Królewicz-żebrak/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królewicz-żebrak |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Wydawca | Księgarnia Ch. J. Rosenweina |
Data wyd. | 1902 |
Druk | W. Thiell |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tajemniczy pustelnik.
Jeszcze dość długo w noc włóczęgi tak szydzili z biedaka, aż wreszcie upici poszli spać. Zmęczony Edward ukrył się w słomie. Gdy wszyscy zaczęli chrapać, Edward cichutko wyszedł ze spichlerza. Zaczął się wsłuchiwać, panowała głęboka cisza. Noc była zimna. Deszcz ustał. Niebo wyjaśniać się zaczęło, wszedł blady księżyc. Biedny Edward zaledwo się poruszał, myślał jednak sobie, że lepiej nawet na kamieniu spać sobie w lesie, aniżeli pośród tych łotrów męczyć się dłużej. Co chwila, gdy dobiegały go różne głosy przystawał, oglądał się trwożliwie po za siebie, poczem puszczał się galopem przed siebie o ile mu tylko sił starczyło. Niezadługo znalazł się w lesie, z po za którego dobiegało go pobrzękiwanie dzwonków u owiec, ryczenie krów, oraz dalekie szczekanie psa.
— Tam za lasem napewno znajduje się wieś, — zawołał wesoło chłopczyna i postanowił iść lasem.
Wszedłszy w las zatrzymał się, nasłuchując. Cisza panowała dokoła, która go dziwnie przerażała, myśl jednak o powrocie do jego dręczycieli pognębiała go bardziej jeszcze. Wszedł odważnie w ciemny gąszcz lasu. Blady księżyc nader słabo oświecał drożynę, którą chłopczyna pójść postanowił. Im dalej jednak podążał, tem bardziej las stawał się do nieprzebycia. Przelękniony, że zabłądził w lesie, przyspieszył kroku, potykając się co chwila to o chrust nagromadzony, to znów o pnie drzew zrąbanych. Końca lasu jednak dojrzeć było nie podobna. Jakże ucieszył się Edward ujrzawszy w oddaleniu błyszczące światełko. Z ostrożna zbliżał się on ku temu świetlanemu punktowi. Światełko błyszczało z po za okien maleńkiej chatki, w której głos jakiś odczytywał modlitwy. Zbliżywszy się do okienka chatynki, podniósłszy się na palcach, o ile mógł tylko, zajrzał do wnętrza. Ujrzał nędzną małą podziemną izdebkę, w niej leżącą w kącie pościel ze słomy, obok stało wiadro, miska, oraz parę garnczków jak również złamany stołek drewniany dopełniał tej ubogiej całości. Całe te ubogie nad wyraz umeblowanie oświetlało się dogasającym kawałkiem świecy łojowej. Na ścianie wisiał krzyż z wyobrażeniem męki Chrystusowej, przed nim klęczał starzec, około którego leżały księga otwarta oraz trupia głowa. Przedmioty te spoczywały na skrzyni drewnianej. Starzec był wzrostu niezwykle wysokiego, o włosach i brodzie długiej i białej. Ubranie jego była skóra barania, którą był przepasany.
— To widać pustelnik — pomyślał król sobie. Jak to dobrze się stało. Z pewnością musi to być dobry człowiek!
Starzec kończył odmawiać modlitwę, gdy chłopczyna zakołatał do drzwi.
— Wejdź, przedtem jednak ukórz się, — zawołał głos — ta ziemia poświęcana!
Wszedłszy, król zatrzymał się w progu. Pustelnik patrzył weń dziwnie badawczo, wielkiemi swemi palącemi oczyma.
— Ktoś taki? — zapytał.
— Ja, jestem królem.
— Proszę, — zawołał starzec — niech wejdzie gość drogi!
Tu przysunął ławę drewnianą, usadził na niej króla i zaczął chodzić z kąta w kąt.
— Prosimy, prosimy, — powtarzał pustelnik. Wielu tu już o wielu chcieli się przedostać, nie weszli jednak. Królowi jednak przebranemu w łachmany rad jestem z całej duszy. Zapewne pragniesz uciec od świata, od złych ludzi. Tu będziesz czas spędzał na modlitwie, czytaniu wielkiej księgi, Ewangelii, żywił się trawami i korzonkami i myślał o zbawieniu grzesznej duszy. Nikt, zapewniam, tu cię nie odnajdzie!
Król zaczął opowiadać, jakim trafem aż tu się dostał i że nie myśli tu dłużej pozostawać. Starzec mruczał coś do siebie, nie zwracając bynajmniej uwagi na objaśnienia chłopczyny, wreszcie po chwili, zbliżywszy się doń tajemniczo, rzekł:
— Słuchaj! Ja wyznam ci wielką tajemnicę!
Potem nachylił się do ucha króla, znów jednak się cofnął, badawczo nasłuchując. Zbliżywszy się na palcach do okna, wysunął głowę, obejrzał się w około, a przybliżywszy się do samej twarzy chłopca.
— Jestem archaniołem! — zawołał.
Usłyszawszy te słowa, pomimowolny dreszcz przebiegł od stóp do głów chłopczynę.
— Czyż po to uciekłem włóczęgom, i żebrakom, aby dostać się pod władzę szalonego starca? — pomyślał król z rozpaczą.
Starzec spostrzegłszy przestrach chłopczyny, rzekł:
— Wiem, wiem, że drżysz kochasiu. Czujesz, żeś dostał się do nieba. Pięć lat temu przybyły tu niewidzialne duchy anielskie, które mnie uczyniły archaniołem. Podaj mi rękę i nie lękaj się niczego.
Starzec mówił coraz szybciej wyrazy urywane, bez związku, złorzecząc przytem niesłychanie. Tak upłynęła godzina czasu. Atak szaleństwa zaczął się zmniejszać, wreszcie nie pozostało zeń śladu. Powróciwszy do zupełnej świadomości, posadził chłopca bliżej ogniska i zaczął opatrywać mu skaleczenia na rękach, następnie zaczął przygotowywać wieczerzę. Edward widząc dobre obejście się z nim polubił pustelnika z całego serca. Po kolacyi starzec ułożył gościa swego w łóżko w sąsiedniej komórce i serdecznie pożegnawszy go wszedł ztamtąd do swej izdebki. Tak przesiedział starzec z jaką godzinę czasu. Nagle uderzył się w głowę po kilka razy, widocznie usiłując coś sobie przypomnieć, poczem, zerwawszy się, pobiegł do komórki chłopczyny, rozbudził go i zapytał:
— Słuchaj, czy prawda, żeś jest królem?
— Tak, prawda.
— Jakim?
— Angielskim.
— Powiadasz, że angielskim, czyżby więc Henryk umarł?
— Tak! umarł. Ja właśnie jestem synem jego!
Na słowa te, twarz starca spochmurniała. Klasnąwszy wychudłemi rękoma, zawołał:
— Czyś słyszał, że król kazał nas wypędzić!
Chłopczyna nie odpowiadał. Gdy nachylił się ku niemu starzec, ujrzał go śpiącego. Wówczas uśmiechnąwszy się szatańsko, zaczął szukać czegoś po pokoju, to znów wsłuchiwał się, a spoglądając zdaleka na śpiącego, pomrukiwał do siebie:
— Winien tu głównie jego ojciec. Jestem jednak archaniołem i zaradzę wszystkiemu. — Wreszcie odnalazł to, czego szukał tak zawzięcie. Przedmiotem był stary nóż zardzewiały, oraz toczak do ostrzenia. Siadłszy u pieca ostrzył nóż na kamieniu. Wiatr od czasu do czasu wiał przeraźliwie, wstrząsając biedną izdebką. Myszy wybiegłszy ze swych nor biegały bez hałasu po pokoju. Starzec zdawał się nic nie widzieć i nie słyszeć. Od czasu do czasu tylko przeciągając palcem po ostrzu noża, powtarzał do siebie:
— Wybornie, tak teraz wybornie!