Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Mirandola)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KRÓLOWA ŚNIEGU







OPOWIEŚĆ PIERWSZA.
LUSTRO I JEGO KAWAŁKI.

Zaczynamy od początku. Gdy skończymy opowieść całą będziemy wiedzieli znacznie więcej niźli teraz, zwłaszcza, że występuje tu chytry duch, najszkaradniejszy z wszystkich, to jest sam djabeł.
Jednego dnia radował się wielce, bowiem zrobił lustro, posiadające przedziwną właściwość. Wszystko co piękne i dobre znikało w niem doszczętnie niemal, a przeciwnie to co złe, lub brzydkie występowało jak najwyraźniej, (jasne) powiększone nawet. Najpiękniejsze krajobrazy wyglądały jak szpinak z jajami, ludzie najlepsi i najuczciwsi wydawali się potworami, piękni byli szkaradnymi, stali na głowie, ciało ich tak zcieńczało, że znikło niemal, twarze były pomarszczone, wykrzywione nie do poznania, a najmniejsza plamka piegu olbrzymiała, pokrywając nos i cały policzek.
— Prześliczna zabawka! — mówił djabeł przyglądając się swemu dziełu.
Gdy myśl mądra lub nabożna powstała w umyśle jakiegoś człowieka zwierciadło, fałdowało się i drżało, a djabeł ryczał z uciechy, coraz to bardziej rozbawiony. Djabeł był nauczycielem djabelstwa i miał dużo djabląt w szkole. Rozpowiadały one teraz wszędzie, że rozpoczętą została era ogromnego postępu. Od tego dopiero dnia właśnie można było należycie ocenić świat i ludzi, oraz ich sprawy. Djablęta biegały z tem zwierciadłem po całym świecie i niedługo każdy kraj, każdy człowiek i wszystko odbiło się w niem w poczwarnej postaci.
Rozuchwalone tem wzleciały ku niebu, chcąc szydzić z aniołów i samego Boga. Im bliżej były djablęta siedziby niebian tem bardziej krzywiło się, mętniało i drżało zwierciadło z powodu odbitych w niem rzeczy świętych i wyprawiało takie skoki, że zaledwo mogły je utrzymać. Leciały jednak coraz to wyżej, zbliżając się ciągle do Boga i aniołów. Nagle zwierciadło wyrwało się z rąk zuchwałych djabląt i spadło zpowrotem na ziemię, rozbijając się na miliony bilionów kawałków.
To pogorszyło jeszcze szkodliwość zwierciadła. Szczątki jego, podobne ziarnkom piasku, rozniósł wiatr wszędzie i wielu ludziom zasypał niemi oczy. Nie można ich było wydostać, tak że ludzie ci widzieli wszystko w postaci złej, brzydkiej i odwrotnej. Dostrzegali same jeno wady każdej istoty i braki każdej rzeczy, a to dlatego, że najmniejszy okruch djabelskiego lustra posiadał te same własności co całe. Co gorsza, okruchy te dostały się niektórym ludziom do samego serca, a serca te, o zgrozo, zlodowaciały, stały się zimne i niedostępne uczuciom.
Prócz tego piasku, zostało ze zwierciadła także dużo kawałków większych, niektóre miały nawet rozmiary szyb okiennych, a nie dobrze było patrzeć przez takie okno na przyjaciół swoich. Inne były tak małe, jak szkła okularów, a ludzie źli, patrząc przez nie, twierdzili, że teraz dopiero widzą wszystko jasno i wyraźnie. Mając takie okulary na nosie śmiali się urągliwie i ryczeli jak djabeł podziwiający dzieło swoje, gdyż brzydota dostrzeżona wszędzie i zło świata schlebiały im i miłe były przewrotnym ich umysłom.
Zwierciadło djabelskie było olbrzymie, a wiatr ciągle niósł okruchy jego w powietrzu.
A teraz słuchajcie uważnie.


OPOWIEŚĆ DRUGA.
DWOJE DZIECI.

Nie każdy może mieć ogród w wielkiem mieście, gdzie jest tak dużo domów i gdzie mieszka tyle rodzin. Wielu poprzestać musi na doniczkach z kwiatami. Dwoje dzieci ludzi biednych zdobyło sobie jednak coś więcej niż doniczkę, bo niemal ogród. Rodzice ich mieszkali naprzeciw siebie w uliczce tak wąskiej, że dachy stykały się niemal i można było całkiem bezpiecznie składać sobie wzajem wizyty z jednego końca rynny na drugi.
W obu przeciwległych oknach stały duże skrzynie z ziemią, gdzie rosły warzywa potrzebne do kuchni, a w każdej ze skrzyń zasadzono prócz tego krzak róży. Rodzicom przyszło na myśl postawić te skrzynie na desce w poprzek ulicy, od okna do okna, co stanowiło ozdobę wielką, bo witki grochu i gałęzie różanych krzewów powiązały się ze sobą, tworząc jakby łuk triumfalny. Dzieci siadywały tu na małej ławeczce pomiędzy krzakami róż i rade były wielce, gdy mogły bawić się w tym napowietrznym raju. Dzieci te nie były rodzeństwem, ale kochały się bardzo.
Zabawa ta ustawała, oczywiście, w porze zimowej, gdy okna były zamknięte, a w dodatku pokryte grubą warstwą lodu. Dzieci rozgrzewały wówczas duży, miedziany pieniądz na kuchennej blasze i przykładały go do szyby, tak że powstawało okrągłe okienko. W każdem z nich błyszczało oko dziecka wesołe i żywe. Chłopiec miał imię Janek, a dziewczynka Zosia.
W lecie mogły dzieci jednym skokiem bywać u siebie wzajem, zato zimową porą trzeba było schodzić długo na dół, a potem znowu wchodzić długo do góry.
Nastała właśnie zima. Śnieg padał dużemi płatami.
— To są białe pszczoły! — powiedziała babka.
— A czy mają one także królowę? — spytał chłopiec, bo wiedział, że pszczoły mają królowę.
— Oczywiście! — odparła babka — Tam jest, gdzie największy gąszcz. Królowa ta, największa z wszystkich pszczół lata ciągle i nigdy nie pozostaje bez ruchu. Ledwo zbliży się do ziemi, zaraz wzlatuje i chowa się w czarne chmury. W zimowe noce chodzi po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy szyby zamarzają i pokrywają je prześliczne, dziwne kwiaty.
— Tak, tak, widzieliśmy to! — powiedziały dzieci i odtąd wierzyły, że prawdą jest, co rzekła babka.
— Czy może wlecieć tu królowa śniegu? — spytała Zosia.
— Niech wleci! — zawołał Janek. — Posadzę ją na kominku i stopnieje.
Babcia pogładziła mu włosy i zaczęła opowiadać inne historyjki.
Wieczorem tegoż dnia, napół rozebrany już do spania, wszedł Janek na krzesło i wyjrzał na świat krągłym okienkiem utworzonym przez ogrzany pieniądz. Krążyło zwolna kilka płatków śniegu. Największy przysiadł na brzegu pustej teraz skrzyni i zaczął róść i róść, aż się przemienił w dziewczynkę, większą od Zosi, ubraną w białą gazę, haftowaną w lśniące gwiazdki. Dziewczynka była piękna, zgrabna, ale lodowata. Żyła mimoto jednak, gdyż ruszała się ciągle, a oczy jej błyszczały, niby gwiazdy nieba. Zwróciła się ku oknu i skinęła rączką. Janek zeskoczył przerażony z krzesła. Na dworze zaszeleściało, jakby poleciał ptaszek, musnąwszy skrzydełkiem szyby.
Nazajutrz mróz ścisnął mocny. Potem nastała wiosna, wyjrzało słońce, rośliny zaczęły zielenieć, jaskółki pobudowały gniazda, otwarto okna, a dzieci usiadły obok siebie w małym ogródku na dachu.
Prześlicznie zakwitły tego roku róże, a ogródek wyglądał cudnie. Zosia nauczyła się piosenki o różach, a śpiewając ją myślała o swoich. Nauczyła jej Janka i odtąd śpiewali oboje:

Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdkę i Jezuska zobaczymy zato.

Dzieci całowały róże, żegnając się z niemi. Patrzyły na słońce i pragnęły, by przyspieszyło swój bieg, chciały bowiem jaknajprędzej zobaczyć małego Jezuska. A jednak, jakże piękne nastały teraz dla nich dni, jakże miło było wśród róż.
Razu pewnego Janek i Zosia oglądali książkę z obrazkami zwierząt, ptaszków i motyli. Wybiła właśnie piąta na wieży wielkiego kościoła, gdy Janek zawołał nagle:
— Aj! Coś mi wpadło w oko! Aj! Coś mnie ukłuło w serce!
Zosia wzięła w rączki twarz Janka i zajrzała w oczy, któremi mrugał ciągle. Ale nie dostrzegła niczego.
— Już musiało wylecieć! — rzekł po chwili.
Ale nie było tak. Jankowi wpadł w oczy i serduszko okruch tego zwierciadła, o którem mówiliśmy już, tego lustra co pokazuje brzydkiem i złem każdą rzecz piękną i wielką, które uwypukla stronę ujemną każdej istoty, podkreślając wady i ułomności w sposób przesadny. Biednemu Jankowi wpadł do oka i dotarł aż do serca jeden z owych niezliczonych okruchów strasznego zwierciadła, a serce jego stało się twarde i lodowate. Chociaż nie czuł żadnego bólu miał już w sobie piekielny szczątek.
— Czemuż płaczesz! — rzekł do Zosi, którą wzruszył jego okrzyk bólu. — Otrzyj oczy, gdyż wyglądasz szkaradnie. Już mi nic nie jest! Pfuj! — zawołał spojrzawszy wokoło siebie. — Tę różę stoczyły robaki, a ta szkaradne ma płatki. Wszystkie zresztą są pospolite i bez uroku, jak ta stara paka, w której rosną! — powiedziawszy to kopnął skrzynię i zerwał dwie róże, które mu się nie spodobały.
— Co czynisz Janku! — oburzyła się Zosia, jakby popełnił świętokradztwo.
Widząc jej przestrach, zerwał Janek jeszcze jedną różę, potem zaś wrócił na swe poddasze, nie pożegnawszy wcale towarzyszki zabawy. Ach, był to skutek okrucha djabelskiego zwierciadła.
Nazajutrz oglądali znowu tę samą książkę z obrazkami, a Janek dostrzegał tylko szkaradne małpy, istoty śmieszne, niezgrabne i straszne potwory. Gdy babka opowiadała historyjki, psuł wszystko wtrącając ciągle swe zarzuty, albo krył się za staruszkę, wkładał jej okulary i robił grymasy. Przedrzeźniał słowa babki, naśladował jej głos i rozśmieszał wszystkich, co ubliżało wielce czcigodnej osobie. Rozwinęła się w nim nagle skłonność do małpowania każdej napotkanej osoby i przedrzeźniania jej w sposób śmieszny, a wszyscy śmiali się mówiąc:
— To zmyślny i mądry chłopiec!
Droczył się teraz nawet z Zosią, chociaż była mu oddana całą duszą, a wszystko to sprawił ów okruch zwierciadła, tkwiący w jego sercu.
Nie zajmowało go już to co przedtem, stał się nawet w zabawie bardzo rozsądnym. Kiedy pewnego dnia nastała zawieja śnieżna wziął szkło powiększające i schwytawszy płatki śniegu na połę kaftana, rzekł do Zosi:
— Przypatrz im się.
Płatki oglądane przez szkło były w istocie znacznie większe, przypominały kwiaty i wieloramienne gwiazdy.
— Prześliczne są! — zawołał z zapałem — Wolę je od kwiatów, bo więcej dają do myślenia i większą mam z nich radość. Niema w nich błędu żadnego, szkoda tylko, że topnieją tak szybko.
Niedługo potem zjawił się Janek w rękawicach zimowych, z sankami na plecach i szepnął Zosi:
— Pozwolono mi sankować się wraz z innymi chłopcami po wielkim placu! — powiedziawszy to wybiegł prędko.
Zuchwali chłopcy przywiązywali sanki swe do wozów i sani chłopskich i nieraz daleko jeździli w ten sposób, zanim ich spostrzeżono. Podczas najlepszej zabawy nadjechały sanki biało malowane. Siedziała w nich jakaś osoba w białem futrze niedźwiedziem, włosem na wierzch i białej futrzanej czapie. Sanki okrążyły plac dwa razy i Janek zdołał uczepić do nich swoje.
Gdy się to stało, wielkie sanie ruszyły prędko, i coraz prędzej wyjechały w najbliższą ulicę. Osoba siedząca w nich obracała się raz po razu do Janka kiwając mu życzliwie głową, jakby się dobrze znali, tak że Janek siedział dalej nie puszczając sznura swych sanek i dostał się w ten sposób poza miasto. Tam rozhulała się śnieżyca na dobre, tak że musiał przysłaniać oczy ręką. Nareszcie przeląkł się i puścił sznurek, chcąc odczepić swe sanki od wielkich. Ale nie pomogło to nic i pędził dalej jak wiatr.
Zaczął krzyczeć co sił, ale sanki pędziły dalej. Czasem uczuwał uderzenie, jakby jechano przez rowy i skały. Przerażony Janek chciał się modlić, ale przypomniał sobie tabliczkę mnożenia.
Płaty śniegu stawały się coraz to większe, i w końcu wyglądały jak wielkie, białe kury. Nagle konie skoczyły w bok, sanie stanęły, a jadąca w nich osoba podniosła się z siedzenia. Futro jej i czapka były ze szczerego śniegu. Janek zobaczył wysoką, smukłą, lśniąco-białą damę i poznał Królowę Śniegu.
— Dziarsko jechaliśmy, — powiedziała — ale zimno dziś trochę, chodź więc i schowaj się w moje futro niedźwiedzie.
Posadziła go obok siebie i okryła futrem, jemu zaś wydało się, że zapada w ogromną zaspę śnieżną.
— Zimno ci jeszcze? — spytała, potem zaś pocałowała go w czoło.
Ach! Jakże zimne były jej usta, zimniejsze od lodu! Serce jego, napół już zlodowaciałe zastygło w zimną bryłę od tego pocałunku. Wydało mu się, że umiera, ale trwało to chwilę tylko, potem zaś zrobiło mu się dobrze i nie czuł wcale zimna.
— A gdzież moje sanki! — zawołał. — Nie zapominaj o sankach moich!
Jedna z białych kur śniegowych wzięła sanki na plecy, a Królowa Śniegu pocałowała Janka raz jeszcze, tak że zapomniał zupełnie o małej Zosi, starej babci i wszystkich w domu.
— Już cię nie będę całować, gdyż umarłbyś! — powiedziała Królowa Śniegu.
Janek patrzył na piękną, uroczą i mądrą kobietę. Wyglądała teraz całkiem inaczej, niż wówczas kiedy mu skinęła ręką, siedząc na skrzynce po różach. Była istotą wprost doskonałą. Ale Janek nie bał jej się wcale, powiedział, że umie rachować w pamięci, zna ułamki, wie ile kraj posiada obszaru w milach kwadratowych i ilu mieszkańców, a ona słuchała go z dobrotliwym uśmiechem. Pomyślał, że to co wie, wydaje jej się jeszcze niedostatecznem i spojrzał w górę ku bezmiarom powietrza, ona zaś porwała go ze sobą wysoko, aż tam, gdzie płyną czarne chmury i burze nucą stare jakieś pieśni. Lecieli ponad lasy i jeziora, kraje i morza. Na dole, pod nimi siekł zimny wiatr, wyły wilki, lśnił śnieg i unosiły się leniwo stado wron kraczących. Nad ich głowami błyszczał księżyc czysty, jasny i ku niemu to spoglądał Kay przez całą tę długą noc zimową. W dzień zaś spał u stóp Królowej Śniegu.


OPOWIEŚĆ TRZECIA.
OGRÓD CZARODZIEJKI.

Cóż się działo z małą Zosią gdy Janek nie wrócił? Dumała długo gdzieby mógł być, ale nikt tego nie wiedział i nie dał wskazówki. Chłopcy mówili tylko, że przywiązał swe sanki do wielkich, wspaniałych, biało malowanych i popędził w ulicę daleko, za miasto. Nikt nic więcej nie wiedział, rodzice i babka Janka płakali gorzko, a najboleśniej płakała Zosia. Powiedziano sobie, że nie żyje, że utonął w rzece płynącej pod miastem. Długo jeszcze trwały ciemne dni zimowe.
Na koniec przyszła wiosna i słońce zaczęło słać cieplejsze promienie.
— Janek umarł! — powiedziała Zosia.
— Nie sądzę, by tak było! — odparł promień słońca.
— Janek umarł i przepadł na zawsze! — powiedziała Zosia jaskółkom.
— Nie sądzimy, by tak było! — odpowiedziały jaskółki, a Zosia zaczęła także myśleć, że Janek żyje.
— Wdzieję nowe, czerwone trzewiki, których Janek nie wiedział jeszcze — powiedziała sobie jednego ranka. — Pójdę nad rzekę i zapytam jej.
Wstała wcześnie, pocałowała drzemiącą jeszcze babkę i poszła, w czerwonych trzewiczkach sama, daleko za miasto, gdzie płynęła rzeka.
— Czy to ty wzięłaś mi Janka? — spytała. — Oddaj mi go, a dam ci te nowe, czerwone trzewiczki!
Wydało jej się że rzeka mruga ku niej przyjaźnie, zdjęła przeto czerwone trzewiki, które były jej skarbem największym i rzuciła w wodę. Ale padły blisko brzegu i fala odniosła je, jakby rzeka nie chciała zabierać jej trzewiczków, zwłaszcza, że nie mogła oddać Janka.
Zosia pomyślała, że nie dość daleko rzuciła trzewiczki, weszła tedy z trudem na łódkę, stojącą opodal wśród szuwarów. Dotarłszy na przeciwległy koniec łódki rzuciła raz jeszcze trzewiczki do wody. Ale łódka nie była przywiązana i pod wpływem tego wstrząśnienia odbiła od brzegu. Zosia zauważyła to, przebiegła prędko w przeciwną stronę, ale zanim się to stało, łódka odpłynęła już znaczny kawałek i mknęła coraz szybciej z prądem wody.
Dziewczynka przeraziła się bardzo i zaczęła płakać. Ale słyszały to jeno wróble, a nie mogąc jej przenieść na brzeg, polatywały tylko świergocąc:
— Jesteśmy przy tobie! Jesteśmy przy tobie!
Łódka płynęła z falą, Zosia siedziała w samych jeno pończochach, a czerwone buciki płynęły za nią, ale nie mogły dogonić łódki. Prześlicznie było na brzegach, rosły tam wspaniałe kwiaty, stały wysokie drzewa, po zboczach pasły się owce i krowy, ale nigdzie nie widziała człowieka.
— Może mnie rzeka niesie do Janka? — przyszło jej na myśl i zaraz poweselała, tak że przez kilka godzin patrzyła spokojnie na urocze brzegi. Nagle ujrzała sad wiśniowy, w nim prześliczny, kryty słomą domek o czerwonych i niebieskich okienkach, a po obu stronach drzwi stali drewniani żołnierze, prezentując broń przed małą podróżniczką.
Zosia pomyślała, że są żywi, zawołała przeto, ale naturalnie nie odpowiedzieli ni słowa. Łódź zbliżała się tymczasem coraz bardziej do domku.
Zosia krzyknęła jeszcze głośniej, a z domku wyszła stara, bardzo stara kobieta, oparta na kuli. Dla ochrony przed słońcem miała na głowie duży kapelusz, malowany w piękne kwiaty.
— Biedne, drogie dziecko! — powiedziała. — Przebyłaś wielką rzekę, sama, taki kawał drogi!
To rzekłszy przyciągnęła kulą łódkę i wysadziła Zosię.
Dziewczynka rada była bardzo, że jest na lądzie, ale bała się potrosze staruchy.
— Chodźże, chodź! — powiedziała jej.— Mówże kto jesteś i skąd przybywasz!
Zosia opowiedziała wszystko, a stara kobieta słuchała i mruczała, potrząsając głową. Gdy wreszcie spytała, czy nie widziała Janka, odrzekła, że dotąd nie przepływał tędy, ale pewnie przybędzie niedługo. Pocieszała ją i namawiała do skosztowania wiśni i obejrzenia kwiatów, które są piękniejsze, niż w książce z obrazkami, każdy zaś umie opowiedzieć zachwycającą bajkę. Potem wzięła Zosię za rękę, wprowadziła do domku i zamknęła drzwi.
Okna były bardzo wysoko umieszczone, a szyby miały kolor czerwony, niebieski i żółty. Dziwnie to wyglądało, ale na stole zobaczyła Zosia przepyszne wiśnie i dostawszy pozwolenie jadła ile tylko mogła, a stara kobieta czesała jej włosy złotym grzebieniem. Włosy falowały się od tego i lśniły złoto, wokoło rumianej, jak róża twarzyczki.
— Od dawna chciałam mieć taką małą dziewczynkę! — rzekła starucha. — Zobaczysz, że nam będzie dobrze ze sobą!
Im dłużej czesała włosy Zosi, tem bardziej dziewczynka zapominała o Janku, gdyż starucha umiała czarować. Nie była złą czarownicą i czyniła to tylko czasem dla rozrywki, a chciała Zosię zatrzymać przy sobie. Dlatego też wyszła do ogrodu i wyciągnęła nad różami kulę swą, a kwitnące przed chwilą jeszcze uroczo krzewy zapadły zaraz w czarną ziemię, tak że ślad po nich zaginął. Starucha uczyniła to z obawy, by Zosi nie przypominały róże własnego ogródka, a więc także Janka, gdyż mogłaby od niej uciec.
Potem wprowadziła Zosię do ogrodu, gdzie woniały najcudniejsze kwiaty. Wszystkie możliwe rośliny wszystkich pór roku ugrupowane były na osobnych klombach a żadna książka obrazkowa nie mogła być tak piękna.
Zosia podskakiwała z radości i bawiła się w ogrodzie aż do chwili, kiedy słońce zaszło poza wiśniowe drzewa. Potem dostała śliczne łóżeczko z purpurowemi firankami i haftowaną w fiołki jedwabną poduszkę. Zasnęła, marząc rozkosznie, jak królowa w dzień ślubu.
Nazajutrz zaczęła znowu od zabawy wśród kwiatów na ciepłem słońcu i trwało to przez dni cztery. Zosia znała wszystkie rosnące tu kwiaty, ale wydawało jej się, że brak jednego. Pewnego dnia spojrzała na malowany kapelusz swej opiekunki i zobaczyła na nim różę. Starucha zapomniała o tem całkiem, każąc różom zapaść się w ziemię. Tak to bywa nieuważnym ludziom.
— Brak tu róż! — powiedziała sobie Zosia i zaczęła szukać po klombach. Nie znalazłszy, siadła i rozpłakała się, a łzy padły właśnie na miejsce, gdzie ukryty był pod ziemią krzew różany. Ledwo łzy doń ściekły, wyskoczył na wierzch rozkwitły i wonny jak przedtem, Zosia objęła go, zaczęła całować róże, a wspomnienie o Janku wróciło jej znowu.
— Ach! Ileż straciłam czasu! — zawołała. — Muszę go szukać! Czy nie wiecie gdzie jest? — spytała róże. — Sądzicie może, że zmarł i przepadł na zawsze?
— Nie zmarł! — rzekły róże. — Byłyśmy w ziemi gdzie są wszyscy zmarli, ale nie znalazłyśmy Janka.
— O dzięki wam, serdeczne dzięki! — zawołała Zosia, potem zaś chodziła od kwiatu do kwiatu, zaglądając w kielichy i pytała: — Może wiecie gdzie jest Janek?
Każdy kwiat stał w słońcu i snuł własną baśń, lub opowieść. Wysłuchała ich też dużo, bardzo dużo, ale w żadnej nie było nic o Janku.
Cóż powiedziała lilja płomienista?
— Bęben bije! Bum! Bum! Dwa tylko tony. Ciągle bum, bum! Słychać płacz kobiet. Słychać śpiew kapłanów. Hinduska w długiej, czerwonej szacie stoi na stosie pogrzebnym, a dokoła niej i zmarłego jej męża lśnią płomienie i dym się kłębi. Ona zaś myśli o tym, który jest tutaj, w kole żywych, o oczach jego płonących jaśniej od ognia i palących gorącej, niż żar od którego niedługo w popiół się zmieni. Czyż płomień serca może zamrzeć w płomieniach stosu?
— Nie rozumiem tego wszystkiego! — powiedziała Zosia.
— To jest moja opowieść! — odparła lilja płomienista.
— Cóż powie bluszcz?
— Tam, w dali wznosi się w niebo dumnie zamek rycerski. Gęstwa bluszczu oplata stare mury, pnąc się w górę. Na rzeźbionym balkonie stoi dziewczyna, przybrana w jedwabne szaty. Patrzy na dół, na drogę i wychyla się, pytając:
— Czemuż nie przybywa, czemu go niema jeszcze?
— Czy mówisz o Janku? — rzekła Zosia.
— Opowiadam jeno baśń własną! — odparł bluszcz. Zosia zwróciła się do białych śnieżyczek.
— Pomiędzy dwu drzewami wisi chuśtawka, a na niej dwie małe dziewczynki w kapelusikach o zielonych wstążkach. Za niemi brat starszy. Objął ramionami sznury, a w rękach trzyma miseczkę z pianą mydlaną i słomkę. Puszcza, chuśtając się, bańki, które migocą w powietrzu kolorami tęczy. Z boku czarny piesek służy, prosząc, by go dzieci wzięły na chuśtawkę. Szczeka też czasem niecierpliwie, a chuśtawka buja ciągle i bańki lecą w powietrze. Oto moja opowieść.
— Ładna jest! — powiedziała Zosia. — Ale nie wspominacie o Janku i to mnie smuci. Cóż powiedzą hjacenty?
— Były raz trzy siostry urocze, zwinne i przybrane w piękne szaty. Jedna miała suknię błękitną, druga czerwoną, a trzecia białą. Tańczyły nad brzegiem morza w promieniach księżyca. Pobiegły pewnego dnia w las i przepadły. Niedługo spłynęły w morze trzy trumny z głębi lasu, a robaczki świętojańskie otaczały je lśniącym kręgiem. Dziewczęta zmarły, tak powiedziała woń kwiatów leśnych i już nigdy nie zatańczą nad morzem. Wieczór zadzwoniły im kielichy kwiatów.
— Cóż za smutna opowieść! — rzekła Zosia. — Zapach wasz także przypomina śmierć. Czyżby Janek zmarł? Róże były pod ziemią i mówiły, że go tam nie widziały.
— Klink klong! — odparły hjacenty. — Nie dzwonimy małemu Jankowi, gdyż go nie znamy wcale. Snujemy tylko opowieść własną.
Zosia poszła do słonecznika, świecącego jak słońce wśród zieleni.
— Ty piękny, wielki, jasny kwiecie powiesz mi pewnie gdzie mogę znaleźć Janka?
Słonecznik spojrzał przyjaźnie i zaczął mówić:
— Pośrodku małego podwórka był ogród. Słońce odbite od murów dogrzewało, a w trawie stał piękny, rosły słonecznik. Przy oknie siedziała stara babunia. Właśnie wróciła do domu wnuczka jej ze służby. O, jakże się witały, jak całowały. Słońce było w tych pocałunkach, słońce na świecie, wszędzie lśniło słońce.
— Ach! — westchnęła Zosia. — Moja babunia tęskni pewnie za mną i za Jankiem także. Ale wrócę, wrócę i przywiodę go ze sobą.
Ująwszy oburącz sukienkę, by jej nie przeszkadzała, pobiegła spiesznie ale potknęła się o biały narcyz.
— Może ty mi powiesz coś o Janku? — spytała przystając.
— Widzę siebie samego! — rzekł narcyz. — Widzę siebie ciągle i oddycham wonią własną. Tam, wysoko, na poddaszu tańczy śliczna dziewczynka. Pierze białą sukienkę i suszy na dachu. Potem okrywa ramiona jaskrawo żółtą chustką, by sukienka wyglądała bielej jeszcze...
— To wszystko nie obchodzi mnie wcale! — odparła Zosia i pobiegła na skraj ogrodu.
Furtka była zamknięta, ale dziewczynka szarpała zardzewiałą klamkę tak długo aż ustąpiła, potem zaś wybiegła w świat szeroki. Nikt jej nie gonił, szła tedy i szła, aż zmęczona przysiadła na wielkim kamieniu. Obejrzawszy się wokoło spostrzegła, że była to już późna jesień. Zmiany tej widać nie było w zaczarowanym ogrodzie gdzie świeciło ciągle słońce i kwitły kwiaty wszelkich pór roku jednocześnie.
— Ach, ileż czasu zmarnowałam! — wykrzyknęła Zosia. — Już jesień! Muszę się spieszyć bardzo.
Poszła dalej, chociaż ją bardzo bolały nogi i mimo że świat wokół był zimny i pusty. Gałęzie wierzb zwieszały pożółkłe liście, z których ściekała chłodna rosa. Liść po liściu spadał, a tylko tarnina miała jeszcze owoce. Gorzkie były, czarne i niemiłe. Ach, jakże smutnie wyglądało wszędzie!



OPOWIEŚĆ CZWARTA.
KRÓLEWICZ I KRÓLEWNA.

Zosia siedziała znużona wielce, w dali zaś, naprzeciw niej skakał po śniegu gawron. Przystając od czasu do czasu kręcił głową i spoglądał uważnie na małą wędrowniczkę. W końcu podszedł bliżej i rzeki:
— Kraa! Kraa!
Znaczyło to po wroniemu: Dzień dobry! Nie umiał się lepiej wyrazić, ale był życzliwie usposobiony dla Zosi i spytał z jakiego to powodu wyruszyła sama jedna w świat szeroki. Wzruszona tem bardzo opowiedziała Zosia gawronowi całą historję swego życia, potem zaś spytała, czy nie wie coś o Janku.
— Możliwe! Możliwe! — powiedział gawron, chwiejąc poważnie głową.
— Jakto? — zawołała dziewczynka z radością. — Więc wiesz gdzie jest? — potem zaś chwyciła gawrona za szyję i jęła całować tak porywczo, że go omal nie udusiła.
— Bądźże rozsądna! — rzekł jej gawron. — Sądzę, że widziałem twego Janka. Ale pewnie zapomniał już o tobie z powodu królewny.
— Więc przebywa u królewny? — spytała Zosia.
— Tak jest! Słuchajże. Trudno mi mówić waszym ludzkim językiem. Może rozumiesz po wroniemu, natenczas mógłbym ci wszystko lepiej opowiedzieć.
— Nie znam języka wron! — odparła Zosia. — Babunia mówi nim biegle, ale niestety nic się nie nauczyłam.
— To nic! — rzekł gawron. — Porozumiemy się jakoś! — Potem zaś jął opowiadać wszystko po kolei:
— To państwo, gdzie jesteśmy, jest własnością bardzo mądrej królewny. Przeczytała ona wszystkie dzienniki świata i zapamiętała zaraz całą ich treść. Pewnego dnia siedziała na tronie, co nie jest wcale rzeczą miłą i nuciła sobie:
— Czemużbym zamąż wyjść nie miała!
Bardzo rozumne były te słowa i oto królewna umyśliła wziąć męża. Chciała jednak mieć takiego, który umie mówić zajmująco, a nie tylko stać i robić dostojną minę, gdyż jest to okropnie nudne. Kazała zwołać wszystkie damy dworu, one zaś rozradowały się wielce tą wiadomością.
— To samo myślałam już dawno! — zawołała każda!
— Możesz mi wierzyć na słowo — zapewnił gawron — gdyż mam na dworze narzeczoną, która zagląda we wszystkie kąty i opowiada mi każdy szczegół.
Dzienniki wyszły zaraz nazajutrz w różowych obwódkach z serc i inicjałów królewny i przyniosły wiadomość, że każdy młody mężczyzna o miłej powierzchowności może przybyć do pałacu i rozmówić się z królewną. Ten, który nie da się olśnić świetnością dworu, i będzie mówił interesująco, a spodoba się królewnie, zostanie jej mężem.
Tak było! Zaręczam słowem. Zbiegli się ludzie, powstał ścisk, ale przez pierwsze dwa dni nie powiodło się nikomu. Każdy mówił wyśmienicie i dowcipnie, póki był na ulicy, wszyscy tracili jednak pewność siebie w chwili, kiedy weszli do pałacu i zobaczyli lśniącą od srebra i złota służbę, oraz przepych sal. Kto zaś stanął przed tronem królewny zapominał języka w ustach i był jeno w stanie powtórzyć ostatnie jej słowo. Zmieszanie i osłupienie przyprawiało każdego o mdłości, odzyskiwał zmysły dopiero po wyjściu na ulicę i zaczynał paplać w najlepsze. Od bram miasta, do samego pałacu stali tak ludzie głodni i spragnieni, gdyż nie poczęstowano ich nawet szklanką wody. Mędrsi wzięli ze sobą chleb z masłem, ale nie dzielili się z współzawodnikami, chcąc by wygląd ich nędzny zniechęcił królewnę.
— Ale mówże o Janku — poprosiła Zosia. — Czy był w tłumie?
— Pomału, pomału! Właśnie o nim zaczynam. Trzeciego dnia przybył mały chłopiec, pieszo, bez powozu i koni, ale wesoły, aż miło i pomaszerował prosto do pałacu. Oczy mu błyszczały jak tobie, miał długie włosy i był ubogo odziany.
— To Janek, niezawodnie Janek! — wykrzyknęła, klaszcząc w dłonie. — Znalazłam go, znalazłam!
— Miał na plecach tobołek! — powiedział gawron.
— Nie! To musiały być sanki! — oświadczyła dziewczynka. — Wyszedł z sankami na plecach.
— Możliwe! — zgodził się. — Nie było dobrze widać. Wiem jednak od mojej narzeczonej, że minął wysrebrzonych strażników i wyzłoconych lokai, skinąwszy im jeno głową. Powiedział, że nudno być musi stać na schodach, pójdzie tedy do sali tronowej. Pałac lśnił niezrównanym blaskiem, tajni radcy i ekscelencje chodzili boso, ze złotemi naczyniami w rękach. Natomiast trzewiki małego przybysza skrzypiały straszliwie, co go jednak nie wprawiało w żadne zakłopotanie.
— To napewne Janek! — wykrzyknęła Zosia. — Wziął w drogę nowe trzewiki, a sama słyszałam jak skrzypiały.
— W istocie skrzypiały nieznośnie! — rzekł gawron. — On jednak poszedł prosto do królewny, która siedziała na perle, tak wielkiej jak kołowrotek. Wokoło niej stały służebne, wraz ze służebnemi służebnic swoich, oraz dworzanie, wraz ze służącymi i służącymi służących swoich, którzy sobie trzymali znowu służących. Im bliżej drzwi stali tem byli dumniejsi. Wszyscy byli zresztą tak dumni, że należało chylić głowę przed sługą sługi najniższego.
— To musiało być straszne! — rzekła Zosia. A mimo to Janek dostał królewnę!
— Gdybym nie był gawronem, dostałbym ją także, mimo że mam narzeczoną. Mówił podobno tak jak ja gdy się posługuję wronim językiem, tak mi przynajmniej powiedziała narzeczona. Był wesół i bardzo miły. Nie przybywał zresztą w zamiarach małżeńskich, chciał tylko poznać królewnę i przekonać się o jej mądrości. Polubili się zaraz wzajem.
— To był napewne Janek! — powiedziała Zosia. — Znałam jego mądrość, umiał w pamięci dodawać i odejmować ułamki. Proszę cię bardzo, zaprowadź mnie do pałacu!
— Łatwo to powiedzieć, ale wykonać trudno. Muszę pomówić z moją narzeczoną. To jeno wiem, że mała dziewczynka jak ty, nie zostanie za żadną cenę wpuszczona do królewskiego pałacu.
— Wpuszczą mnie! — zawołała Zosia. — Gdy tylko Janek dowie się, że tu jestem, wyjdzie napewne i wprowadzi.
— Zaczekaj na mnie tam, pod płotem! — powiedział gawron i odleciał, kiwnąwszy głową.
Wrócił już o zmierzchu.
— Kraa! Kraa! — powiedział. — Przynoszę pozdrowienie od mej narzeczonej i bułkę z masłem, zabraną z kuchni, gdzie jest tego pod dostatkiem. Pewnie zgłodniałaś. Niestety nie wpuszczą cię do pałacu lokaje, gdyż nie masz trzewików. Nie płacz jednak. Narzeczona moja wskazała mi boczną bramkę, od której klucz wyszuka i tamtędy dostaniesz się do sypialni królewny.
Przeszli oboje park, gdzie już liście opadały i ujrzeli pałac ciemny, gdyż pogaszono światła. Gawron zaprowadził Zosię do małej bramki, która była jeno lekko przyparta.
Serduszko Zosi biło od strachu i nadziei. Wydawało jej się, że czyni coś złego, a jednak chciała jeno dojść, czy Janek przebywa w pałacu królewny. Była tego niemal pewna. Wyobraziła sobie żywo jego mądre oczy, długie włosy i uśmiech, jaki miewał ongiś, siedząc wśród róż. Ucieszyłoby go napewne, że przebyła tak długą drogę w poszukiwaniu za nim, oraz wieści z domu, gdzie wszyscy za nim tęsknili. Ach, cóż to był za strach i nadzieja!
Weszli po schodach i ujrzeli na szafce małą lampkę. Pośrodku podłogi stała wrona, kręciła głową i patrzyła na Zosię, która oddała jej ukłon jakiego ją wyuczyła Babka.
— Narzeczony mój opowiedział mi o tobie, panienko, dużo dobrego — rzekła oswojona wrona. — Los twój wzruszył mnie naprawdę! Proszę, racz wziąć tę lampkę, a pójdziemy tędy. Jest to droga prosta, na której napewne nie spotkamy nikogo.
— Wydaje mi się jakby ktoś szedł za mną! — powiedziała Zosia. — I rzeczywiście w tej chwili coś przeleciało obok niej. Cienie mignęły po ścianach, konie z rozwianemi grzywami o wysmukłych nogach strzelcy, myśliwi i damy jadące konno.
— To są sny! — objaśniła wrona. — Przybywają by zabrać myśli dostojnych państwa na łowy. Sprzyja to naszym celom, gdyż będziesz ich mogła tem swobodniej obserwować w łóżku. Nadmieniam, że liczę na twą wdzięczność, panienko, gdy dojdziesz do zaszczytów i godności.
— Rozumie się! — rzekł poważnie gawron.
Potem weszli do pierwszej sali, wytapetowanej purpurą w kwiaty i wieńce. Tutaj przemykały sny tak blisko, że Zosia dostrzec ich nie mogła. Sala za salą były coraz to wspanialsze, tak że dziewczynce mąciło się w głowie. Na koniec dotarli do sypialni. Strop wyobrażał wielką palmę o liściach z kryształu, a pośrodku, na grubym pniu zwisały dwa łoża w kształcie lilji. Łoże królewny było białe, a królewicza purpurowe i tam umyśliła sobie Zosia odnaleźć Janka. Odgięła jeden z płatków i spojrzała. Tak, to był Janek! Poznała go po ogorzałym karku. Zawołała nań po imieniu i przyświeciła lampką. Sny wróciły pędem do sypialni, załomotały podkowy koni, królewicz obudził się... obrócił głowę... Ach, to nie był Janek!
Z tyłu jeno wydawał się nim, gdyż był, jak on piękny i młody.
Z białego łoża wyjrzała królewna, pytając co zaszło. Zosia jęła płakać, opowiedziała całe swe dzieje i co dla niej uczyniły wrony.
— Biedna dziewczynka! — powiedzieli oboje królewstwo, pochwalili wrony i przebaczyli im, pod warunkiem, że nie powtórzą już tej awantury. Także została im przyrzeczona nagroda.
— Czy chcecie lecieć wolno, czy też otrzymać nominację na wrony dworskie, z prawem do kuchennych odpadków? — spytał królewicz.
Wrony złożyły ukłon i poprosiły o nominację dworską z uwagi na to, że miło jest na starość żyć bez troski.
Królewicz wstał z łoża i poprosił Zosię, by się weń położyła. Nic ponadto uczynić nie mógł. Zosia złożyła ręce do modlitwy, pomyślała jak dobrzy byli dla niej ludzie i zwierzęta, potem zaś zasnęła. Sny przybiegły. Były podobne aniołom. Ciągnęły sanki, na których siedział Janek i kiwał głową. Wszystko to było atoli tylko ułudą snu, przeto znikło przy obudzeniu.
Nazajutrz została przyodziana od stóp do głowy w aksamit i jedwab i zaproponowano jej, by została w pałacu gdzie może żyć bez troski, w dostatkach. Ale Zosia poprosiła jeno o mały wózeczek jednokonny i trzewiczki, gdyż chciała jechać w daleki świat, na poszukiwanie Janka.
Dostała zaraz trzewiczki, piękną, ciepłą odzież i zarękawek. Przed bramą pałacu zobaczyła powozik ze złota z herbem królewskim na drzwiczkach. Woźnica, lokaj i dojeżdżacz mieli korony na głowach. Królewicz i królewna wsadzili ją sami i złożyli życzenia pomyślnej drogi. Gawron, który się już tymczasem ożenił, towarzyszył jej przez trzy pierwsze mile. Siedział obok Zosi gdyż nie znosił jazdy tyłem. Jego małżonka pożegnała odjeżdżającą w progu pałacu, biciem skrzydeł, nie towarzyszyła jej, bowiem od czasu swej nominacji dworskiej, cierpiała często na ból głowy. Powozik był wytapetowany preclami z cukrem, a pod siedzeniem mieściło się mnóstwo owoców i orzechów.
— Do widzenia! Do widzenia! — wołali królewiczostwo, Zosia płakała, a wrona płakała także. Po przebyciu pierwszych mil pożegnał ją gawron i to było najcięższe rozstanie. Ptak wzleciał na gałąź i bił skrzydłami, jak długo widział powozik lśniący, niby promień słońca.



OPOWIEŚĆ PIĄTA.
CÓRKA ROZBÓJNIKÓW.

Zosia jechała przez ciemny las, a blask złotego powoziku zwrócił uwagę rozbójników, którzy zaczęli wołać:
— To złoto! Złoto!
Nadbiegli, zabili dojeżdżacza, lokaja i stangreta i wyciągnęli Zosię.
— Tłusta jest, śliczna, karmiona orzechami! — zawołała szkaradna, stara rozbójnica, o kołtunowatych włosach, krzaczastych brwiach i brodzie. — Będzie smakowała, jak tłuste jagnię. Zaraz ją zarznę! — To rzekłszy dobyła ogromnego noża, błyskając nim straszliwie.
— Au! — wrzasnęła jednocześnie stara jędza.
Nic dziwnego, że tak było, gdyż córka jej, którą miała na plecach, ukąsiła ją w ucho.
— Nieznośna jesteś! — rzekła, zła iż nie może zarżnąć Zosi.
— Chcę się z nią bawić! — powiedziała dzika dziewczyna. — Musi mi dać swój zarękawek i sukienkę i spać razem ze mną w jednem łóżku! — a rzekłszy to ukąsiła jeszcze raz w ucho matkę, tak że podskoczywszy okręciła się wokoło.
Rozśmieszyło to rozbójników, którzy zawołali:
— Ślicznie tańczysz babo ze swem pomietłem.
— Chcę wsiąść do złotego powoziku! — rzekła dzika dziewczyna i uczyniła to, gdyż była samowolna i rozpieszczona wielce. Potem zaś, obie z Zosią ruszyły w głąb lasu. Dzika dziewczyna była tak duża jak Zosia, tylko barczysta, krępa i ogorzała od słońca. Oczy miała czarne i niemal smutne. Objęła Zosię i powiedziała: — Nie zarzną cię, jak długo ja nie pogniewam się na ciebie! Jesteś pewnie królewną?
— Nie! — rzekła Zosia i opowiedziała swe przygody i poszukiwania za Jankiem.
Dzika dziewczyna wysłuchała wszystkiego, skinęła głową i rzekła:
— Nie zarzną cię, choćbym była na ciebie zła, gdyż wówczas uczynię to sama.
Potem otarła łzy z oczu Zosi i wsadziła ręce w jej zarękawek ciepły i miękki.
Na koniec zatrzymał się powozik w podwórzu zbójeckiego zamku. Mury były popękane od góry do dołu, ze szczelin wylatywały kruki i wrony, wszędzie mnóstwo było straszliwych psów, wyglądających jakgdyby mogły połknąć całego człowieka. Ale żaden nie szczekał, gdyż było to zabronione.
Pośrodku wielkiej, okopconej sali paliło się ognisko, dym bił pod strop i uchodził na zewnątrz licznemi szczelinami. W ogromnym kotle gotowano zupę, a zające i króliki pieczono na rożnach.
— Będziesz dziś spała ze mną, przy mych kochanych zwierzątkach! — powiedziała dzika dziewczyna.
Pojadły sobie, popiły i poszły w kąt sali, gdzie była słoma i derki. Ponad tym barłogiem zobaczyła Zosia dużo żerdzi, na których siedziało może ze sto gołębi. Spały wszystkie, ale zaczęły się ruszać gdy nadeszły dziewczęta.
— Wszystkie są moje! — powiedziała dzika dziewczyna, chwyciła pierwszego z brzegu za nogi i zaczęła nim potrząsać, tak, że biedny ptak bił skrzydłami ze strachu. — Pocałuj go! — zawołała, podsuwając Zosi pod usta.
— A tam siedzi leśna hołota! — dodała, wskazując na zakratowaną dziurę w murze. — Te gołębie uciekłyby zaraz do lasu, gdyby je tylko wypuścić. A tutaj mam moje kochane, małe Bee! — To rzekłszy, wyciągnęła za rogi młodego rena z obręczą na szyi, który stał przywiązany za zagrodzeniem. — I jego trzymać muszę na uwięzi, gdyż uciekłby zaraz. Co wieczór łaskoczę go po szyi nożem, czego się bardzo boi. — Dobyła ze szpary w murze długi, ostry nóż i przyłożyła go do szyi biednego zwierzęcia, które fikało ze strachu nogami, a dzika dziewczyna śmiała się. Potem legły wraz z Zosią na słomie.
— Więc ty sypiasz z nożem w ręce? — spytała Zosia.
— Zawsze! — odparła dzika dziewczyna. — Nie wiadomo nigdy co się zdarzyć może. Ale opowiedz mi jeszcze raz o swoim Janku, z powodu którego wyruszyłaś w świat szeroki.
Zosia powtórzyła wszystko od początku. Leśne gołębie gruchały w klatce, a swojskie spały.
Dzika dziewczyna otoczyła jedną ręką szyję Zosi i chrapała głośno, w drugiej ręce trzymając nóż. Zosia spać nie mogła, bowiem ciągle groziła jej śmierć. Rozbójnicy siedzieli wokoło ogniska, śpiewali i pili, a stara rozbójniczka wywracała koziołki. O jakże przykro było patrzyć na to!
Nagle zagruchały leśne gołębie, mówiąc:
— Widziałyśmy małego Janka. Biała kura niosła jego sanki, on siedział w saniach Królowej Śniegu i pędzili przez las, właśnie obok gniazd naszych. Królowa śniegu dmuchała na młode gołębie, tak, że pomarzły wszystkie, za wyjątkiem nas dwu!
— Czy prawdę mówicie? — zawołała Zosia. — Dokądże jechała Królowa Śniegu? Może wiecie i to?
— Sądzimy, że jechała do Laponji, gdyż tam jest śnieg i lód! Zapytaj zresztą młodego rena, który stoi przywiązany w zagrodzie.
— Tak! tak! — powiedział ren. — Tam jest dużo śniegu, lodu, tam kraj szczęśliwy! Można tam sobie biegać po lśniących rozłogach do woli! W Laponji ma Królowa Śniegu swój pałac letni, ale jej pałac zimowy mieści się przy biegunie północnym, na wyspie zwanej Szpicbergiem.
— O drogi, kochany Janku mój! — westchnęła Zosia.
— Śpij, i nie gadaj przez sen! — powiedziała dzika dziewczyna. — Inaczej przebiję cię nożem!
Nazajutrz opowiedziała jej Zosia wszystko, co mówiły dzikie gołębie, a dzika dziewczyna pokiwała głową i spytała rena:
— Czy wiesz, gdzie jest Laponja?
— Któż to wiedzieć może lepiej odemnie? — zawołał, a oczy mu rozbłysły. — Wszakże tam się urodziłem i wychowałem! Tam biegałem po śnieżnych rozłogach!
— Słuchajże! — zwróciła się dzika dziewczyna do Zosi. — Wszyscy rozbójnicy poszli w las, została jeno matka moja. Ale pociągnie ona na śniadanie spory łyk z dużej flaszki i zaraz potem zaśnie. Wówczas uczynię coś dla ciebie.
Rzekłszy to, skoczyła z posłania, rzuciła się matce na szyję, wytargała ją za wąsy i brodę i zawołała:
— O ty, droga moja kózko! Dzień dobry ci!
A matka dała jej kułakiem w nos tak mocno, że poczerwieniał i zsiniał. Była to jednak oznaka czułości.
Niedługo potem napiła się matka z wielkiej flaszki i zasnęła, a dzika dziewczyna rzekła renowi:
— Mam nieraz ochotę łaskotać cię po szyi nożem, gdyż jest to wielce zabawne, dziś jednak puszczę cię pod warunkiem, że popędzisz co sił do Laponji i zaniesiesz do pałacu Królowej Śniegu tę małą dziewczynkę, która tak tęskni za swoim Jankiem. Słyszałeś sądzę wszystko, gdyż paplała głośno, ty zaś masz zwyczaj podsłuchiwać.
Ren podskoczył z radości wysoko, dzika dziewczyna wsadziła nań Zosię, przywiązała ją dla pewności, a nawet podłożyła jej miękką poduszkę.
— Oto masz swoje futrzane trzewiczki! — rzekła jej. — Ale zarękawka ci nie oddam, gdyż jest zbyt piękny. Zamiast tego, wdziej te rękawice mojej matki, sięgają aż do łokci, więc nie zmarzniesz!
Zosia płakała z radości.
— Nie cierpię mazgajów! — zawołała dzika dziewczyna. — Wszakże powinnaś się cieszyć! Weź oto te dwa bochenki chleba i szynkę.
Umieściła pożywienie na grzbiecie rena, potem otworzyła bramę, zwołała do wnętrza zamku psy, potem przecięła sznur wiążący rena i rzekła mu:
— Pędź co sił i uważaj na Zosię.
Zosia podała obie ręce dzikiej dziewczynie na pożegnanie, a ren skoczył galopem i zaczął biec co sił przez pola, lasy, stepy i moczary. Wilki wyły wokoło, krakały kruki, a zorza polarna świeciła coraz to jaśniej.


REN SKOCZYŁ GALOPEM I ZACZĄŁ BIEC CO SIŁ PRZEZ POLA, LASY

— Zbliżamy się do ojczyzny mojej! — zawołał i pędził coraz to prędzej. Zjedli chleb i szynkę i właśnie tego samego dnia dotarli do Laponji.



OPOWIEŚĆ SZÓSTA
LAPONKA I FINKA.

Stanęli przed małym, niepozornym domkiem. Dach sięgał aż do ziemi, a drzwi były tak niskie, że mieszkańcy musieli pełzać na brzuchu, wchodząc i wychodząc z powrotem. Zastali jeno Laponkę, która piekła ryby nad lampą tranową. Ren opowiedział jej całą historję Zosi, naprzód jednak swoją, bowiem wydawała mu się znacznie ważniejszą. Zosia tak przemarzła, że mówić nie mogła wcale.
— Biedaki! — powiedziała w końcu Laponka. — Długą jeszcze macie drogę przed sobą. — W odległości stu mil stąd, w głębi Finlandji ma Królowa Śniegu pałac swój letni, który każdej nocy błyszczy niebieskiem światłem. Nie mam papieru, ale napiszę kilka słów na kawałku suszonej ryby. Oddacie to znajomej mojej, Fince, a ona udzieli wam lepszych, niż ja informacji.
Nakarmiła i napoiła Zosię oraz rena, napisała list do znajomej, na wyschniętej skórze ryby, przywiązała dziewczynkę z powrotem i podróż rozpoczęła się na nowo.
Przez całą noc jaśniało błękitne światło, potem zaś stanęli w Finlandji i zapukali do chaty Finki, która to chata miała jeno wysoki komin, a drzwi nie było w niej wcale.
Panowało tu takie gorąco, że Finka była niemal goła i straszliwie brudna. Zdjęła zaraz Zosi trzewiki i rękawice, gdyż nie mogłaby była inaczej znieść tego żaru, położyła renowi kawałek lodu na głowę i przeczytała list. Powtórzyła to czytanie trzy razy, a wyuczywszy się wszystkich słów na pamięć, włożyła skórę ryby do garnka. Skóra ta przydać się mogła doskonale do zjedzenia, a Finka nie była rozrzutną.

Ren opowiedział swoją historję, potem historję małej Zosi, a Finka wysłuchała wszystkiego i nie rzekła słowa.
— Jesteś bardzo mądra! — rzekł ren. — Umiesz związać nitką wszystkie cztery wiatry. Gdy żeglarz rozwiąże węzeł pierwszy, zaczyna wiać podmuch lekki, za drugim nastaje wiatr ostry, potem zaś burza, która kładzie lasy. Może przyrządzisz dla małej Zosi napój czarodziejski, któryby jej dał siłę dwunastu ludzi i pozwolił pokonać Królową Śniegu!
— Siła dwunastu ludzi nie starczy na to! — odparła.
Potem poszła do komory, dobyła ogromnej skóry o dziwnych znakach i jęła czytać, aż jej pot kroplami spływał z czoła.
Ren błagał bez przerwy o pomoc dla Zosi i patrzył oczyma pełnemi łez, tak, że Finka zaprowadziła go w końcu w kąt izby, położyła mu nowy kawałek lodu na głowę i powiedziała szeptem:
— Mały Janek znajduje się rzeczywiście u Królowej Śniegu. Dobrze mu tam i zadowolony jest ze swego losu. Zapomniał o całem swem życiu poprzedniem i nie kocha nikogo. Powodem tego jest, że w serce i w oko wpadł mu okruch djabelskiego zwierciadła. Jak długo te okruchy nie zostaną usunięte, Królowa Śniegu będzie miała nad nim władzę.
— Czyż nie możesz zadać coś Zosi, by posiadła moc nad tem wszystkiem?
— Nie mogę jej dać mocy większej jak tę, którą posiada. Sam widzisz, że jest ogromna. Wszakże ludzie i zwierzęta służą jej i czynią czego zażąda, a wszystko idzie po jej myśli. Nie wolno nam mówić skąd pochodzi ta władza, która tkwi w sercu tego małego, niewinnego dziewczęcia. Jeśli nie zdoła sama dotrzeć do pałacu Królowej Śniegu i wydostać Janka, nasza pomoc nic tu zdziałać nie potrafi. O dwie mile stąd zaczynają się ogrody pałacowe, zanieś tam Zosię i posadź pod krzakiem, okrytym czerwonemi jagodami. Potem wracaj tu spiesznie, bez długiej gadaniny.
— Ach! Nie mam ciepłych bucików! Ach! Nie mam rękawic! — zawołała biedna Zosia, unoszona przez rena i zaczęła płakać z zimna.
Słyszał to ren, ale nie śmiał zawracać, posadził Zosię pod krzakiem z jagodami, pocałował w usta, zapłakał rzewnie i ruszył co tchu z powrotem. Zosia została sama jedna, wśród lodowatej Finlandji, bosa i bez rękawic.
Zaczęła biec co sił. Nagle ujrzała mnóstwo płatków śniegu. Ale nie spadały z nieba na dół, tylko sunęły poziomo ponad ziemią, a Zosia przypomniała sobie jak przedziwnie wyglądają pod szkłem powiększającem. Po chwili płatki te stały się wielkie i Zosia spostrzegła ze strachem, że są to istoty żywe, wysłanki Królowej Śniegu. Przybierały przeróżne postacie, aż biednej Zosi włosy powstawały ze strachu na głowie. Otaczały ją teraz jakieś, jakby niedźwiedzie, węże, dziki i inne stworzenia.
Zaczęła śpiesznie odmawiać pacierz, a oddech jej ust tworzył niby biały dym w mroźnem powietrzu. Dym ten gęstniał i zaczęły się zeń tworzyć postaci aniołów. Każdy miał hełm na głowie, lancę i tarczę w ręku, a gdy Zosia skończyła modlitwę, miała wokoło siebie cały zastęp rycerzy niebiańskich. Rozpoczęli oni walkę z potworami, zabijali i rozpraszali wysłanników Królowej Śniegu, tak że Zosia mogła iść swobodnie przed siebie. Anioły głaskały jej nogi i ręce, tak, że nie czuła zimna.
Wreszcie dotarła do pałacu.
Tymczasem Janek nie myślał wcale o Zosi i w głowie mu nie postało, by się miała znajdować pod bramą.



OPOWIEŚĆ SIÓDMA.
CO SIĘ POTEM STAŁO.

Mury pałacu utworzone były z wysokich zasp śniegu, w których wichry wydrążyły drzwi i okna. Przeszło sto sal było tam, a największa posiadała kilka mil długości. Oświetlone błękitną zorzą północną, lśniły lodowato i straszliwie. Nigdy nie weselono się tutaj, nie urządzano balów białych niedźwiedzi, podczas którychby mogły pokazać swą zręczność w chodzeniu na tylnych nogach, a wiatrom nie pozwolono grać do tańca. Nie zdarzyło się też, by zaproszono na podwieczorek białe lisy, celem poplotkowania. Słowem, pusto i strasznie było w pałacu Królowej Śniegu. Pośrodku jego widniało tam pokryte lodem jezioro. Lód potrzaskał się w kawałki, a każdy z nich podobny był dokładnie do drugiego, tak, że stanowiły wprost arcydzieło dokładności. Ile razy bywała w domu, siadała Królowa Śniegu pośrodku tego jeziora na tronie, powtarzając, że jest to punkt środkowy rozumu całego świata i miejsce najdostojniejsze.
Przebywał tu Janek siny niemal z zimna, ale nie czuł tego wcale, gdyż Królowa Śniegu odjęła mu pocałunkami wrażenie chłodu, a serce jego było jak bryła lodu. Chodził ustawicznie po jeziorze i układał z jego kawałków przeróżne figury, jak się to czyni w chińskiej łamigłówce. Ćwiczył w ten sposób rozum swój i był wielce zadowolony. Uważał owo zajęcie za najważniejsze na świecie. Powodem tego był, jak już wiemy, okruch djabelskiego zwierciadła, tkwiący mu w oku i sercu. Wszystkie jednak usiłowania złożenia wyrazu: — Wieczność! — były daremne. Królowa Śniegu przyrzekła mu, że jeśli tego dokaże, stanie się panem całego świata i otrzyma ponadto jeszcze nowe łyżwy. Ale nie szło jakoś.
— Muszę lecieć w ciepłe kraje! — powiedziała pewnego dnia Królowa Śniegu. — Chcę zajrzeć w moje czarne garnki! Trzeba je przysłonić potrosze śniegiem, co dobrze robi cytrynom i winogradowi!
Tak zwała ona wulkany, Etnę i Wezuwjusz. Rzekłszy to, odleciała, a Janek został sam, w olbrzymiej, kilkomilowej sali pałacu i siedział nad stosem kawałków lodu tak zadumany, że aż w nim trzeszczało. Zdawało się, że zamarzł na śmierć.
W tej właśnie chwili weszła Zosia do pałacu. Runęły na nią mroźne wichry, ale zaczęła pacierz i wichry ustały, jakby zasnęły.
Zobaczywszy pośrodku sali Janka, pobiegła doń, rzuciła mu się na szyję i całowała, wołając radośnie:
— Drogi, kochany Janku! Znalazłam cię wreszcie!
On jednak siedział dalej zimny i nieruchomy. Widząc to, zapłakała Zosia gorzko. Łzy padły na piersi chłopca przeniknęły do serca, roztopiły lód i pochłonęły okruch szkła, tkwiący w niem. Spojrzał na nią, ona zaś zanuciła:

— Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdką i Jezuska zobaczymy zato!

Janek wybuchnął płaczem, a ze łzami wypłynął z jego oka okruch djabelskiego zwierciadła. Poznał Zosię i zawołał:
— Droga, kochana Zosiu! Gdzież to byłaś tak długo i gdzież ja przebywałem? O jakże tu zimno! Jak pusto!
Objął Zosię w ramiona, śmiał się i płakał naprzemian, a było to tak wzruszające, że kawałki lodu jęły tańczyć z radości. Gdy się zmęczyły, padły na ziemię i... o dziwo... utworzyły same z siebie owo słowo, które wedle przyrzeczenia Królowej Śniegu miało go uczynić panem świata i właścicielem nowych łyżew ponadto.
Zosia ucałowała jego policzki, tak że się pokryły rumieńcem, potem oczy, które rozbłysły żywym blaskiem, następnie nogi i ręce, tak że zaraz ozdrowiał na całem ciele. Nic sobie nie robił teraz z powrotu Królowej Śniegu, bo wszakże zagadka wieczności została rozwiązana i kawałki lodu utworzyły zbawcze słowo.
Ujęli się za ręce i wyszli z pałacu. Zaczęli rozmawiać o babce, różach na dachu, a gdzie jeno tąpnęli, cichł wiatr i rozbłyskało słońce. Pod krzakiem o czerwonych jagodach zastali młodego rena, w towarzystwie samicy o wymionach pełnych ciepłego mleka. Napili się oboje, ucałowali zwierzęta, potem zaś pojechali. W chacie Finki rozgrzali się i wywiedzieli o drogę powrotną, Laponka uszyła im nową odzież i podarowała sanki.
Ruszyli ku domowi, a u granicy kraju pożegnali się serdecznie z Laponką i obu renami.
— Bądźcie zdrowi wszyscy! — wołali zdala jeszcze.
Zaczynały śpiewać pierwsze ptaki, wiosna wracała, rośliny wypuszczały nowe kiełki. Nagle ujrzeli wynurzający się z lasu złoty powozik, zaprzężony w pięknego konia. Powoziła młoda dziewczyna w czerwonej czapeczce z pistoletami za pasem. Była to córka rozbójniczki, której się znudziło siedzieć w domu i wyruszyła w podróż na północ. Poznała zaraz Zosię, i ona ją wzajem, a radość zapanowała wielka.
— Słuchajno chłopcze! — powiedziała do Janka. — Radabym widzieć, czy zasługujesz na to, by jeździć za tobą na koniec świata!
Zosia pogładziła jej policzki i spytała o królewnę i królewicza.
— Pojechali do obcych krajów! — odparła dzika dziewczyna.
— A wrony? — spytała znów Zosia.
— Gawron zmarł! — zawiadomiła ją. — Jego wdowa nosi teraz czarną opaskę na nodze. Żali się ustawicznie, aż uszy bolą. Ale opowiedzże, jak odnalazłaś swego Janka!
Zosia i Janek opowiadali oboje na przemian.
— Wszystko ma swój koniec! — oświadczyła dzika dziewczyna i pożegnała ich, obiecując że wstąpi, gdyby jej droga wypadła przez ich miasto rodzinne. Potem ruszyła w świat daleki, oni zaś szli, trzymając się za ręce, aż dotarli do miasta, do mieszkania swego i stanęli pod drzwiami babuni. Zastali wszystko na dawnem miejscu, zegar tykał, a wskazówki obracały się. Przekraczając próg, spostrzegli, że są dorosłymi ludźmi. Na dachu stały skrzynki z kwiatami i mała ławeczka. Usiedli na niej i wzięli się za ręce. Niebawem zapomnieli o wspaniałościach pałacu Królowej Śniegu, jak o przykrym śnie. Babunia siedziała u okna i czytała rozdział Biblji.
— Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, że jeśli nie nawrócicie z drogi i nie staniecie się jako małe dzieci, nie wnijdziecie do Królestwa Bożego!
Janek i Zosia spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli teraz dopiero w całej pełni starą piosnkę.

— Róże więdną tak rychło, szybko mija lato,
Lecz Gwiazdkę i Jezuska zobaczymy zato!

Siedzieli oto jako dorośli, a jednak w sercach swoich jak dzieci i lubowali się ciepłem, rzeźwem latem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.