<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Królewicz-żebrak
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Księgarnia Ch. J. Rosenweina
Data wyd. 1902
Druk W. Thiell
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Król gałganiarzy.

W tym samym czasie, gdy żyjąc swobodnie, Tom sądził i rządził w pałacu, dla biednego króla Edwarda życie było bardzo ciernistem. Nieznajomy wyprowadził go z zajazdu na obszerną drogę. Jakiś włóczęga o przewiązanej ręce i oku zalepionem kawałem plastra zielonego podążał trop w trop za nimi. Powłócząc nogami podpierał się na grubym sękatym kiju.
Uszedłszy tak kilkaset kroków, wyszedłszy na drogę, Edward objaśnił, iż dalej już nie pójdzie, tu bowiem będzie wyczekiwał na Mayles’a poczem razem obadwa pojadą do zamku w Handon.
— Więc dobrze — rzekł nieznajomy, — czekaj więc sobie, dokąd ci się podoba, a przyjaciel twój leży pobity o tu, w tym lesie.
— Pobity! — zawołał Edward — kto śmiał to uczynić. Prowadź mnie prędzej do niego!
Przeszedłszy gęsty las, przybyli na pole, gdzie stał jedynie śpichlerz na wpół rozwalony. Gdy nieznajomy oddalał się szybko idąc ku wozowni, Edward pobiegł za nim. Nieznalazłszy tam nikogo, zawołał:
— Gdzież się mi podział?
Posłyszawszy śmiech głośny nieznajomego, Edward pochwycił kij, zamierzając się nim. Gdy nagle z przeciwnej strony dobiegł go znów śmiech nowy. We drzwiach stał jakiś kaleka.
Edward gniewnie zwracając się doń, zapytał:
— Coś ty za jeden? Czego żądasz!
— No, no, nie udawaj tylko — odrzekł kaleka. — Cóż to, czyżbym się tak zmienił, żeś ojca rodzonego nie poznał!
— Nie jesteś mi ojcem, — przerwał Edward, — ja jestem królem, rozumiesz! Wskaż ot lepiej, gdzie sługa mój Mayles przebywa w tej obwili.
— Zrozum — zawołał Canty — że jeżeli będziesz dłużej trwać w uporze, rózgami wysiekę. Oto przed chwilą zabiłem człowieka, nie mogę zatem pozostawać tam, gdzie poprzednio. Więc przebrałem się teraz i odtąd nazywam się Gobbs. Gdzie są matka i siostry, mów prędzej, dokąd poszły!
— Matka moja w grobie — rzekł król westchnąwszy, — siostry zaś w pałacu!
John Canty nie słuchał dalej już Edwarda. Skinął na Janka (tak się nazywał nieznajomy) i obadwa coś długo szeptali potem ze sobą.
Król przez ten czas wcisnął się w ciemny zakąt spichlerza, gdzie położył się na ziemi przykrywając gęstą warstwą słomy. Myślą powrócił do swego ojca, zmarłego króla Henryka, który będąc dla innych tak złym, okazał się tyle dobrym dla niego, który go tyle kochał, tak pieścił. I łzy gorzkie popłynęły za chwilę z oczu osierociałego chłopczyny. Godziny biegły jedna za drugą, aż wreszcie Edward zasnął znękany. Zbudził go deszcz rzęsisty, pukający kroplami w dach spichlerza, jednocześnie posłyszał jakieś śmiechy i krzyki. Podniosłszy głowę, chcąc zobaczyć co to takiego się stało, ujrzał coś, co pierwszy raz dopiero w swem życiu mógł widzieć. Oto na podłodze z ziemi sklepanej, płonęło duże ognisko, a pośród niego zasiadła gromada oberwańców z wykrzywionemi twarzami, ślepych i garbatych, wymyślających sobie wzajemnie. Włóczęgi te składali się z mężczyzn i kobiet. Jasny płomień ogniska oświetlał ich wybornie. Byli to zdrowi chłopi w łachmanach, jak również niewidomi z plastrami i przepaskami na oczach, kalecy o nogach drewnianych, na kulach, było też i kilkanaście psów ze sznurami na szyjach, będących za przewodników dla ślepych. Specjalnością tych włóczęgów była kradzież, gdzie tylko się dała. Dla wzbudzenia większej litości nalepiali plastry na oczy, udając ślepych, lub chodzili na kulach, naśladując kaleki. Wieczór zapadał szybko. Banda zjadłszy kolacją zabierała się do picia. Blaszanki napełnione winem przechodziły z rąk do rąk. Nagle jakiś głos ochrypły zawołał:
— No Dick, zaśpiewaj nam coś wesołego! Dalej, słuchamy!
Tu jeden z owych ślepych zerwał się na równe nogi i oderwał plastry, przysłaniające mu oczy, inny znów kaleka, porzuciwszy w kąt kulę drewnianą, na jakiej podpierał się jeszcze przed chwilą, podbiegł ku swemu towarzyszowi, poczem obaj zaśpiewali ohydnemi głosami pieśń pijacką, co spowodowało taki hałas piekielny, iż zdawało się, że drżą pułapy śpichlerza. Potem rozpoczęła się uczta. John Canty opowiedział, że zabiwszy księdza, musi się teraz ukrywać, więc dla tego postanowił przystać do ich bandy. Mowę tę przyjęto z ogólną wesołością, poczem wypito za jego zdrowie. Gobbs spytał po chwili starszego bandytę.
— Iluż tu macie u siebie ludzi?
— Dwudziestu pięciu, nie licząc bab i dziewek odrzekł zapytany. Było znacznie więcej, cóż kiedy się jakoś zmniejszyło.
Tu zaczęto wyliczać godnych towarzyszów zabitych w bójkach, spalonych na stosach, lub też powieszonych na szubienicy za złodziejstwo lub morderstwo.
— Przeklętą niech będzie ta Anglja! zawołał jakiś nieznajomy. Przez nią zostałem tym, czem jestem teraz, nędzarzem! Kiedyś byłem niebiednym dzierżawcą, miałem dobrą żonę i dziatki. Lordowi podobała się ziemia, którą dzierżawiłem na pastwisko. Zabrał ją więc dla całego stada swych owiec, wygnawszy mnie z mej chudoby. Cóż trudno, miał na to prawo, mógł czynić co chciał, co mu się podobało. Wypędzony z żoną i dziatwą poszedłem na włóczęgę po Anglii, a wiecie dobrze jaka kara spotyka w kraju naszym włóczęgów. Biedaków nas przeganiano i bito bez litości. Baty zamęczyły biedną moją Mary i dziatwę ukochaną a jednak to biedactwo nikomu nic złego nie zrobiło. Zostałem sam jak palec na świecie. Pochwycono mnie i wyrwano ucho. Patrzcie, że nie mam ucha, więc nie kłamię! Schwytany po raz trzeci, srodze bity i katowany uciekłem. Jeżeli teraz pochwycą mnie raz jeszcze, szubienica pewna. O! niech będzie przeklętym raj, w którym istnieją takie prawa!
Nagle głos jakiś zawołał w ciemności:
— Stój! nie przeklinaj kraju! Dziś jeszcze to prawo zmienionem zostanie!
Wszyscy jak jeden odwrócili się na ten głos, ujrzawszy małego żebraka w łachmanach. Podbiegł szybko do ogniska. Jasny płomień oświetlił wyraźnie jego rysy. Ze wszystkich ust wybiegły okrzyki.
— Co to za mumja? Zkąd się tu wzięła!
— Jestem Edwardem, królem Anglii, rozumiecie, zawołał mały żebrak.
Śmiech ogólny, szalony, był na to odpowiedzią ze strony zebranych włóczęgów,
— Sumienia ludzie nie macie w sobie, — zawołał Edward. — Przyrzekam wam największą łaskę królewską — odmienienie tyle ostrego prawa, a wy urągacie nademną.
Jeszcze bardziej niż przedtem śmiać się zaczęto. Wreszcie John Canty zawołał:
— To mój syn bracia! Warjat, wyobraża sobie, że jest królem!
Edward poskoczył ku niemu i zawołał:
— Jestem nim naprawdę!
— Bądź sobie królem, jakim ci się tylko podoba, ale nie mianuj się królem Anglii, bowiem mamy tylko jednego naszego pana i króla Edwarda. My, żebracy, zostaniemy mu zawsze wiernymi. — No! towarzysze za mną, — wołał wódz zebranych, — niech żyje Edward, król Anglii.
Twarz młodego księcia pokryła się rumieńcem.
— Dzięki wam, wierne moje sługi, — zawołał Edward, dzięki!...
Włóczęgi znów wybuchnęli śmiechem. Gdy zamilkli, jeden z nich zawołał:
— No młokosie, pamiętaj, nazywaj się jak ci się żywnie podoba, tylko nie mianuj się królem Anglii, Edwardem.
— Nazwiemy go Fu-Fu I, król błaznów, zawołał inny włóczęga.
— Niech żyje zatem Fu-Fu I-szy. Dalej żywo kłaść mu koronę. Przyodziać płaszczem, podać berło i usadzić koronę.
Głowę króla nakryto w jednej chwili jakimś naczyniem ołowianem, zamiast korony, na ramiona włożono dziurawe prześcieradło jakoby płaszcz z gronostajów, wreszcie posadzono na beczce wyobrażać mającej tron królewski. Zamiast berła podano Edwardowi do ręki ucho od rądla. Następnie włóczęgi padli przed nim na kolana. Trąc oczy i twarz brudnemi rękami płakali, wołając:
— Zlituj się nad nami panie nasz i królu! — Spójrz na naszą nędzę swemi jasnemi oczami.

W oczach króla ukazały się łzy. — I to są ludzie, — myślał Edward — zrobiłem dla nich bardzo wiele. Zmieniłem tyle okrutne prawo. A oni, szydzą sobie za to ze mnie. I gardło biednego królewicza ścisnęło się od łkania.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Samuel Langhorne Clemens.