Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory/Trybunał lubelski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królowie obieralni: Henryk, Stefan Batory
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Trybunał lubelski.

Różne sądy istniały w Polsce. Jeszcze za pierwszych Piastów okazało się niepodobieństwem, aby sam król rozstrzygał wszelkie spory i sądził wszystkich winowajców. Więc po grodach w owym czasie ten obowiązek pełnili kasztelanowie, sprawy mieszczaństwa od Bolesława Wstydliwego rozstrzygały sądy miejskie, — w starostwach od Wacława sądzili starostowie; pan sądził swego chłopa, a były jeszcze sądy duchowieństwa, ziemskie, marszałkowskie, sejmowe i t. p.
Z tem wszystkiem spraw mnożyło się tak wiele, że dla braku czasu i sędziów, przewlekały się nieraz po lat kilkadziesiąt i dłużej, nieraz wnuk dopiero doczekał się wyroku w sprawie, rozpoczętej przez dziada.
To też od dawna szlachta domagała się sądów oddzielnych, gdzie sądziłaby się sama, przez sędziów z pośród siebie wybranych.
Temu życzeniu zadosyć uczynił Stefan Batory: ustanowił sądy, złożone z sędziów wybranych przez szlachtę z pomiędzy siebie na rok jeden.
Tak powstały sądy szlacheckie, zwane trybunałami. Wybrani sędziowie przez pół roku sądzili w Piotrkowie sprawy Wielkopolan i mieszkańców lewego brzegu Wisły, a drugie pół roku w Lublinie Małopolan i prawy brzeg Wisły. Dla Litwy ustanowiono także trybunały w Grodnie i Wilnie.
Początkowo na sędziów trybunału wybierano najrozumniejszych i najzacniejszych ludzi, to też wyroki trybunału zasłynęły sprawiedliwością i mądrością, ale z czasem i tutaj wkradło się zepsucie.
Zaczęto wybierać na sędziów nie ludzi najrozumniejszych, lecz takich, co dawali najlepsze obiady, karmili i poili wyborców na sejmiku, pochlebiali im, ażeby tylko dostać urząd i zdobyć tytuł sędziego.
Czyż tylko dla tytułu tak bardzo pragnęli tego pracowitego i trudnego urzędu? — O bynajmniej. Takim ludziom przynosił on wielkie dochody. Nie sumienia i prawa pytali oni, kto ma słuszność, lecz przyznawali ją temu, kto hojniejsze złożył im dary. Wydał pan sędzia 1.000 na wino i uczty, przywiózł 10.000 po skończeniu sądów. Jechały za nim bryki, pełne pięknego oręża, szat drogich, sam powracał w karecie, której też nie kupił, ciągnęły ją piękne konie, w podarunku od kogoś otrzymane, — i trzos też z dukatami ciężki bywał.
Bogacił się pan sędzia, a chociaż pokrzywdzeni płakali i wyrzekali na niesprawiedliwość, on teraz śmiał się z tego, a nieuczciwy sąsiad znowu karmił i poił, żeby sędzią zostać.
Już Zamoyski doczekał się tak smutnych czasów, i aby jawnie narazić na wstyd przekupnych sędziów, którzy się naturalnie, do tego nie przyznawali, rozpoczął sprawę z sąsiadami.
Zabrał im grunta, zalał wodą łąki i pola, gwałtem i przemocą dopuścił się jawnych nadużyć, aż pokrzywdzeni biedacy pozwali go do trybunału.
Przybył Zamoyski dworno do Lublina, objechał wszystkich sędziów i każdemu zostawił w podarunku piękną sobolową szubę, a wszystkie jednakim krojem i tym samym pokryte materjałem.
Nazajutrz wszyscy sędziowie zjawili się w kosztownych szubach, Zamoyski wygrał sprawę, a pokrzywdzeni jeszcze skazani zostali na karę.
Wtedy podniósł się z miejsca swego stary hetman i zawołał głośno, pełen oburzenia:
— O, jakąż straszną przyszłość widzę przed tobą, nieszczęśliwy kraju!... Nie lękajcie się, pokrzywdzeni bracia moi, straty wasze w trójnasób wam nagrodzę, bo celem postępowania mojego było jedynie wstydem poruszyć sumienia niesprawiedliwych i sprzedajnych sędziów. Bo nietylko skrzywdzony przekleństwem obciąża ich dusze, lecz i ci, którzy kupują sumienia, gardzą sprzedającymi i z pośmiewiskiem mówią w myśli swojej, co ja powtarzam głośno i z boleścią: moje to wszystko sobole!
Takie wypadki stały się pewnie powodem następującej legendy o trybunale lubelskim:
Uboga wdowa wytoczyła sprawę bogaczowi, który zagarnął cały jej majątek. Sędziowie dobrze wiedzieli, że wdowie stała się krzywda, ale ona miała za sobą tylko słuszność, a bogacz złotem sypał, więc też sprawę wygrał. Gdy odczytano wyrok, jedna wdowa własnym uszom wierzyć nie chciała, a wkońcu, uniesiona gniewem, zawołała:
— Gdyby mię djabli sądzili, sprawiedliwszy wydaliby wyrok!
Naturalnie, sędziowie udali, że tego nie usłyszeli, i po skończonych sądach rozjechali się najspokojniej.
Pozostali tylko pisarze.
Noc zapadła. Pisarze ukończyli pracę, poskładali papiery i zaczęli także wybierać się do domów.
Wtem dał się słyszeć turkot na ulicy, zajeżdżają karety przed trybunał, na salę wchodzą sędziowie, wszyscy strojni, zbrojni, o czarnych ognistych oczach i zwichrzonych czuprynach, z pośród których wyglądają małe różki, a z pod sukni za każdym widać długi ogon. Przybyli zasiadają na sędziowskich krzesłach, rozpierają się, zaczynają sądzić.
Pisarze potruchleli, z miejsca się ruszyć nie mogą.
Wtem djabeł, który zasiadł na najwyższem miejscu, każe powtórzyć sobie sprawę wdowy. Wystąpiło zaraz dwóch djabłów, niby adwokatów, na środek: jeden ze strony wdowy przedstawia rzecz całą, drugi broni bogacza. Wszyscy, siedzący w krzesłach, słuchają z uwagą.
Zaczyna się narada, — ale nie trwa długo.
Szatan, siedzący na najwyższem miejscu, wezwał jednego z prawdziwych pisarzy, kazał mu usiąść za stołem, wziąć pióro i pisać, co podyktuje.
Biedny człowiek, nawpół umarły ze strachu, spełnił posłusznie rozkaz, a djabeł słowo po słowie dyktował mu swój wyrok.
I według djabelskiego sądu nie bogacz, ale pokrzywdzona wdowa miała słuszność.
Wtedy Chrystus ukrzyżowany z łacińskim napisem »Będę sądził sprawiedliwość waszą«, zawieszony na ścianie trybunału, twarz odwrócił do ściany, zgrozą i smutkiem przejęty.
A djabli własnoręcznie wyrok podpisali, wycisnęli na nim pieczęć, położyli na stole i znów z wielką paradą opuścili salę.
Wtedy dopiero pisarze, ochłonąwszy ze strachu, uciekli na miasto i tam opowiedzieli, co się stało.
Nazajutrz gdy sędziowie przybyli znów do trybunału, znaleźli na stole ów djabelski wyrok, a na ścianie spostrzegli Chrystusa z odwróconą twarzą.
I tak do dziś dnia pozostał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.