Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Mirandola)/Dwoje dzieci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Cała baśń
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ DRUGA.
DWOJE DZIECI.

Nie każdy może mieć ogród w wielkiem mieście, gdzie jest tak dużo domów i gdzie mieszka tyle rodzin. Wielu poprzestać musi na doniczkach z kwiatami. Dwoje dzieci ludzi biednych zdobyło sobie jednak coś więcej niż doniczkę, bo niemal ogród. Rodzice ich mieszkali naprzeciw siebie w uliczce tak wąskiej, że dachy stykały się niemal i można było całkiem bezpiecznie składać sobie wzajem wizyty z jednego końca rynny na drugi.
W obu przeciwległych oknach stały duże skrzynie z ziemią, gdzie rosły warzywa potrzebne do kuchni, a w każdej ze skrzyń zasadzono prócz tego krzak róży. Rodzicom przyszło na myśl postawić te skrzynie na desce w poprzek ulicy, od okna do okna, co stanowiło ozdobę wielką, bo witki grochu i gałęzie różanych krzewów powiązały się ze sobą, tworząc jakby łuk triumfalny. Dzieci siadywały tu na małej ławeczce pomiędzy krzakami róż i rade były wielce, gdy mogły bawić się w tym napowietrznym raju. Dzieci te nie były rodzeństwem, ale kochały się bardzo.
Zabawa ta ustawała, oczywiście, w porze zimowej, gdy okna były zamknięte, a w dodatku pokryte grubą warstwą lodu. Dzieci rozgrzewały wówczas duży, miedziany pieniądz na kuchennej blasze i przykładały go do szyby, tak że powstawało okrągłe okienko. W każdem z nich błyszczało oko dziecka wesołe i żywe. Chłopiec miał imię Janek, a dziewczynka Zosia.
W lecie mogły dzieci jednym skokiem bywać u siebie wzajem, zato zimową porą trzeba było schodzić długo na dół, a potem znowu wchodzić długo do góry.
Nastała właśnie zima. Śnieg padał dużemi płatami.
— To są białe pszczoły! — powiedziała babka.
— A czy mają one także królowę? — spytał chłopiec, bo wiedział, że pszczoły mają królowę.
— Oczywiście! — odparła babka — Tam jest, gdzie największy gąszcz. Królowa ta, największa z wszystkich pszczół lata ciągle i nigdy nie pozostaje bez ruchu. Ledwo zbliży się do ziemi, zaraz wzlatuje i chowa się w czarne chmury. W zimowe noce chodzi po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy szyby zamarzają i pokrywają je prześliczne, dziwne kwiaty.
— Tak, tak, widzieliśmy to! — powiedziały dzieci i odtąd wierzyły, że prawdą jest, co rzekła babka.
— Czy może wlecieć tu królowa śniegu? — spytała Zosia.
— Niech wleci! — zawołał Janek. — Posadzę ją na kominku i stopnieje.
Babcia pogładziła mu włosy i zaczęła opowiadać inne historyjki.
Wieczorem tegoż dnia, napół rozebrany już do spania, wszedł Janek na krzesło i wyjrzał na świat krągłym okienkiem utworzonym przez ogrzany pieniądz. Krążyło zwolna kilka płatków śniegu. Największy przysiadł na brzegu pustej teraz skrzyni i zaczął róść i róść, aż się przemienił w dziewczynkę, większą od Zosi, ubraną w białą gazę, haftowaną w lśniące gwiazdki. Dziewczynka była piękna, zgrabna, ale lodowata. Żyła mimoto jednak, gdyż ruszała się ciągle, a oczy jej błyszczały, niby gwiazdy nieba. Zwróciła się ku oknu i skinęła rączką. Janek zeskoczył przerażony z krzesła. Na dworze zaszeleściało, jakby poleciał ptaszek, musnąwszy skrzydełkiem szyby.
Nazajutrz mróz ścisnął mocny. Potem nastała wiosna, wyjrzało słońce, rośliny zaczęły zielenieć, jaskółki pobudowały gniazda, otwarto okna, a dzieci usiadły obok siebie w małym ogródku na dachu.
Prześlicznie zakwitły tego roku róże, a ogródek wyglądał cudnie. Zosia nauczyła się piosenki o różach, a śpiewając ją myślała o swoich. Nauczyła jej Janka i odtąd śpiewali oboje:

Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdkę i Jezuska zobaczymy zato.

Dzieci całowały róże, żegnając się z niemi. Patrzyły na słońce i pragnęły, by przyspieszyło swój bieg, chciały bowiem jaknajprędzej zobaczyć małego Jezuska. A jednak, jakże piękne nastały teraz dla nich dni, jakże miło było wśród róż.
Razu pewnego Janek i Zosia oglądali książkę z obrazkami zwierząt, ptaszków i motyli. Wybiła właśnie piąta na wieży wielkiego kościoła, gdy Janek zawołał nagle:
— Aj! Coś mi wpadło w oko! Aj! Coś mnie ukłuło w serce!
Zosia wzięła w rączki twarz Janka i zajrzała w oczy, któremi mrugał ciągle. Ale nie dostrzegła niczego.
— Już musiało wylecieć! — rzekł po chwili.
Ale nie było tak. Jankowi wpadł w oczy i serduszko okruch tego zwierciadła, o którem mówiliśmy już, tego lustra co pokazuje brzydkiem i złem każdą rzecz piękną i wielką, które uwypukla stronę ujemną każdej istoty, podkreślając wady i ułomności w sposób przesadny. Biednemu Jankowi wpadł do oka i dotarł aż do serca jeden z owych niezliczonych okruchów strasznego zwierciadła, a serce jego stało się twarde i lodowate. Chociaż nie czuł żadnego bólu miał już w sobie piekielny szczątek.
— Czemuż płaczesz! — rzekł do Zosi, którą wzruszył jego okrzyk bólu. — Otrzyj oczy, gdyż wyglądasz szkaradnie. Już mi nic nie jest! Pfuj! — zawołał spojrzawszy wokoło siebie. — Tę różę stoczyły robaki, a ta szkaradne ma płatki. Wszystkie zresztą są pospolite i bez uroku, jak ta stara paka, w której rosną! — powiedziawszy to kopnął skrzynię i zerwał dwie róże, które mu się nie spodobały.
— Co czynisz Janku! — oburzyła się Zosia, jakby popełnił świętokradztwo.
Widząc jej przestrach, zerwał Janek jeszcze jedną różę, potem zaś wrócił na swe poddasze, nie pożegnawszy wcale towarzyszki zabawy. Ach, był to skutek okrucha djabelskiego zwierciadła.
Nazajutrz oglądali znowu tę samą książkę z obrazkami, a Janek dostrzegał tylko szkaradne małpy, istoty śmieszne, niezgrabne i straszne potwory. Gdy babka opowiadała historyjki, psuł wszystko wtrącając ciągle swe zarzuty, albo krył się za staruszkę, wkładał jej okulary i robił grymasy. Przedrzeźniał słowa babki, naśladował jej głos i rozśmieszał wszystkich, co ubliżało wielce czcigodnej osobie. Rozwinęła się w nim nagle skłonność do małpowania każdej napotkanej osoby i przedrzeźniania jej w sposób śmieszny, a wszyscy śmiali się mówiąc:
— To zmyślny i mądry chłopiec!
Droczył się teraz nawet z Zosią, chociaż była mu oddana całą duszą, a wszystko to sprawił ów okruch zwierciadła, tkwiący w jego sercu.
Nie zajmowało go już to co przedtem, stał się nawet w zabawie bardzo rozsądnym. Kiedy pewnego dnia nastała zawieja śnieżna wziął szkło powiększające i schwytawszy płatki śniegu na połę kaftana, rzekł do Zosi:
— Przypatrz im się.
Płatki oglądane przez szkło były w istocie znacznie większe, przypominały kwiaty i wieloramienne gwiazdy.
— Prześliczne są! — zawołał z zapałem — Wolę je od kwiatów, bo więcej dają do myślenia i większą mam z nich radość. Niema w nich błędu żadnego, szkoda tylko, że topnieją tak szybko.
Niedługo potem zjawił się Janek w rękawicach zimowych, z sankami na plecach i szepnął Zosi:
— Pozwolono mi sankować się wraz z innymi chłopcami po wielkim placu! — powiedziawszy to wybiegł prędko.
Zuchwali chłopcy przywiązywali sanki swe do wozów i sani chłopskich i nieraz daleko jeździli w ten sposób, zanim ich spostrzeżono. Podczas najlepszej zabawy nadjechały sanki biało malowane. Siedziała w nich jakaś osoba w białem futrze niedźwiedziem, włosem na wierzch i białej futrzanej czapie. Sanki okrążyły plac dwa razy i Janek zdołał uczepić do nich swoje.
Gdy się to stało, wielkie sanie ruszyły prędko, i coraz prędzej wyjechały w najbliższą ulicę. Osoba siedząca w nich obracała się raz po razu do Janka kiwając mu życzliwie głową, jakby się dobrze znali, tak że Janek siedział dalej nie puszczając sznura swych sanek i dostał się w ten sposób poza miasto. Tam rozhulała się śnieżyca na dobre, tak że musiał przysłaniać oczy ręką. Nareszcie przeląkł się i puścił sznurek, chcąc odczepić swe sanki od wielkich. Ale nie pomogło to nic i pędził dalej jak wiatr.
Zaczął krzyczeć co sił, ale sanki pędziły dalej. Czasem uczuwał uderzenie, jakby jechano przez rowy i skały. Przerażony Janek chciał się modlić, ale przypomniał sobie tabliczkę mnożenia.
Płaty śniegu stawały się coraz to większe, i w końcu wyglądały jak wielkie, białe kury. Nagle konie skoczyły w bok, sanie stanęły, a jadąca w nich osoba podniosła się z siedzenia. Futro jej i czapka były ze szczerego śniegu. Janek zobaczył wysoką, smukłą, lśniąco-białą damę i poznał Królowę Śniegu.
— Dziarsko jechaliśmy, — powiedziała — ale zimno dziś trochę, chodź więc i schowaj się w moje futro niedźwiedzie.
Posadziła go obok siebie i okryła futrem, jemu zaś wydało się, że zapada w ogromną zaspę śnieżną.
— Zimno ci jeszcze? — spytała, potem zaś pocałowała go w czoło.
Ach! Jakże zimne były jej usta, zimniejsze od lodu! Serce jego, napół już zlodowaciałe zastygło w zimną bryłę od tego pocałunku. Wydało mu się, że umiera, ale trwało to chwilę tylko, potem zaś zrobiło mu się dobrze i nie czuł wcale zimna.
— A gdzież moje sanki! — zawołał. — Nie zapominaj o sankach moich!
Jedna z białych kur śniegowych wzięła sanki na plecy, a Królowa Śniegu pocałowała Janka raz jeszcze, tak że zapomniał zupełnie o małej Zosi, starej babci i wszystkich w domu.
— Już cię nie będę całować, gdyż umarłbyś! — powiedziała Królowa Śniegu.
Janek patrzył na piękną, uroczą i mądrą kobietę. Wyglądała teraz całkiem inaczej, niż wówczas kiedy mu skinęła ręką, siedząc na skrzynce po różach. Była istotą wprost doskonałą. Ale Janek nie bał jej się wcale, powiedział, że umie rachować w pamięci, zna ułamki, wie ile kraj posiada obszaru w milach kwadratowych i ilu mieszkańców, a ona słuchała go z dobrotliwym uśmiechem. Pomyślał, że to co wie, wydaje jej się jeszcze niedostatecznem i spojrzał w górę ku bezmiarom powietrza, ona zaś porwała go ze sobą wysoko, aż tam, gdzie płyną czarne chmury i burze nucą stare jakieś pieśni. Lecieli ponad lasy i jeziora, kraje i morza. Na dole, pod nimi siekł zimny wiatr, wyły wilki, lśnił śnieg i unosiły się leniwo stado wron kraczących. Nad ich głowami błyszczał księżyc czysty, jasny i ku niemu to spoglądał Kay przez całą tę długą noc zimową. W dzień zaś spał u stóp Królowej Śniegu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.