Kroniki 1875-1878/16 Marca 1877

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



16 Marca.
Z powodu książki „O powstawaniu praw moralnych.“ — Żywot i sprawy pewnego filologa.

Bujnym chwastem widać porosło przez Platonów i Arystotelesów zaorane pole, skoro dziś tak ucieszne harce wyprawia na niem p. T., filozof z Gazety Handlowej! Tak, tak, i Gazeta Handlowa posiada swoich filozofów, czy też agentów uwiadamiających ją o stanie interesów „w filozofii.“ Mamyż nowy ten rodzaj uważać za uzupełnienie cen oleju?... Wątpię bardzo: na wzrost bowiem lub obniżkę ceny oleju wpływaćby powinny przedewszystkiem takie materyały, w których znajduje się go najwięcej.
Pan T. w dziele swojem zastanawia się nad broszurą dr. Al. Świętochowskiego. Tytuł jej (w bardzo wolnym przekładzie) brzmi: „Zarysy powstawania praw moralnych;“ autor napisał ją w języku niemieckim, celem uzyskania naukowego stopnia.
Najgłówniejszym punktem sprawy, zajmującej nas obecnie, jest ten, że podczas gdy o pracy p. Ś. u nas nikt nie wspomniał, francuski miesięcznik Revue Philosophique w lutowym zeszycie za rok bieżący, podał jej streszczenie dość obszerne, z bardzo pochlebnemi dla autora uwagami. Aby zawstydzić specyalistów, przytoczymy główniejsze punkta streszczenia (nie zaś samej broszury), w nadziei, że wolno i nam będzie zaczepiać o filozofią od czasu gdy piękna ta nauka weszła w sferę kompetencyi Gazety Handlowej.
Etykę (naukę o moralności), traktować można albo jako naukę, albo jako system praktyczny. P. Świętowski wybiera pierwsze z tych stanowisk i bada: w jaki sposób powstają pojęcia moralne?
Przedewszystkiem tedy zbija opinie: jakoby wszyscy ludzie posiadali idee moralne wrodzone i niezmienne. Gdyby idee te były wrodzonemi, w takim razie n. p. ludzie dzicy czuliby wstręt do ludożerstwa, rozbojów, sprzedawania własnych dzieci — czem brzydzą się i co potępiają ludy ucywilizowane. Gdyby znowu były niezmienne, moralność publiczna nie kszałciłaby się i nie tworzonoby n. p. w wieku XIX towarzystw, opiekujących się więźniami, rannymi, zwierzętami — czego nie robiono dawniej.
Skąd więc powstają pojęcia moralne, jeżeli wrodzonemi nie są? Oto: z egoizmu, wychowania, wpływów towarzyskich i dziedziczności.
Egoizm — ale nie ten partykularny, który nam każe na obiadach proszonych wypijać najwięcej wina i zjadać największe kawałki pieczeni, egoizm — obejmuje wszystkie uczucia, mające na celu naszą własną osobę. Spokrewniony z nim jest altruizm obejmujący uczucia ku innym. Gdyby człowiek żył zupełnie sam, n. p. na bezludnej wyspie, byłby doskonałym egoistą; ponieważ zaś żyje w towarzystwie ludzkiem musi być w wyższym lub niższym stopniu altruistą, bo mu z tem lepiej. Nie krzywdzi więc bliźnich, dlatego, że widok bólu jemu samemu robi przykrość; pomaga innym — bo widok cudzego szczęścia robi mu przyjemność (naturalnie gdy sam posiada pewne ukształcenie moralne). Harmonia uczuć egoistycznych i altruistycznych jest podstawą najgłębszych i najogólniejszych idei moralnych, czego świetny dowód znajdujemy w etyce chrześcijanizmu: „kochaj bliźniego jak siebie“ — „nie czyń drugiemu tego, co tobie nie miłe.“
Dziedziczność w rozwoju pojęć moralnych odgrywa taką rolę, że n. p. dzieci rodziców ucywilizowanych posiadają uzdolnienie do łatwiejszego przyjęcia praw moralnych. Najgłówniejszą jednak rolę odgrywają: wychowanie i towarzystwo otaczające nas, czego chyba dowodzić nie potrzeba.
W rezultacie każde prawo moralne jest zadaniem, określającem takie uczucia i sposoby postępowania, z któremi danemu społeczeństwu jest najlepiej.
Oto szkielet rozprawy, której zalety widnieją jak na dłoni. Ażeby człowiek był dobrym, musi utrzymać pewną równowagę między uczuciami egoistycznemi i altruistycznemi. Ażeby był skłonnym do dobrego, musi pochodzić od całego szczepu dobrych przodków; ażeby zaś nauczył się być dobrym, musi być dobrze wychowanym i żyć w dobrem otoczeniu. Stare to są prawdy, lecz p. Ś. na poparcie ich przytacza nowe dowody; rozumowania autora są wogóle wymowne i samodzielne — to zaś, co gdzieniegdzie zakwestyonowaćby można, nie należy do kroniki. Dawne jak świat sprawy moralności, które jednak każde pokolenie przypominać sobie powinno, p. Świętochowski ożywił ideami zaczerpniętemu we wspaniałem źródle współczesnej filozofii, nadał im więc interes, zharmonizował z pojęciami wieku i pozyskał w literaturze niewątpliwe prawo do uznania.
Na tem kończymy z broszurą, szczerze życząc jej autorowi, aby otrzymawszy katedrę filozofii, mógł swoje zdolności zużytkować na polu naukowem. Poniosłoby zapewne skutkiem tego stratę nasze dziennikarstwo, a raczej tygodnikarstwo, lecz trudno! Czas goi najdotkliwsze rany; sądzę więc, że przy jego pomocy i to nieszczęście przeboleć byśmy potrafili.
Nie wspominam nawet, że p. T. w komercyalno-filozoficznym traktacie uważał za stosowne i na moją głowę wylać ceberek swego ciepłego entuzyazmu dla nauki i sztuki. Zwrócę jednak uwagę na dwa punkta.
1. Filozof p. T. (czy nie Teofrast) szanowne intelektualne zdolności swoje zużywa na odgadnięcie: dlaczego o broszurze p. Ś. tak głębokie w prasie naszej panuje milczenie? Ciekawa to zapewne kwestya, ale świat chyba na niej nie stoi. U nas wszystko idzie bardzo powoli, wypada więc cieszyć się nadzieją, że z czasem nietylko pojedyńcze broszury, ale i cała działalność literacka p. Świętochowskiego należycie ocenioną zostanie. Cierpliwości zatem.
2. Pan T. pragnąc zapewne wynagrodzić mimowolną krzywdę wyrządzoną p. Ś. przez prasę, wpada w bałwochwalstwo i ogłasza wszem wobec, tudzież każdemu z osobna, że chce wyrwać z cieniów niepamięci człowieka (p. Świętochowskiego), „o którym za długo nic nie mówiono i który o całą głowę przerósł swych rówienników.“ Szanowny p. T. mówi zapewne o głowie metafizycznej, kwestya bowiem ładnego wzrostu tego lub owego filozofa nie liczyła się dotychczas przynajmniej między zaletami jego dzieł filozoficznych.
Otóż, gdy powtarzam słówko: rówiennicy, przypominam sobie cały szereg ludzi należących do pokolenia młodego i zajmujących więcej lub mniej poważne stanowisko w literaturze naszej. Jeżeli nie osobiście, to przynajmniej z dzieł i rozgłosu, znam siedmiu matematyków i inżynierów — ośmiu przyrodoznawców — trzech filologów — dwu filozofów — czterech dramato i komedyopisarzy — pięciu zajmujących się naukami społecznemi i całą falangę lekarzy, którzy występowali już to samodzielnie, już jako współpracownicy Biblioteki i pism lekarskich.
Każdy z nich w zakresie swej specyalności pracuje uczciwie; żaden nie obałamuca opinii na arogancyi i fantazyi opartemi doktrynami; wszyscy wreszcie stanowią chlubę społeczeństwa, a mimo to o większej połowie ich szersza publiczność nic nie wie!... Gdybyśmy każdego z nich chcieli zrobić wyższym o całą głowę od pozostałych rówienników, dosięgliby wkrótce księżyca.
Mniemam więc, że sprawę wyższości lepiej będzie odłożyć na bok; starajmy się raczej o to, aby kiedyś tam — kiedyś i nas do ich kółka zaliczono!


∗                              ∗
Z PAMIĘTNIKÓW IDEALISTY.

...Kiedym miał lat 18, umieściłem się przy wuju, który mi zaraz na wstępie zapowiedział:
— Kochany Grzesiu! Pieniędzy ci nie dam, bo nie mam; stołować się u mnie nie będziesz, bo kuchni nie prowadzę, za kwaterę płacić sam musisz, bo u nas lokale drogie. Mimo to, zostawię ci po sobie trwałą pamiątkę, gdyż wprowadzę cię w świat i zapoznam z jego niebezpieczeństwami.
Potem zapalił fajkę.
Minął miesiąc drugi i trzeci — lecz jakoś o wejściu w świat mowy nie było. Wuj w dzień palił fajkę, a wieczór wycierał się kamforowym spirytusem. Inni ludzie chodzili po ogrodach, wyjeżdżali na majówki, tańcowali po balach, bawili się w teatrze, a w najgorszym razie gapili się po ulicach. Ja tymczasem siedziałem w naszym zakopconym pokoiku i wyglądałem przez okno na podwórze, na którem niekiedy ukazywał się stary stróż, a niekiedy para zgłodniałych wróbli.
— Wujku! — mówiłem nieraz — a możebyśmy choć na ulicę wyszli?
— Po co?... — pytał zdziwiony.
— Jakże po co?... Żeby świat zobaczyć, jak mi wujek obiecywał...
Ale wujek machał tedy ręką i mruczał:
— Co to za świat?... to nie świat!... Ja cię dopiero w świat wprowadzę.
W taki sposób przeżyliśmy rok bez mała i doczekali wielkiego postu. Wtedy jednego dnia wydobył wujek z szafy swoje mocno wypłowiałe niedźwiedzie, z których móle dużą miały uciechę i — wyszliśmy wieczorem.
Chciałem po drodze wstąpić do apteki i kupić pomady topolowej choć za kilka groszy (bo jakże się ludziom pokażę?), ale wujaszek krokiem nie dał mi się ruszyć od siebie, a sam zadarł głowę do góry i patrzył po oknach niby astronom.
Nareszcie stanął przed jakimś pałacem i wskazując na drugie piętro, rzekł:
— Patrz tam!... To jest dopiero świat...
Patrzyłem tak ciekawie, aż mi oczy łzami zaszły. Z kilku okien biła łuna światła białego i było widać bardzo wiele cieni chodzących, siedzących, kiwających się lub kręcących głowami. Z dwu innych okien płynęło łagodne światło niebieskie, a z jednego bladoróżowe. W tem ostatniem widziałem tylko dwa cienie siedzące tak blizko siebie, że się niekiedy zlewały w jeden.
Zrobiło mi się jakoś dziwnie, a wuj mruknął:
— Widzisz jakie te światła łagodne?... A jednak w nich palą się serca ludzkie gorzej niż moja fajka...
Teraz pomyślałem, że muszą być bardzo biedne owe serca, jeżeli paląc się, skwierczą tak, jak stara fajka mego wuja.
A on mówił dalej:
— Wilka się nie bój, bo przed wilkiem na drzewo wskoczysz; lwa także się nie bój, bo... bo u nas lwów niema. Ale drżyj, gdy wejdziesz do salonu, w którym zobaczysz takie lampy przyćmione, nizkie taborety, wysokie stołeczki pod nogi, w oknach kwiaty jak w ogrodzie, a w całem mieszkaniu zapach, śmiechy i kobiety...
Kobiet się strzeż!... bo szatan chcąc skusić nawet pustelnika, przedzierzga się w kobietę, albo czepia się fałdów jej sukni... Salonów się strzeż!... bo to czeluść piekielna...
W tej chwili przed pałac zajechała kareta i z kozła zeskoczył lokaj w takiej szubie, że z niej dla mnie i wujaszka całe ubranie wykroićby można. Potem otworzył drzwiczki i wysadził z nich damę w białej chusteczce na głowie, długim burnusie i w tylu sukniach, że wyglądała jak obłok, trochę do tulipana podobny... Chwiejąc się, opadła na ziemię lekko jak puch, który wiatr z objęć swych wypuszcza; naprawdę jednak musiała mieć nóżki do chodzenia, bo lokaj odkładał przecież stopnie karety.
— Czeluść piekielna!... — szeptał wujek, patrząc na różowe okno i wygrażając mu grubym kijem. A mnie taka wtedy odwaga napadła, żebym się był rzucił w tę czeluść piekielną i nawet bym się nie przeżegnał!
— Wujek był tam kiedy?... — spytałem.
Nie odpowiedział mi nic i dopiero po chwili odezwał się gniewnie:
— Myślę, żeś już dosyć dziś skorzystał z filozofii życia, idźmy więc do domu. Może jutro poznasz znowu inny salon.
Rzeczywiście w ciągu postu poznałem w taki sposób nie jeden, ale kilkanaście salonów...
Ach! wujek mój był to człowiek wielkiego serca, choć wątły trochę w nożętach nieborak!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...W kilka lat później wybiła godzina, żem i ja naprawdę już miał wejść do salonu i osobiście narazić się na pokusy, którym nawet pustelnicy ulegali.
Prawdopodobnem jest, że groziło mi niebezpieczeństwo wielkie. Naprzód bowiem (jak mówił wujek) każdy mężczyzna ma coś, co się podoba kobietom, choćby był nawet najgłupszy! a ja przecież skończyłem wydział filologiczny i napisałem rozprawę: „W jaki sposób ze spółgłosek twardych powstają miękkie?“ Nie brakło mi też kwalifikacyi światowych. Dla przyszłości miałem chrzestną matkę, która obiecała mi zapisać w testamencie cały swój majątek: pięć listów zastawnych po 30 rs. każdy. Dla użytku społeczeństwa miałem dobry apetyt, a dla towarzystwa — ładne zęby. Kiedym w dodatku włożył frak i przejrzał się w lustrze u balwierza, pewny byłem, że dzisiejszego wieczora szatan złapie mi duszę przy pomocy pierwszej lepszej kobiety.
Niewiele było potrzeba. Niech do mnie tylko która zagada — spojrzy tkliwie w oczy — ściśnie za rękę, a potem ustnie lub piśmiennie zawiadomi; że mnie kocha i — już po wszystkiem!
....Kto mi zdjął paleto w przedpokoju i jakim sposobem wszedłem na salon, nie wiem. To wiem, że usłyszałem śmiechy i rozmowy, żem ujrzał w oknach tyle kwiatów jak w ogrodzie, a w salonie mnóstwo pań. Każda zajmowała miejsce dla trzech osób, a na posadzce drzemały zdradzieckie ogony ich sukien, na podobieństwo owego węża z raju, który namyślał się: w jakiby też sposób zgubić pierwszego człowieka?
— Może chcesz się pan poznać z moją żoną? — zapytał mnie nagle gospodarz domu.
— Jeżeli to nie jest konieczne — odparłem — to... możeby kiedyindziej...
Gospodarz odszedł, a ja usłyszałem, że kilka razy wymówiono dokoła mnie słowa: „doktór filozofii...“ Czułem, że wszyscy na mnie patrzą, prawdopodobnie z podziwem i uszanowaniem i pierwszy raz w życiu zapragnąłem być... no... nie wiem czem... Choćby świdrem, ażeby wświdrować się w podłogę lub jaki inny mebel i zniknąć im z oczu.
W tej chwili usiadła obok mnie jakaś dama. Schowałem nogi pod taboret, jak przystało na znającego świat człowieka, a ona rzekła:
— Pan nie lubi zabaw?...
— Pokusa! — pomyślałem, a potem odparłem głośno:
— Oj! oj!... jeszcze jak lubię. Nieraz, jakieśmy grali w cenzorowanego... chciałem powiedzieć: w kotka i ptaszka... Właściwie już nie pamiętam nazwiska, ale to ta zabawa, w czasie której jedna osoba goni drugą...
Towarzyszka moja nagle wstała i odeszła; widocznie musiała mieć jakiś interes; ja zaś odetchnąłem i pomyślałem sobie w duchu:
— Dzięki Bogu! Okazuje się, że i ja umiem z damami rozmawiać. Filologia jest istotnie kluczem do wszelkiej wiedzy...
Odtąd już śmielej patrzyłem na otaczające mnie damy. Po kolacyi zaś, wzmocniony na duchu i ciele, począłem sam wystawiać się na nagabania złego ducha, starając się porządek zapamiętać niebezpieczeństw:
Naprzód — spojrzy na mnie tkliwie...
Powtóre — ściśnie mnie za rękę...
Potrzecie — ustnie lub piśmiennie zawiadomi, że mnie kocha...
Poczwarte — moja niewinność... fiu!... fiu!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...I co powiecie? Trzydzieści lat już narażam się w taki sposób na zgubę duszy. To, co mnie dawniej odstraszało, dziś — pociąga, ale skutku nie widać. Wychowałem ze cztery pokolenia młodzieży, widziałem, że kilka generacyi wiotkich panien przekształciło się w przysadziste matrony i że, znajome mi niegdyś dziewice, zostawszy mężatkami, poczęły potomstwo swoje wprowadzać na salony...
Daremnie błagam, naturalnie w duchu: „zaprowadźcież mnie choć aby raz na pokuszenie!...“ Nic z tego! Ani matki, ani córki, ani nawet wnuczki ich słuchać nie chcą. Doszło w końcu do tego, że mi moja niewinność cięży jak ołów, skutkiem czego z każdym dniem coraz bardziej pochylam się ku ziemi.
Jeżeli tak dalej pójdzie, gotówem uwierzyć, że filologia nie jest kluczem do wszelkiej wiedzy, jak mnie zapewniali profesorowie i że wieczory wielkopostne nie są owemi zasadzkami, w które szatan łowi dusze ludzkie, jak twierdził wujaszek!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.