Kroniki 1875-1878/12 Lutego 1876

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



12 Lutego.
Co kosztowała Patti? — Dola malarska. — Skargi ucznia handlowego. — Lecznica na Niecałej. — Ofiarność pensyonarek. — Zapomniana emancypantka.

Pisano, drukowano, wołano z góry przez półtora roku o stypendyum Kopernika i otóż zebrało się aż 15,000 rs.
Dziś piszą, drukują, wołają o odnowienie pomnika Staszycowi, i na ten cel nie dał nikt ani złamanego szeląga.
Tymczasem przyjechała pani Patti, rozlepiła czerwone afisze w białe paski i otóż w ciągu czterech wieczorów zapracowała 5,736 rubli.
Nic nie mam przeciwko temu, aby nas odwiedzały znakomitości obce, przy nich bowiem kształcą się swojscy laicy sztuki i smak ogólny; na nieszczęście jednak, owe obce znakomitości nie mają do nas pociągu. Pode drzwiami genialnej (!) Adeliny skamleli nasi melomanowie bez skutku; mniej genialna siostra jej przyjechała wprawdzie sama, lecz kazała sobie płacić po półtora rubla za to, co ludzie we Wrocławiu za 57 kopiejek słyszeli!
Gdyby godziło się w tem miejscu użyć energicznego porównania, to powiedziałbym tak: Obcy nas wyzyskują tyle razy, ile razy im się podoba; gdy zaś który z nich nie ma do tego ochoty, wówczas sami nadstawiamy mu kieszenie, wołając: bierz, jeżeliś łaskaw, tyś taki znakomity!
Smutne stanowisko, z którego bądź co bądź zejść nam wypada. Możemy być biedni, możemy być ciemni, lecz powinniśmy raz uczuć ciemnotę i zachować przynajmniej godność.
— No! no! — ktoś powie — przestań się pienić kronikarzu. Ja czuję swoją godność, a mimo to wiem, że mam pieniądze i mogę używać ich jak mi się podoba. Dla pańskich wypracowań tygodniowych, nie myślę tłumić w sobie gustów estetycznych, bez których społeczeństwo byłoby jeszcze ciemniejsze, niż dziś jest!
— Przepraszam pana, ale argumenta jego nie trafiają mi do serca. Przeciw nim postawię pewnik ogólny ten mianowicie: że gusta estetyczne stanowią tylko malutką część potrzeb ludzkich i społecznych i że nie wolno delektować się nimi tym, którym chleba brakuje.
Owe 5,736 rubli, to zdaje się nic, a zobaczcie na coby się one przydać mogły:
Oddane do biura nędzy wyjątkowej, wystarczyłyby mu na 9 i pół miesięcy; oddane tanim kuchniom, pokryłyby niedobory ich przez ciąg lat kilku.
Zamienione na fundusz żelazny przy procencie 6% przyniosłyby rocznie rs. 344, które wystarczyłyby na dwa stypendya, czy to dla uczniów gimnazyum, czy dla studentów uniwersytetu, czy wreszcie dla zdolniejszych rzemieślników, którym mogłyby pomódz do wyjazdu za granicę.
Za te same pieniądze możnaby otworzyć parę ochron, lub choć jeden warsztat instrukcyjny, nie mówiąc o jakiejś elementarnej szkole rolniczej. Za te same pieniądze możnaby założyć co najmniej 50 czytelni ludowych.
Jeżeli zresztą chodzi o sztukę, to za owe nieszczęsne 5,736 rubli, moglibyśmy kupić na wystawie miejscowej ze 25 obrazów naszych malarzy i dostarczyć tym ofiarom tutejszokrajowych gustów estetycznych, środków do życia i pracy, przynajmniej na kilka miesięcy.
Posłuchajcie bowiem, co tu mówi z nich jeden.
„Mam ja na sercu pewną kwestyę i proszę cię, szanowny radco, o łaskawe jej rozwiązanie. Wyczytałem w Kuryerze piątkowym kazanie pańskie o oszczędności, a ponieważ chciałbym się do niego zastosować, posyłam panu dokładny opis trybu mego życia. I tak:
„Papierosów, cygar, tabaki — nie palę, nie żuję i nie zażywam. Karty znam ledwie z widzenia; dna kufli i kieliszków nie studyuję, bo to nie mój rodzaj.
„Raz na rok bywam z żoną i dziećmi w letnim teatrze i to w pierwszych rzędach od nieba. Nie wdaję się też w żadne spacery, ani przyjęcia kosztowne.
„Lokal zajmuję o wiele mniej niż bardzo skromny; wikt — żal się Boże! — wystarcza na to tylko, aby wiatr człowieka nie przewrócił...
„Garderoba moja składa się z jednego codziennego i jednego paradnego garnituru, który mi na cztery lata wystarczyć musi. Garderoba mojej żony takoż — z dwu sukienek, które sama uszyła ze skromniutkiego materyału. Dzieciom także sama szyje, nicuje, farbuje, aż do strzępów...
„Nadto pracuję w lecie ośmnaście godzin, a w zimie ile dnia starczy. Mówią też powszechnie, że pięknie maluję (publika i pisma), a pomimo to, zebrałem w ciągu kilkunastu lat dwadzieścia sześć rubli, które w końcu trzeba było wydać na papu!...
„...My tak jesteśmy upośledzeni, że nawet gęby otworzyć nie można, wówczas, gdy komitet zachęty kupi obraz za połowę ceny — bo otrzymamy odpowiedź: To nie bierzcie!... komitet kupi co innego!... Mecenasi zaś sztuki modnym żargonem bębnią ci w uszy o tem, jak to za granicą pięknie i tanio malują!...
„Szczęśliwszy od nas żydek z Franciszkanów, który handluje czapkami, bo temu lada chłystek nie narzuci cen za robotę!...
„Otóż, mój panie radco, i ja na starość nie chciałbym zostać dziadem lub kataryniarzem, nie chciałbym też, aby w razie mojej śmierci żona poszła na chleb krewnych, a dzieci zostały ulicznikami. Dlatego, proszę cię, wskaż mi: w jaki to sposób i z czego mianowicie mam robić oszczędności?!!
„Oczekuję rady na wybicie klina z głowy.“
Masz tedy miłosierna i kochająca sztukę Warszawo, koncert swojski. Pani Patti śpiewała artystycznie, ale bez czucia; ten — zaśpiewał po prostu, ale z czuciem. O bodajby ta bezimienna skarga otworzyła nam oczy, oduczyła nas lekkomyślnego wyrzucania pieniędzy obcym, a rozumnego współczucia dla biedy własnej!
Wszyscy klepią, że jesteśmy miłosierni, jak nikt w świecie. A i cóż zrobiło nasze miłosierdzie? Namnożyło dziadów i nędzy, lecz nikomu nie dało środków do pracy.
Mamy towarzystwa muzykalne, lecz nie mamy szkoły rzemieślniczej; to też za parę lat, przy Bożej pomocy, wyjdzie transport artystów, którzy nie będą już mieli komu grać i z czego wyżyć. Oj! wolałby każdy z nich wówczas umieć sztukę łatania butów, niż wygrywania sonat!
W każdym domu jest fortepian, lecz nigdzie niema: tokarni, małego warsztatu stolarskiego lub ślusarskiego. Oj! wolałyby dzieci nasze ruszać nogą pedał warsztatu lub maszyny do szycia, niż wydymać miechy pokojowych organów i fisharmonii!...
— Czego chce ten szatan?! — wrzaśnie jaka dewotka, albo wybrakowany idealista. — On chce stłumić w sercach boski ogień poezyi, zamiłowanie do malarstwa i popęd do muzyki, która posiada własność łagodzenia dzikich obyczajów!...
— Przepraszam was, moi: błogosławieni, wyznawcy, męczennicy — ja nie tego chcę, ale tego:
1. Żeby każdy obywatel płci męskiej lub żeńskiej, posiadał choćby elementarne ukształcenie, znał jakąś specyalność, miał robotę, kilkadziesiąt rubli oszczędności i świadectwo, że życie swoje ubezpieczył.
2. Aby każde przychodzące na świat dziecko, miało zabezpieczony fundusz na edukacyę i na opędzenie pierwszych potrzeb naówczas, gdy samo pracować zacznie.
3. Aby wybudowano szpital dla tych wszystkich mazgajów i niedołęgów, którzy zmarnowawszy siły, nie nauczyli się żyć, mącili w głowach ludziom przytomnym i w końcu, na starość, ujrzeli się pozbawionymi kawałka chleba.
Kapitał, to nawóz, na którym wyrasta sztuka, moralność, nauka i inne szlachetne kwiaty natury ludzkiej. Kto ma pustą śpiżarnię, niech z ogrodu wyrzuci róże, rumianki i inne głupstwa, i niech natomiast posadzi kartofle. Pani Patti i tym podobne geniusze, to jadło nie dla nas; delektując się nimi, krzywdzimy i ośmieszamy społeczeństwo; skoro zatem nie stać nas na zamorskie słowiki, słuchajmy świergotania naszych domowych wróbli i myślmy raczej, aby nam to biedactwo nie pomarło i nie pomarzło!
— Ale — powie ktoś — dlaczegoś się acpan wcześniej nie odezwał z morałami? Dziś już zapóźno, słowik wyjechał i pieniędzy nam nie wróci.
Nie mówiłem wcześniej dlatego, że nie mam prawa robić impertynencyi ludziom, którzy, bądź co bądź, byli naszymi gośćmi. Wyjechali, wzięli pieniądze — niech im będzie na zdrowie; nie o nich tu więc chodzi, ale o przyszłość, która jeszcze Bóg wie jakich wirtuozów wysypać na nas raczy.


∗                              ∗

Młody uczeń handlowy nadesłał nam list z następującemi zażaleniami i uwagami.
1. Panowie kupcy, zamiast obeznawać z czynnościami handlowemi uczniów swoich, używają ich do różnych posług, ze specyalnością powyższą nie mających związku. Odrywają ich od właściwych zajęć i wysyłają do krawców, szewców, piekarzy, rzeźników, cukierników i t. d., słowem, kształcą ich nie na kupców albo subjektów, lecz na lokai i posłańców.
2. Po dwuletnich tego rodzaju zajęciach, młody człowiek dostaje 10 rs. na miesiąc, która to suma nie wystarcza na opędzenie potrzeb najgwałtowniejszych. Gdy młody człowiek prosi o podwyższenie pensyi swego pryncypała, ten odpowiada: „Żebyś więcej umiał, dostałbyś więcej — lecz za taki zasób wiedzy, jaki posiadasz, drożej płacić nie mogę.“
— Lecz któż temu winien — zapytuje korespondent — że umiemy nie wiele, skoro panowie kupcy, podczas trwania nauki, nie o naszej, ale o swojej myślą korzyści?
3. W końcu korespondent prosi, aby fakta powyższe ogłosić i zachęcić młodzież do rzemiosł raczej niż do handlu. Rzemiosło bowiem zawsze jest pewniejsze i góruje nad handlem.
Przeciw nieodpowiedniemu postępowaniu niektórych kupców i majstrów, od dawna już protestuje opinia publiczna; pod tym więc względem ze słowami korespondenta solidaryzujemy się najzupełniej. Dodamy i to wreszcie, że pryncypałowie, używając do niewłaściwych zajęć młodzież, której przyrzekli dać naukę, stają w kolizyi z siódmem przykazaniem Boskiem, które nie tylko pieniędzy, ale nawet zdolności i czasu bliźniego, przywłaszczać i marnować nie pozwala.
Każda rzecz jednak ma dwie strony, a oto druga:
Młodzież słusznie do pewnego stopnia żali się na pryncypałów, a ci znowu nie mniej słuszne miewają pretensye do swych wychowańców. Młody człowiek, który ukończył kilka klas, posiada mnóstwo drobnych ambicyjek i uważa dla siebie za obelgę myć n. p. butelki, zamieść izbę, lub wreszcie pójść do miasta, nie tylko po mięso lub wodę, ale nawet z rachunkiem do kogoś.
Otóż, młodzi panowie, pozwólcie sobie powiedzieć, że ambicyjki wasze są zabawnym i szkodliwym przesądem. Nie tylko kupiec, ale każdy człowiek powinien każdą pracę odrabiać z podniesionem czołem; nie tylko noszenie wody, ale nawet zamiatanie rynsztoków nie uchybia godności ludzkiej, lecz raczej kształci, tak jest: kształci nas fizycznie i moralnie.
My starsi, kiedyśmy się uczyli rzemiosła, nosiliśmy wodę majstrom naszym i byliśmy wymyślani przez nich tak, że aż grzmiało. Nie robiło nam to jednak żadnej przykrości, wiedzieliśmy bowiem, że woda jest potrzebna do picia, lub do hartowania stali i że wymysły majsterskie nie tyle płyną ze złego serca, ile raczej z poczucia majsterskiej powagi, którą, bądź co bądź, zamanifestować należało!
I wy więc, panowie młodzi, zamiast mówić z pogardą: „Nie jestem posłańcem, ani lokajem!“ — mówcie raczej: „Cieszę się z tego, że potrafię być nie tylko kupcem, ale także lokajem i posłańcem.“
Jedyną specyalnością, która hańbi człowieka, jest próżniactwo — choć nie chcę przez to powiedzieć, aby n. p. złodziejstwo, hultajstwo i t. d były niehańbiącemi fachami.
W końcu korespondent nasz pragnie, abyśmy młodzież odstręczali od handlu, a zachęcali do rzemiosł. Lecz i w tym punkcie różnią się nasze poglądy.
Był czas, że subjekci handlowi uważali się „za coś lepszego od szewców,“ — subjekci aptekarscy — „za coś lepszego od korzenników“ i t. d., dziś jednak opinie te nawet między publicznością tracą wartość.
Parobek, owczarz, szewc, subjekt handlowy, literat, inżynier, lekarz, statysta — wszyscy są równi jako ludzie. Jeden z nich więcej pracuje muskułami, inny więcej nerwami, jeden jest więcej, drugi mniej ukształcony i — oto są różnice. W danych warunkach pastuch więcej może być wart od inżyniera i literata, w innych znowu aptekarz więcej wart od lekarza i t. d. Różnic zatem niema tak wybitnych i naprawdę, ten tylko jest wart mniej od innych, kto nie pełni swoich obowiązków, sarka na nie, albo uważa się za lepszego od reszty ludzi.
Niech więc młodzi praktykanci handlowi nie porzucają łokcia i wagi dla kopyta lub pilnika, kupców bowiem potrzeba nam tak dobrze, jak i rzemieślników. Niech się uczą, niech robią co do nich należy, niech po Tivoli nie biegają, a każdy z nich będzie miał chleb, spokojne sumienie i szacunek u ludzi.
Inny znowu list, najwyraźniej pisany przez damę, zawiadamia nas (tonem wielkiego i słusznego oburzenia), że pewien młodzieniec, „który za bożyszcze uważa Kuryera,“ postępując w myśl artykułu, wymierzonego przeciw zbytkownym strojom, obrywa paniom falbany u sukien!
Jezus! Marya! jakże to daleko posunięte apostolstwo, któremu poważymy się zrobić dwa zarzuty: 1) że obrywanie falban i sukien, zanadto przypomina Turków w Hercegowinie, 2) że bynajmniej nie przyczynia się do oszczędności.
Dodać należy, że zasada, na której opiera się młody, a tak energiczny apostoł, jest najzupełniej fałszywa. My bowiem, czy to jako literaci, czy jako apostołowie, czy wreszcie jako ludzie zwyczajni, możemy wpływać co najwyżej na przekonania naszych bliźnich, nigdy zaś na ich garderobę. Tego, kto usłucha głosu perswazyi, zazwyczaj szanujemy i kochamy; tego, kto nie usłucha, unikamy. Z drugiej zaś strony mocno podejrzywamy bezinteresowną gorliwość i ewangeliczną miłość bliźniego tych, którzy zamiast trafiać słowem do rozumu i serca, sięgają ręką do falban.


∗                              ∗

Lecznica prywatna, jest to miejsce przy ulicy Niecałej, w którem mniej zamożni chorzy, bez różnicy płci i wieku, mogą być zbadani, opukani, wyleczeni na ciele i wzmocnieni na duszy, za 25 kop. od osoby. Tamże rwą zęby, stawiają bańki i pijawki i dopełniają innych przysług chrześcijańskich za cenę niższą, niż gdzieindziej.
Nie dziw więc, że wobec podobnych, istotnie ważnych udogodnień, lecznica rozwija się. W roku zeszłym odwiedziło ją 16,000 pacyentów, co pozwala instytucyi przenieść się na początku kwietnia r. b. z drugiego piętra na pierwsze, powiększyć personel lekarski do 11 osób, a nadewszystko zaprowadzić dyżury nocne.
Odtąd już z otuchą w sercu będziesz mógł, obywatelu warszawski, objadać się na noc rzeczy niestrawnych. Gdy cię bowiem porwą boleści, nie będziesz potrzebował tracić drogiego czasu na niepokojenie śpiących lekarzy, lecz wprost poślesz jednego z dwu na ten cel obstalowanych posłańców do lecznicy po doktora, drugiego do apteki po oleum, i bez wielkich zachodów ocalisz głowę twojej rodziny, nie budząc nawet tkliwej żony i kochających dziatek.
Istotnie, miasto nie posiadające kanalizacyi i nocnych dyżurów lekarskich, jest po prostu niebezpieczne.
Ktoś bowiem, na przykład, z obawy aby nie zepsuły się nagromadzone przez oszczędność zapasy gospodarskie, po wieczornym spacerku, zjada kawałeczek węgorza, odrobinę szynki, parę sardynek, które już tydzień prosiły się o to, i, mniej niż ćwiarteczkę dojrzałego melona z cukrem.
Potem zapala fajkę, a wypaliwszy ją, idzie spać z najweselszem pogwizdywaniem.
Położywszy się do łóżka, według prawideł przyjętych w ucywilizowanym świecie, czuje, że zasnąć jakoś nie może.
— To te kłopoty gospodarskie i polityka! — myśli, przewracając się na drugi bok.
Lecz i na drugim boku nie lepiej. Obywatel nasz ma lekką gorączkę i w półsennem marzeniu widzi same okropności...
Około drugiej po północy, bez żadnego powodu przychodzi mu na myśl wyraz: Bismark. Jednocześnie czuje jakieś ciśnienie w dołku, które po kilku minutach przechodzi w ból nieznośny.
— Żono!... żono!... umieram!...
— Czyś zwaryował, kochany Franusiu? — pyta żona, zapalając światło.
— Kur... kur... cze!...
Żona truchleje.
— Gdzie kurcze?... — woła nieszczęśliwa, myśląc w tej samej chwili o wszystkich niepocieszonych wdowach, które codzień przychodzą do niej na pogawędkę o cnotach nieboszczyków mężów, oziębłości dzisiejszej młodzieży, tudzież na kawę ze śmietanką i świeżą bułeczką po południu.
— Może kurcze w nogach, Franiu?...
— W nogach, duszko — mówi ciężko chora głowa domu.
— A może ci serce bije, Franeczku?...
— Bije!...
— A może...
Biedny pacyent zgadza się na wszystkie choroby i na miłość Boską zaklina obecnych, aby mu sprowadzili lekarza.
W kwadrans potem w najbliższych kamienicach, zajętych przez lekarzy, domownicy cierpiącego obywatela urywają dzwonki, są wymyślani przez stróżów, a następnie dobijają się do drzwi lekarzy. Nieszczęściem jednak, pomimo łez i „padań do nóg,“ żaden z nich nie śpieszy do chorego. Jeden bowiem konkuruje o pannę, drugiego przed godziną rozjechała dorożka, trzeci leży w tyfusie, a czwarty trzeźwi żonę, która dostała spazmów, usłyszawszy krzyki w przedpokoju.
Felczerzy są również zajęci, rzecz się dzieje bowiem z niedzieli na poniedziałek, to jest wówczas, gdy niektóre klasy przemysłowe i rzemieślnicze także potrzebują natychmiastowej pomocy lekarskiej.
A tymczasem biedny nasz pacyent, nie doczekawszy się do godziny trzeciej pomocy, gromadzi już około łoża boleści rozpływającą się we łzach rodzinę i wydaje ostatnie rozporządzenia.
— Ty, Kaziu, weźmiesz po mnie kamienicę, ty, Józiu, tysiąc rubli gotówką, a ty, najdroższy Olesiu, moje biurko z przegródkami i pantofle...
Wtem... uchylają się drzwi i ukazuje się w nich jakaś tęgo zbudowana postać niewieścia w nocnym negliżu.
— Czy pani dobrodziejka wzywała mnie? — pyta postać.
— A tak, ja... do mego konającego męża... Ci niegodziwi lekarze nie chcą się fatygować w nocy! (płacze).
— Cóż to panu dobrodziejowi?... — bada dalej przybyła.
— Bol... bol... boleści!...
Przybyła każe rozpalić ogień i półgłosem zapytuje o rumianek i inne lekarstwa domowe. Serca obecnych napełniają się otuchą.
Potem, rzewnie płaczące dzieci i czeladka zostają odprowadzone do najodleglejszych pokojów i tam w najwyższej trwodze oczekują na rezultat konferencyi.
Po półgodzinnem oczekiwaniu, które wydawało się wiekiem, tęgo zbudowana postać niewieścia wychodzi na palcach z pokoju nieszczęśliwego chorego, donosi rodzinie, że pacyent zasnął, że mu ulżyło, że ręczy za jego życie i t. d. Na drugi dzień zaś w szpaltach jednego z dzienników ukazuje się gwałtowny artykuł, skierowany przeciw nieludzkości lekarzy X., Y. i Z., którzy bez względu na łzy i zaklęcia nie chcieli opuścić wygodnych łóżek i pośpieszyć z pomocą cierpiącemu bliźniemu.
Oto są okropne skutki braku nocnych dyżurów lekarskich. Miejmy nadzieję, że lecznica kres im położy, przyczyni się do spokoju dobrych obywateli miasta, a publiczność uwolni od odczytywania i rozpamiętywania traktatów o nieuczciwości lekarzy! Od tej chwili tak że ludzie majętniejsi nie będą potrzebowali wyjeżdżać i wywozić pieniędzy za granicę, nic im już bowiem nie przeszkodzi chorować na niestrawność i w Warszawie.
A teraz słóweczko o przesądach rodziców.
Niezbyt dawno pewna matka nadesłała nam list, pełen gorzkich uwag, w kwestyi, nazwanej przez nią „wyzyskiwaniem uczennic.“ Wyzyskiwanie to — mówi matka — objawia się w formie składek, jakie pensyonarki robić muszą na benefis swoich przełożonych, nauczycielek, a nawet koleżanek.
Dziś — mówi matka — płacimy parę złotych na jakiś album kosztowny, jutro na fotografię, pojutrze na haftowaną poduszkę, a innego dnia na nabożeństwo żałobne. Zapał uczennic posuwa się nie kiedy tak daleko, że w pewnem mieście gubernialnem, wdzięczne pensyonarki kupiły przewodniczce swojej dojną krówkę z prawdziwem cielątkiem!
Gdybyśmy zsumowali wszystkie składki, które dzieci nasze na rozmaite uroczystości i cele wnosić muszą w ciągu pobytu na pensyi, wówczas okazałoby się, że za pieniądze te możnaby utworzyć bardzo przyzwoitą biblioteczkę, lub jakiś gabinecik narzędzi fizycznych, jakąś kolekcyę rysunków, okazów zoologicznych, mineralogicznych i botanicznych. Na nieszczęście jednak nikt o podobnych rzeczach nie myśli!...
Mój Boże! — wykrzykniesz zapewne na współkę ze mną czytelniku — jaki to kraj przesądny!... Raz przecież, moi państwo, wartoby dojść do właściwego poglądu na stosunki, jakie istnieją u nas między instytucyami, a tymi, którym z nich korzystać się dozwala.
Instytucya u nas nie jest bynajmniej sługą, lecz panią publiczności. Pensye na przykład są od tego, ażeby raczyły córki nasze uczyć z książki, nie zaś myśleć o tem: co się mniej, a co więcej przydać może — czy gabinet fizyczny dla uczennic, czy krówka z cielątkiem dla przełożonej? Kasa oszczędności nie jest dla tego, aby ją ludzie na każdym kroku znajdowali (jak to ma miejsce n. p. w Anglii), lecz od tego, aby jej ze świecą po całem mieście szukali i w pewnych oznaczonych godzinach pieniądze do niej wkładali. Rozmaite zakłady nie są dla tego, ażeby szybko interesa załatwiać, ale od tego, aby dać przytułek pewnej liczbie osób, które w innych gałęziach pracy nie znalazłyby pomieszczenia.
Gdyby szatan pychy przestał publiczności mącić w głowach jakiemiś przewrotnemi teoryami, wówczas cieszylibyśmy się z tego, co mamy, na wyzyskiwanie pensyonarek i innych owieczek zapatrywalibyśmy się jak na rzecz arcy-naturalną, a uważalibyśmy się za najszczęśliwszych pod słońcem w tym dniu, w którym ten lub ów członek tej lub owej instytucyi raczyłby nas potraktować, jak to mówią: „przez nogę!...“
Na tym stopniu dojrzałości społecznej, dużo, między innemi, zyskałby i język. Frazes n. p. „znam pana X.“ znaczyłby, że miałem zaszczyt widzieć grzbiet pana X., siedzącego przy stoliku i podziwiać regularność kółek, które wypuszczał z ust paląc papierosa. Zdanie: „jestem w dobrych stosunkach z panem Y.“ znaczyłoby już, że mi pan Y. nawymyślał, a zdanie: „żyję z panem Z. w najserdeczniejszej przyjaźni“ — wykładałoby się w ten sposób, że miałem niezrównane szczęście być naprzód zwymyślanym przez pana Z., a w końcu za drzwi wyrzuconym przez jego pachołków.
Ze wstydem jednak wyznać muszę, że współobywatele moi nie znają się na różnicy stanowisk, nie umieją ich oceniać jak należy i z tego właśnie powodu niepokoją siebie i innych.


∗                              ∗

Dla pożytku reprezentantek płci pięknej, które przepędzają czas na maglowaniu fortepianów i dla uciechy tych biednych potomków Adama, którym kwestya emancypacyi kobiet uszami się już wylewa, opowiem parę następujących uwag i faktów.
W owej epoce, kiedym był jeszcze o tyle nie zamożnym, o ile wygolonym studencikiem, kiedy na widok ogona sukni damskiej doznawałem wrażeń Ewy, patrzącej na kusiciela węża, i kiedy nawet średnio wydekoltowany stanik wywoływał ogromny nieład w prawidłowem funkcyonowaniu moich władz umysłowych — w owej epoce spotykałem mnóstwo rozkosznych trajkotek, które spędziwszy dzień na ziewaniu, bawiły wieczorami młodzież szerokimi traktami o pracy kobiet, o krawiectwie, medycynie, fotografii, rachunku różniczkowym i szczęściu, płynącem z porozumienia się dwu serc, podług jednakowego taktu bijących.
Przykłady działalności kobiecej sypały się wówczas jak plewy z młynka. Kobiety Amerykę odkryły, kobiety proch wymyśliły, obyczaje poprawiły, sztukę stworzyły, słowem, do roku 1870 kobiety były wszystkiem, w roku 1870 zostały pozbawione praw im należnych, po roku zaś 1870 miały je odzyskać i od tej chwili popchnąć świat na nowe zupełnie tory.
Zadatkiem owej lepszej przyszłości i symbolem zbliżającego się wieku odrodzenia były trzy fakta: ktoś miał zamiar otworzyć zakład rękodzielniczy dla kobiet, ktoś inny chciał wydawać kalendarz specyalny przeznaczony dla panien, i pani — Eugenia Pieniążek uczyła się szewctwa.
Wprawdzie, w zakutym po wsze czasy umyśle moim, kalendarz dla panien nie harmonizował jakoś z ideą owej dźwigni, która miała spleśniałą ludzkość przemięszać i najgłębsze jej warstwy wystawić na dobroczynne i płodne w skutki promieniowanie kobiecego geniuszu. W każdym razie jednak przypuszczałem, że pani E. Pieniążek, której imię figurowało jakiś czas na sztandarze epoki, znajdzie między emancypantkami warszawskiemi wiele naśladownic i uczenie szewckiego kunsztu, a w najgorszym razie zyska przynajmniej dużo obstalunków i nieszpetną fortunę.
Od chwili wybuchu owego zapału do pracy wogóle, a szycia trzewików w szczególności, upłynęło lat kilka. Emancypantki podstarzały się i dla idei odrodzenia świata przez kalendarz dla panien ostygły; pani E. Pieniążek wyuczyła się szewctwa, otworzyła swój własny warsztat, wykształciła w nim kilkadziesiąt uczennic, włożyła w przedsiębierstwo parę tysięcy rubli, lecz... zamiast rozgłosu i fortuny, zyskała zapomnienie!...
Do was się zwracam, promotorki i wyznawczynie pracy kobiecej, medycyny kobiecej, matematyki kobiecej i zreformowania świata przez kalendarz dla panien, abyście też choć przez prostą ciekawość zajrzały na Nowy-Świat pod Nr 36. Lubicie koncerta; otóż w domu tym znajduje się dość obszerne podwórze, na którem możnaby ustawić loże, pierwszy i następne rzędy krzeseł i przez lornetki, lub bez lornetek przypatrzyć się koncertowi pracy.
W lokalu, składającym się z jednego pokoju, stoi pod oknem maszyna szewcka, przy której kolejno szyją dwie kobiety. Jest to praca ciężka i niekoniecznie zdrowa.
Na środku izby znajduje się nizki stół, a dokoła niego siedzi cztery dziewczątek, szyjących pantofle, kamasze i buciki pod dozorem czeladnika. Tu mała panienka za pomocą wielkiej kopystki nakłada klajster na podeszewkę. Tam jeszcze mniejsza ciągnie dratwę tak, że aż skóra trzeszczy; trochę większa wyklepuje młotkiem gruby surowiec na desce, a najmniejsza — z wielkim zapałem wygładza podeszwę już ukończonego trzewika.
Jestem prawie pewny, że wszystkie te osoby zamiast głośnych rozpraw o emancypacyi, szepcą sobie raczej po cichu:
„Chleba naszego powszedniego daj nam i rodzinom naszym dziś i dokąd pracować będziemy mogły... Racz także nie zapominać o nas, o których już wszyscy zapomnieli!...“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.