Królewska miłośnica/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział Węglarz
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Węglarz.

Szalała z gniewu i rozpaczy. Czuła obrzydzenie do tego towarzystwa, do króla, który — tak się jej zdawało — publicznie wobec dworaków swoich ją zelżył. A zarazem brała ją rozpacz: Ludwik oprzytomnieje dziś, jutro, nie przebaczy jej despektu, zuchwałej ucieczki — przepędzona będzie z dworu; jej sen królewski pierzchnie, czeka ją nicość...
Popędzała konia spicrutą. Biegł coraz prędzej. W głowie zawracało się jej od tego pędu — i od szampana, który teraz wywierał swój spóźniony wpływ. Poweselała naraz w biegu, puściwszy cugle koniowi i mknąc na przełaj łąki w świetle słońca, śród aromatów wiosennego powietrza. „Ej! wszystko mi jedno... Jest życie i poza tym zdechlakiem“ — pomyślała o królu...
Naraz przypomniały się jej czarujące blaskiem oczy Aiguillona. Nigdy nie patrzył tak na nią. Potrzebował jej łask. Był korny, uniżony. Obawiał się widocznie króla, który już raz go wygnał z dworu za uwiedzenie mu temi magnetyzującemi oczyma kochanki. Był przy niej, jak trusia. Polubiła go za jego cichy, słodki głos. Asystował jej często w parku Wersalskim na spacerach; uchodził za jej rycerza, kawalera. Był bardzo brzydki — poza czarem tych oczu. Powiedziała nawet królowi: „Co za brzydal! czy to możliwe, że była kobieta, która przełożyła go ponad... Ludwika!“ To króla uspokoiło.
A dziś — jak on spoglądał na nią! Aż król to spostrzegł. Dżgały ją te płomienne oczy we wspomnieniu. To jest mężczyzna! Nie to, co król, który ją zamęczył ostatnich nocy, rozdrażnił, nie dał ukojenia. Zbliżała się do niebezpiecznego 30-letniego okresu. Król miał sześćdziesiąt. D‘Aiguillon był o lat piętnaście młodszy. Ach! musi być namiętny!...
Nie chciała myśleć o tem — zawstydziła się samej siebie. Wszakże swoją przeszłość przekreśliła. Przyrzekła sobie nie zdradzić króla, dotąd wiernie dotrzymała słowa. Cnota jej i takt trzymały mężczyzn w pełnem szacunku oddaleniu... Czy król wart jest tej miłości? Zwodzi ją, daje obietnice, których nie spełnia, pozwala ją obrażać — zatrzymał Choiseul‘a, nie ukarał pani de Gramont.
Sto myśli wichurą przelatywało przez jej głowę — sto cierniów kłuło w sercu. Smagnęła rasowego konia mocno... mocno... choć już pędził co sił! Szlachetne zwierzę, nieprzywykłe do bicia, jakoby oburzyło się — rozdęło chrapy, parsknęło, wspięło się na powietrzu. Koń poniósł...
Czuła, że się chwieje w siodle. Jedna noga wypadła ze strzemienia. Zakołysała się... objęło ją przerażenie... Zsuwa się... Spadnie...
— O, Boże! — wydarł się jej okrzyk...
Cugle umknęły jej z rąk... Uczuła ból w głowie... Koń wlókł ją po ziemi. Jedna noga została w strzemieniu...
Straciła przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy obudziła się, ze zdumieniem ujrzała nad sobą wielkie belki pochyłej powały i gdzieś w kącie duży piec z zielonych kafli, jakie widywała w izbach włościańskich. Zmrużyła oczy, sądząc, że śpi i namacała rękoma sierć baraniej skóry. Zdziwiona, ponownie otworzyła oczy i skierowawszy je w bok, dopiero teraz spostrzegła, że na niskim drewnianym stołku siedzi ktoś — mężczyzna w sile wieku — w bluzie robotniczej i obserwuje ją bystremi szaremi oczyma. Miał czoło wysokie, inteligentne, twarz otwartą, prostacką, poczciwy uśmiech na ustach, bujną junacką czuprynę, która czyniła go młodszym, barczyste ramiona i ręce w tej chwili splecione modlitewnie.
— Niech pani nie lęka się... Wszystko dobrze, choć mogło być źle. Zatrzymałem konia w czas, nim zawlókł panienkę na kamienie gościńca. Uwolniłem nogę pani jedną ręką ze strzemienia. Ale koń mi się wyrwał. Przeniosłem panienkę tu... Czy głowa nie boli?
— Trochę... lekko... nic prawie! — uśmiechnęła się na jego określenie „panienka“. Kto jesteście, poczciwy człowieku?
— Węglarz... Ot, mieszkam sam w tej chatce. Dozoruję składu węgli. Tu blisko.
— Czysto tu u was — rzekła.
— A, tak! lubię schludność.
— Łóżko trochę twarde...
— Podłożyłem pani skórę baranią.
— A, tak, dziękuję... Słuchajcie człowieku, ja was skądciś znam...
— Nie może być. Skąd-że?
— Byliście w Paryżu?
— Dawno... Będzie z lat dwadzieścia temu, służyłem w składzie węgli wprost pałacu Dumonceau.
Zerwała się z tapczanu. Klasnęła w ręce.
— Słuchajcie! pamiętacie dziewczynkę, której lokaj nie chciał wpuścić do mieszkania pana Dumonceau?
Skrobał się w głowę. Nagle twarz mu rozjaśniła się. Z kolei on klasnął w dłonie:
— Ta dziewczynka... i panienka — to samo?
— To samo!
Kręcił ze zdziwienia głową.
— Są dziwy na świecie!... Nie myślałem, podnosząc... panicza...
— Jakto panicza?
— A bo ten ubiór. Myślałem, że panicz. Potem, kiedym próbował uchem, czy serce bije — bo byłaś panna bez tchu — to... okrągłe...
Zarumienił się. Był piękny z tym rumieńcem na twarzy. Z kolei i ona zarumieniła się. Spojrzała po sobie:
— Oj! jakże zabłociłam się.
— Bo koń niósł w bagno... A panna niezwyczajna tego... przynajmniej tera...
Uśmiechnęła się gorzko:
— Mylicie się, przyjacielu. Błoto jest na górze!
— A jest!... — odpowiedział. I dodał chmurnie: Nie brak i na dole... Jeżeli kiedy błoto z dołu tryśnie i zaleje błoto w górze, to z tego może być... krew...
Uderzyła ją ta myśl, w oryginalną ujęta formę.
— Jesteście filozofem.
— Nie wiem, co to znaczy.
— Myślicie!
— A tak, myślę... Choć jestem człowiek prosty i... spokojny. Ale jest dużo krzywd... Widzę. Lud zły a ma czego być zły. Drą ci z góry. Ja znoszę wszystko. Nie wiele mi trza... Ale inni... Coś gotuje się we Francji, panienko.
— Co?
— Sam nie wiem... Coś złego!
Z każdą chwilą podobał się jej bardziej. W prostocie jego słów odczuwała myśl głęboką. W szarych oczach widziała duszę poczciwą.
— Żal mi, żem odeszła od was — rzekła z westchnieniem.
— Ej-że?! — roześmiał się.
— Pomóż mi zdjąć ten ubiór. Nie znoszę błota. Trzeba, żeby to wyschło.
Nie żenowała się jego pomocy. Wielkie damy rozbierały się często wobec lokajów. Nie uważały ich za mężczyzn. I dla tamtych były czemś po za płcią — niedosiężnem. Przynajmniej nie zauważały, aby budziły żądzę w tak niskich istotach.
Nie ruszał się. Skrzyżował ręce na piersiach.
— No! nie chcesz mi pomódz?... Proszę! — rzekła.
Zdecydował się. Znalazła się wkrótce w bieliźnie. Widziała, jak mu ręce drżały, kiedy zdejmował z niej cząstki kostjumu i rozwieszał je w środku izby na skórze. Oczy paliły mu się, jak u żbika. Odwrócił się od niej i zaklął: „sacrement!“
— Czemu klniesz?
Nie odpowiedział. Powtórzyła pytanie. Odparł zmienionym głosem poetycką metaforą:
— Klnę, że gwiazdy są daleko. Nie można wziąć.
— Gdzie jest gwiazda?
— Pani!
Trwało długie milczenie. Nagle Joanna rzekła:
— Jak się nazywacie?
— Jan!
— Posłuchajcie, Janku! — winnam wam wdzięczność dwukrotną. Raz dopomogliście mi wejść na schody do pana Dumonceau — otworzyliście mi drogę do wielkiej karjery. Dziś... zawdzięczam wam życie. Chcę was wynagrodzić.
— Ja nic nie wezmę. Jam i tak rad!
— A mnie?
Spojrzał na nią, jak na obłąkaną... Cofnął się.
— Głupi! gwiazda jest blisko... Chodź bliżej... Weź!
Rzucił się na nią, jak zwierzę.
Zamknęła oczy. Była szczęśliwa. Czuła, że za zniewagę pomściła się na Ludwiku!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle ktoś zapukał w szybę.
Węglarz pośpieszył na próg. Powrócił zmieszany.
— Jakiś szlachcic zapytuje, czy nie widziałem kobiety, która spadła z konia?
— Coś powiedział?
— Zgłupiałem. Powiedziałem, że zapytam.
— Idź! powiedz temu panu, że... ocaliłeś mnie... Niech nie wchodzi — zaraz wyjdę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za chwilę wyszła ubrana. Przed progiem stał d‘ Aiguillon. Trzymał za uzdę dwa konie.
— Miałam wypadek! — rzekła.
— Wiem. Ogier pani powrócił do kobył... Król przeląkł się o panią... Ja też... Rozjechali się wszyscy szukać. Wziąłem dwa konie — byłem najszczęśliwszy z wszystkich, bo znalazłem panią!...
— Gdzie mój ogier?
— Sądziłem, że pani się bez niego obejdzie!... Weźmie pani mojego... Zapewniam panią, że idzie dobrze. Lepiej, niż królewski. Zatem wracamy do króla.
Patrzył, na nią zagadkowo. Odparła, odwracając oczy:
— Nie! pojadę do Wersalu. Już teraz mnie nie poniesie. A pan pojedź do króla i powiedz mu, że... znalazłam się i jestem spokojniejsza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.