ją wspólnemi siłami, panie Smith!
— Przynajmniej dołożymy wszelkich starań. Zaczynamy od jutra, nieprawdaż?
— Od jutra!
Udałem się do hotelu dla zarządzenia niezbędnych przygotowań i napisania listu do pana Warda.

Przed wieczorem zeszliśmy się raz jeszcze dla omówienia wszystkich szczegółów jutrzejszej wyprawy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.