Król przestrzeni/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król przestrzeni |
Podtytuł | Powieść dla młodzieży |
Wydawca | M. Arct |
Data wyd. | 1909 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | Maître du Monde |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy z Morgantonu, posuwając się lewym brzegiem Sarawby w kierunku Pleasant-Gardenu.
Obaj nasi przewodnicy — trzydziestoletni Harry Horn i dwudziestopięcioletni James Bruck — silni i nieustraszeni, znali wybornie góry Niebieskie i Cumberlandzkie; na Great-Eyry jednak dotąd wejść nie próbowali.
Powozem, zaprzężonym w parę bystrych koni, mieliśmy dojechać do zachodniej granicy Stanu. Zapasów żywności zabraliśmy nie dużo, na dwa lub trzy dni zaledwie, nie przypuszczaliśmy bowiem, ażeby wycieczka nasza potrwać mogła dłużej. Mieliśmy z sobą wołowinę peklowaną, szynkę, pieczeń sarnią, kilka butelek wisky, baryłkę piwa i chleb. Wody dostarczyć nam miały potoki górskie, zasilane częstym o tej porze roku deszczem.
Mer Morgantonu, jako myśliwy zawołany, zabrał z sobą fuzję i psa, zwanego Nisko. Biegł on obok powozu, tropiąc po drodze zwierzynę, lecz ponieważ trzeba będzie przeskakiwać zapewne rozpadliny i drapać się po skalach, miał pozostać w fermie Wildon aż do chwili naszego powrotu z Great-Eyry.
Niebo było jasne, powietrze chłodne, koniec kwietnia bowiem bywa w klimacie amerykańskim północnych Stanów dosyć ostry. Wiatr zmienny, wiejący od Atlantyku, od czasu do czasu sprowadzał małe chmurki, które szybko posuwały się dalej ku zachodowi.
Przyglądałem się z ciekawością okolicy; kręta drożyna prowadziła brzegiem pól uprawnych, bagien zielonych i lasów cyprysowych. Wspaniale wyglądały cyprysy proste i wysmukłe, jakby lekko nabrzmiałe u podstawy; w dolnej części pnie najeżone były małemi stożkami, z których mieszkańcy przyrządzają ule. Lekki powiew wiatru szumiał wśród blado-zielonych listków, kołysał długie, szare włókna, tak zwane «brody hiszpańskie», które z dolnych gałęzi zwieszały się aż na ziemię.
Lasy te wrzały życiem. Z drogi umykały spłoszone myszy, chomiki, jaskrawo upierzone i ogłuszająco gadatliwe papugi, dydelfy, unoszące swe małe w workach podbrzusznych: niezliczone chmary ptaków fruwały wśród bananów, latanji i drzew pomarańczowych, których młode pędy przy pierwszym powiewie wiosny zaczynały już rozpękać, przechodzień z trudnością by się przedarł przez gęstwę rododendronów.
Wieczorem przybyliśmy do Pleasant-Garden, gdzie przyjął nas bardzo życzliwie mer miasteczka, osobisty przyjaciel pana Smitha. Podczas kolacji panował nastrój bardzo wesoły; rozmowa obracała się przeważnie dokoła tajemniczych zjawisk ostatniej doby i usposobienia ludności.
— Czy w ostatnich czasach nie powtórzyły się żadne niepokojące odgłosy i światła? — zapytałem gospodarza domu.
— Nie zauważyliśmy nic podejrzanego — odparł. — Nie słyszeliśmy ani żadnego hałasu stamtąd, ani nie widzieliśmy żadnego światła, ni gazu. Jeżeli legjon szatanów zabawiał się w tych skałach, to widocznie przeniósł się już gdzieindziej!
— Ba, lecz mam nadzieję, że te duchy piekieł pozostawiły po sobie jakieś ślady, które odnajdziemy niewątpliwie. Dla tego tu przybyłem.
Nazajutrz, t. j. 29 go raniutko wyruszyliśmy w dalszą drogę. Konie, popędzane przez woźnicę, mknęły szybko. Otaczający krajobraz z małą odmianą przypominał widoki wczorajsze. Tylko bagna spotykały się coraz rzadziej, w miarę bowiem jak zbliżaliśmy się do gór, grunt się podnosił.
Gdzieniegdzie, w cieniu olbrzymich buków, kryły się wioski i fermy. Ze skalistych ścian wąwozów i ze zboczów gór spływały liczne potoki, zasilające Sarawbę. Flora i fauna była ta sama, co i wczoraj. Zwierzyny mnóstwo.
— Takąbym miał ochotę wziąć strzelbę i gwizdnąć na Niska — odezwał się pan Smith. — Po raz pierwszy w życiu chyba bezkarnie przelatują dokoła mnie kuropatwy i snują się zające! Lecz dzisiaj mamy co innego na głowie; polowanie na tajemnicę!
Jechaliśmy dalej nieskończenie długą równiną: tu i owdzie urozmaicały ją kępy latanji i cyprysów. Na skraju horyzontu dostrzegliśmy jakby małe lepianki, kapryśnie budowane i gęsto skupione; wśród nich mrowiły się całe tłumy małych gryzoniów. Były to wiewiórki z gatunku zwanego w Ameryce «psami łąkowemi».[1] Z wyglądu nie były wprawdzie podobne do psów, lecz otrzymały tę nazwę z powodu dziwnie wrzaskliwego głosu, przypominającego szczekanie. Kłusem przejeżdżaliśmy mimo ich siedzib, a jednak trzeba było zatykać sobie uszy.
Podobne osady zwierzęce nie są w Stanach Zjednoczonych rzadkością. Między innemi przyrodnicy wymieniają Dog-Ville, które liczy przeszło miljon takich mieszkańców.
Wiewiórki te są zupełnie nieszkodliwe, lecz wycie ich jest nieznośne, wprost ogłuszające. Żywią się przeważnie trawą i korzeniami. Najulubieńszy ich przysmak stanowi szarańcza.
Po południu, łańcuch gór Niebieskich, oddalonych o sześć mil zaledwie, zarysował się wyraźnie na tle pogodnego nieba, po którym się przesuwały małe chmurki. Góry pokryte u podnóża gęstym lasem iglastym, najeżone ostremi skalistemi wierzchołkami, miały wygląd dziwaczny. Górował nad niemi olbrzymi Black-Dome, oświetlony promieniami wiosennego słońca.
— Czy byłeś pan na tym wspaniałym szczycie? — zapytałem pana Smitha.
— Nie — odparł.
— Wejście jest podobno bardzo trudne, zresztą turyści zapewniają, że nawet z najwyższego punktu Black-Dome’a nie widać wcale, co się dzieje na Great-Eyry.
— To prawda! — wtrącił Harry Horn. — Mogę to potwierdzić na podstawie własnego doświadczenia.
— Może mgły przeszkadzały? — zauważyłem.
— Przeciwnie, pogoda była wspaniała, lecz skaliste krawędzie zasłaniały widok.
— A zatym my pierwsi dostaniemy się tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł? — zawołał pan Smith.
Dzisiaj jednak zdawał się być spokojnym i ponad nim nie dostrzegaliśmy ani dymu, ani płomieni.
Około piątej przybyliśmy do fermy Wildon, gdzie nas oczekiwał nocleg. Wyprzężono konie i odprowadzono do stajni. Wkrótce przy ogólnym stole zasiedliśmy do kolacji. Dzierżawca fermy zapewnił nas, że od niejakiegoś czasu na Great-Eyry panował spokój zupełny.
W nocy nic nie zakłóciło naszego spoczynku. Nazajutrz wstaliśmy o świcie.
Wysokość Great-Eyry dochodzi tysiąca ośmiuset stóp, równa się więc przeciętnej wysokości Alleganów. Przypuszczaliśmy zatym, że w kilka godzin dosięgniemy szczytu, oczywiście, o ile nie natrafimy na trudności nieoczekiwane, przepaści nie do przebycia i przeszkody, zmuszające nas do zmiany kierunku drogi. Przewodnicy nie mogli nam udzielić żadnych wskazówek. Najwięcej niepokoiło mnie utarte mniemanie o niedostępności Great - Eyry. Rachowaliśmy jednak, że olbrzymi głaz, który się oberwał podczas zjawisk tajemniczych, zrobił wyłom w zwartym pierścieniu skał i odsłonił wejście na wierzchołek.
— Czy starczy nam zapasów żywności? — zapytałem pana Smitha — wycieczka może się przedłużyć.
— O to niech pan będzie zupełnie spokojny, zresztą zabieram z sobą strzelbę, a w lasach tych zwierzyny nie brakuje. Mam też krzesiwo... rozpalimy więc ogień... oczywiście, o ile go nie znajdziemy na Great-Eyry.
— O ile go nie znajdziemy?
— Dlaczegóżbyśmy go znaleźć nie mieli? Któż zaręczy, że ognisko wspaniałych płomieni, które tak przerażały naszych poczciwych wieśniaków, wygasło zupełnie. Może w tych popiołach tli się jeszcze jakaś iskierka?... A jeżeli tam istotnie jest krater?... Jakiż to marny byłby wulkan, przy którymby się nie dało upiec jaj lub kartofli!... Wreszcie zobaczymy!
Co do mnie, nie miałem wyrobionego przekonania o tym, co znaleźć możemy na wierzchołku Great-Eyry. Spełniałem polecenie wyższej władzy. Ciekawość jednak nurtowała mój umysł. Pragnąłem gorąco, ażeby się okazało, iż GreatEyry jest źródłem zjawisk niezwykłych, których tajemnicę mógłbym odsłonić, zdobywając przy tym słuszną sławę.
Przewodnicy poszli naprzód. Pan Smith i ja posuwaliśmy się za niemi wolno i ostrożnie.
Na los szczęścia Harry Horn skierował się do wąwozu. Kręta ścieżyna prowadziła zboczem stromych skał, gęsto zarośniętych iglastemi krzewami o listowiu czarniawym, szerokiemi paprociami i dzikiemi porzeczkami, przez które trudno było się przedzierać. Całe chmary ptactwa zaludniały ten gąszcz leśny. Najhałaśliwiej krzyczały papugi, ostrym głosem napełniając powietrze. Zaledwie można było dosłyszeć skrzeczenie wiewiórek, chociaż setki ich przemykały się wśród krzewów. Środkiem wąwozu wił się fantastycznie potok, który wzbierał w porze deszczów i burz, tworząc liczne kaskady.
Po upływie pół godziny wąwóz stał się tak trudny do przebycia, że trzeba było nieustannie zbaczać ze ścieżki. Często noga nie znajdowała dostatecznego punktu oparcia. Musieliśmy się czepiać rękami traw i czołgać na kolanach.
— Do licha! — zawołał pan Smith, oddychając z trudem — nie dziwię się bynajmniej, że turyści omijają Great-Eyry.
— Mybyśmy też tam nie poszli, gdyby nie powody specjalne — zauważyłem.
— Byłem nieraz na Black - Dome, — wtrącił Harry Horn — lecz nigdzie nie napotkałem takich trudności.
— Byleby się te trudności nie zamieniły na przeszkody, uniemożliwiające wyprawę! — zakończył rozmowę James Bruck.
Przedewszystkim należało rozstrzygnąć kwestję, czy mamy się zwrócić na lewo, czy też na prawo. I tu i tam wznosiły się gęste lasy i krzewy. Więc trzeba było iść na ślepo, mając jedną tylko wskazówkę, a mianowicie, że w górach Niebieskich zbocza wschodnie są prawie niedostępne.
Postanowiliśmy zatym zdać się na instynkt naszych przewodników, przedewszystkim zaś Jamesa Brucka, który nie ustępował małpom co do zręczności, a kozicom co do zwinności i szybkości.
Spodziewałem się, że mu dorównam, od dzieciństwa bowiem byłem zaprawiony do ćwiczeń fizycznych i gimnastykowałem się stale.
Miałem jednak pewne wątpliwości co do pana Smitha. Mer Morgantonu, starszy ode mnie, wyższego wzrostu i większej tuszy, był nierównie słabszy i krok miał mniej pewny. Sapał jak foka i widocznym było, że podąża za nami z największym wysiłkiem.
Już na początku drogi zrozumieliśmy, że wejście na Great-Eyry zabierze nam więcej czasu, niż przypuszczaliśmy. Około godziny dziesiątej, po wielokrotnych próbach znalezienia ścieżki dostępnej, po licznych zboczeniach i cofaniach się dotarliśmy wreszcie do skraju lasu.
Oczom naszym ukazały się pierwsze turnie Great-Eyry. Przewodnicy zatrzymali się.
— Nareszcie! — westchnął pan Smith, opierając się o pień latanji. — Teraz należy nam się posiłek i trochę wypoczynku!
— Co najmniej godzinę! — zawołałem.
— Tak, tak... dotąd pracowały nasze płuca i nogi, teraz kolej na żołądek!
Nie było dwuch zdań w tym względzie. Strudzone siły domagały się pokrzepienia. Obnażona stroma ściana Great - Eyry, na której nie widać było ani śladu ścieżki, obudzała w nas pewien niepokój. Harry Horn potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Może być całkiem niemożliwą do wejścia — odparł James Bruck.
Uwaga jego oburzyła mnie. Jakto? Więc moglibyśmy nie dotrzeć wcale do szczytu Great-Eyry? Byłoby to przecież najzupełniejsze niepowodzenie mej misji. Z jakąż miną stanąłbym wtedy przed panem Wardem, nie mówiąc już nic o ciekawości niezaspokojonej!
Otworzyliśmy torby podróżne, posililiśmy się zimnym mięsem i chlebem, piliśmy bardzo umiarkowanie. Wypoczynek nasz trwał najwyżej pół godziny. Poczym pan Smith podniósł się pierwszy, nakłaniając nas do pośpiechu.
James Bruck poszedł naprzód, a my posuwaliśmy się za nim wolno i ostrożnie. Przewodnicy nie ukrywali bynajmniej swego zakłopotania. Harry Horn postanowił wyprzedzić nas i rozejrzeć się wśród miejscowości. Wrócił po upływie minut dwudziestu. Za jego radą obraliśmy kierunek północno-zachodni. Z tej to strony, w odległości trzech czy czterech mil, wznosił się dumnie Black-Dome. Wiedzieliśmy jednak, że stamtąd nawet przy pomocy najsilniejszej lunety, nie zobaczymy, co się dzieje na Great-Eyry.
Wspinaliśmy się pod górę z wielkim trudem, wązką granią, na której tu i owdzie sterczały drobne krzaczki lub kępki traw. Uszliśmy najwyżej dwieście kroków, gdy James Bruck nagle zatrzymał się, wskazując ze zdziwieniem na głęboką brózdę, przerzynającą grunt. Nieco dalej dostrzegliśmy powyrywane korzenie, połamane gałęzie, na proch zmiażdżone skały. Rzekłbyś — obsunęła się w tym miejscu jakaś olbrzymia lawina.
— Tędy, prawdopodobnie, staczał się głaz, który się oberwał z Great-Eyry — zauważył James Bruck.
— Nie ulega wątpliwości — odparł pan Smith. — Sądzę, że zrobimy najlepiej, posuwając się temi śladami.
Miał słuszność. Nogi nasze stąpały pewniej, zatrzymując się nieco na zagłębieniach, powyszarpywanych przez obsuwającą się skałę. Poszliśmy teraz w kierunku prawie prostopadłym.
O pół do dwunastej dotarliśmy do skraju stromej płaszczyzny. Tu droga urywała się nagle. Przed nami o sto kroków zaledwie, lecz o sto kroków w górę, sterczały skaliste ściany, zamykające tajemniczy wierzchołek. Przybierały one fantastyczne kształty igieł, słupów, maczug, potworów. Jedna ze skał przypominała sylwetkę orła z rozpostartemi skrzydłami. Stanowczo od wschodu wejście było niemożliwe.
— Odpocznijmy chwilę! — zaproponował pan Smith — a potym spróbujmy obejść szczyt dokoła.
— Głaz mógł się oberwać tylko z tej strony — zauważył Harry Horn. — Czemuż więc nie widzimy żadnego wyłomu w skałach, otaczających wierzchołek?...
Po dziesięciu minutach wypoczynku postanowiliśmy iść dalej. Grunt był ślizki. Posuwaliśmy się więc bardzo wolno u samej podstawy skał, wysokich na pięćdziesiąt stóp, rozszerzających się u góry i nieco wygiętych poniżej na podobieństwo koszyka. Gdybyśmy więc nawet mieli drabiny i klamry, wejście na szczyt było absolutną niemożliwością. Great-Eyry nabierał w mych oczach czarodziejskiego zabarwienia. Nie dziwiłbym się bynajmniej, gdyby mi kto powiedział, że zamieszkują tu smoki, chimery i inne potwory mitologiczne.
Obchodziliśmy dokoła muru skalistego, który się zarysowywał tak prawidłowo, jak gdyby był dziełem ręki ludzkiej. Nigdzie żadnego wyłomu, żadnej szczeliny, przez którąby się można przesunąć lub zajrzeć wewnątrz.
Po upływie półtorej godziny wróciliśmy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy naszą wędrówkę obwodową.
Nie mogłem ukryć swego niezadowolenia. Pan Smith zirytowany był niemniej ode mnie.
— Do kroćset djabłów! — zawołał. — Więc nie dowiemy się nigdy, jaką tajemnicę kryje w swym łonie ten przeklęty Great-Eyry!
— Wulkan lub nie, mniejsza o to! — wtrąciłem — dość, że w chwili obecnej nie daje powodu do żadnych obaw. Nie dostrzegliśmy nigdzie dymu ani płomieni, nie słyszeliśmy huku podziemnego, nie uczuwaliśmy żadnego wstrząśnienia.
Istotnie na Great-Eyry panowała zupełna cisza i pustka, jak zwykle na tak znacznej wysokości. Nie widzieliśmy żadnych śladów życia. Tylko kilka ptaków drapieżnych krążyło ponad szczytem.
Była już godzina trzecia, kiedy pan Smith odezwał się tonem zirytowanym:
— Nawet gdybyśmy zostali tutaj do wieczora, nie dowiemy się niczego więcej. Wracajmy zatym, jeżeli chcemy stanąć przed nocą w Pleasant-Garden.
Milczałem, nie ruszając się z miejsca. Wkońcu jednak musiałem się zdobyć na rezygnację i pójść za towarzyszami podróży. Bóg jeden wie, ile mnie to kosztowało!
Powrót był dużo łatwiejszy i mniej męczący. Przed piątą jeszcze przybyliśmy do fermy Wildon, gdzie czekano nas z obiadem.
O pół do dziesiątej powóz nasz zatrzymał się przed domem mera w Pleasant - Garden, gdzie według programu mieliśmy przenocować.
Długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając nad tym, czy nie należałoby przedsięwziąć nazajutrz nowej wyprawy. Czy jednak miałaby ona jakiekolwiek widoki powodzenia? Stanowczo rozsądniej było wrócić do Waszyngtonu i zapytać o decyzję pana Warda.