Kroniki 1875-1878/24 Lutego 1877
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki 1875 — 1878 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dał nam tedy p. Wł. Okoński, autor „Niewinnych,“ a mimo to, pisarz istotnie wielkiego talentu, dał nam tedy — nowy obrazek dramatyczny pod tyt.: „Poddanka.“
Intryga jest prosta. Niejaki p. Andrzej, potomek Judaszów, którzy Chrystusa sprzedali, odziedziczył po swojej siostrze wojewodzinie majątek i pannę Kazimierę. Panienka ta była chłopskiem dziecięciem, które wojewodzina, jako pewien rodzaj wezykatoryi przeciw nudom, do dworu swego przyjęła i wychowała, jeżeli nie na „uczoną akuszerkę,“ to przynajmniej na dzisiejszą emancypantkę.
Panna Kazimiera była ładna, a p. Andrzej lubił wdzięk niewieści. Gdy więc plantatorowi temu nikczemny sługus, Onufry herbu Poraj, doniósł o poddańskiem pochodzeniu dziewicy, p. Andrzej dał jej do wyboru: albo urząd czasowej kochanki, albo powrót do siermięgi i niedoli nierozdzielnie z nią związanych.
Kazimiera — aczkolwiek w razie uległości pańskim zachciankom, mogła w nagrodę zostać żoną szlachetki Onufrego i otrzymać posag — odpycha z pogardą propozycye Andrzeja. Na jej decyzyę wpłynęła w pewnej części miłość dla innego szlachetki Tadeusza Leszczyca, głównie jednak — żądza wolności i poczucie kobiecego honoru. „Przeklęte niech będą prochy wszystkich przeszłych pokoleń, które dały panu nade mną prawo tyrana!“ — wykrzykuje dziwna ta w owym czasie dziewica i — idzie pleć kwiaty w ogrodzie, tudzież noże czyścić — z wielką godnością.
Narzeczony jej, dowiedziawszy się o pochodzeniu Kazimiery, z początku cofa się; następnie jednak wraca i mieczem chce ją uwolnić. Lecz obrażona dziewica przyjmuje go wyniośle, dając przytem do zrozumienia, że świeżo wyczyszczony i „ostry“ nóż (stołowy), pewniej obroni jej godność, aniżeli jakaś tam szabelka. W trakcie rozmowy wbiega Andrzej i już... już między nim a narzeczonym poddanki ma się odbyć pojedynek, gdy na szczęście... wtacza się pan Rafał.
Ten Rafał nie jest wujaszkiem z Ameryki, ale ojcem Tadeusza i przytem pijaczyną, co mu jednak nie przeszkadza, a może nawet pomaga (w opinii autora), pełnić funkcyę posła. Ledwie wpadł między kłócących się, wnet zawiadamia ich, że „nie pozwoli“ na emancypacyę chłopów, którą właśnie ogłosili francuzi. Dowiedziawszy się jednak o przedmiocie sporu między synem i Andrzejem — „pozwala“ w następnej zaraz chwili znieść poddaństwo i w charakterze organu władzy z ramienia rządu francuskiego, odczytuje pierwszy artykuł kodeksu, czy manifestu, na mocy którego Kazimiera jest wolną.
Potem wszyscy, a więc niewyraźny Tadeusz i nikczemny Onufry i gorszy od niego Andrzej, ruszają na wojenkę. Zdaje się, że tylko nietrzeźwy Rafał zostaje w domu, celem wprowadzenia w życie ustawy, na którą „pozwala“ i „nie pozwala.“
Taki jest szkielet utworu dramatycznego, po który utalentowany autor skoczył w odmęt, aż na 65 lat głęboki. Chciał prawdopodobnie wyszukać tam perłę, trafił jednak na garść błota i tę rzucił na głowy swemu najbliższemu otoczeniu.
Kwestyi bowiem nie ulega, że w epoce owej byli i panowie Andrzeje i Rafały i Onufrowie — lecz obok nich byli inni w znacznej większości. Dlaczego autor z grobu niepamięci wydobył podobne indywidua, dlaczego między nimi umieścił dzisiejszą emancypantkę?... trudno zgadnąć. Gdyby autor w taki sposób ilustrował historyą wszystkich społeczeństw, wówczas ci, którzy uwierzyliby jego natchnieniom, wyparliby się niezawodnie nietylko herbów, ale nawet ludzkiego swego pochodzenia i z prośbą o adoptacyę, udaliby się do małp pierwszej lepszej menażeryi, o ile naturalnie oszczędziłby ich tradycye — talent szanownego dramaturga.
Z tem wszystkiem autor „Poddanki“ ma wielki, bardzo wielki talent. Każdy jego frazes kipi ogniem i płynie jeżeli nie wprost z serca, to przynajmniej wprost z wątroby. Szkoda tylko, że dzielny ten umysł uległ specyalnemu rodzajowi pessymizmu, okrutnej chorobie, która równie dobrze nie oszczędza kancelistów niemogących doczekać się wyższej pensyi lub akcyznych dozorców, uwalnianych z posad dla dobra służby, jak i ludzi inteligencyi wyższej.
Lecz nie o autora nam chodzi w tej chwili, tylko o Przegląd Tygodniowy, który pracę jego pomieścił. Autor może mieć poglądy, jakie mu przypadają do gustu i może je wypowiadać w najdogodniejszej dla siebie formie. Z pismem rzecz się ma nieco inaczej, a osobliwie też z Przeglądem Tygodniowym.
Kiedy Litwos ogłosił w Gazecie Polskiej prześwietne „Szkice Węglem,“ w których włościanin otumaniony przez pisarza, dzięki niedołęstwu i obojętności inteligencyi wiejskiej, został zbrodniarzem — wówczas Przegląd Tygodniowy zawołał:
— Cóż to za społeczeństwo zgniłe maluje nam Litwos, jakiem prawem obryzguje nas błotem?...
Szkice te tymczasem były gorzką lecz konieczną nauką dla obojętnych, dotknęły kwestyi współczesnej i w niejednym obudzić mogły drzemiące poczucie obowiązku. Inaczej rzecz się ma z „Poddanką.“ Tam bowiem nie dotyka się kwestyi współczesnej, nie uczy się nikogo i do niczego nie zachęca; tam gorycz podaje się dlatego tylko, że jest gorzką. Przy „Poddance“ raczej godziłoby się wykrzyknąć:
— Cóż to za społeczeństwo i w jakim celu przedstawia nam je p. Okoński?
∗ ∗
∗ |
Między „kwestyami,“ które prócz zdolności do zaczernienia bibuły i potępienia umysłów ludzkich, mają pewną wartość praktyczną, poruszoną była w ostatnich dniach sprawa wydymania cielęciny.
Kto ją wydyma? Naturalnie — rzeźnicy. W jakim celu? Naturalnie w tym, aby udawała tłustą. Czyny podobne, jak nas zapewniano, w sposób dość ostrożny i ogólny, mają być niemoralne, nieprzyzwoite i dla zdrowia szkodliwe, z których to powodów sędzia pokoju w Odesie skazał rzeźnika za wydymanie cielęciny na areszt.
W końcu — autorzy artykułów odnośnych żądali, aby i u nas za występek powyższy pociągano do odpowiedzialności.
Mikroskopijna rzeczywiście ta sprawa przeszła niepostrzeżenie, choć podobno i u nas wydymają cielęcinę i istnieje czy istniał w kodeksie karnym artykuł, wzbraniający tego rodzaju pneumatycznych operacyj. Charakterystycznem jest jednak zachowanie się ogółu.
W społeczeństwie idealnem a przynajmniej bardziej niż nasze o swoje interesa dbającem, kwestya rozwinęłaby się inaczej. Jeden, drugi i dziesiąty konsument cielęciny doniósłby redakcyom, że istotnie fakt ma miejsce. Paru lekarzy i weterynarzy wystąpiłoby z objaśnieniami: dlaczego wydymanie cielęciny jest szkodliwe, a wykwalifikowani prawnicy uwiadomiliby ogół o artykułach prawa, mogących służyć za ochronę dla konsumentów, a za postrach dla producentów cielęciny. Na nieszczęście publiczność na kwestye podobne jest mało uważna, a lekarze i prawnicy przyjęli za zasadę: udzielać porad i opinij tylko na wyraźne żądanie ściśle oznaczonego i odpowiedzialnego interesanta.
Dzięki temu systemowi, tysiąc kwestyi dokuczliwych jak komary, mnoży się i rozwija bezkarnie. Publiczność milczy, specyaliści także milczą i tylko godni pożałowania dziennikarze suszą sobie i bliźnim głowy nad wynajdywaniem „kwestyi“ społecznych, ekonomicznych, pedagogicznych i Bóg wie jakich, które bez szkody dla cywilizacyi mogły były konserwować się i nadal w duchowych śpiżarniach ich twórców.
Tymczasem, jak to zwykle bywa, jedno złe wyradza drugie, i niekarność w takim drobiazgu jak n. p. wydymanie cielęciny, zachęca do występków, czy tylko śmieszności grubszych, jaką między innemi jest n. p. wydymanie moralnej wartości ludzkiej.
Istnieje, dajmy na to, indywiduum, duchowo nie większe od dziurawego laskowego orzecha i posiadające te tylko własności, że jest miękkie i rozciągliwe jak guma elastyczna. Ponieważ indywiduum takie przekonało się już, że może przybierać wszelkie możliwe formy i wielkości, pragnie więc zostać największem.
Tu leży węzeł sytuacyi. Wnet bowiem około jednostki gromadzi się kupka podobnych do niej i podobne mających pragnienia i — poczynają wydymać się nawzajem. Każdy z nich rośnie jak na drożdżach; dobry świat patrzy, dziwi się, a w końcu dochodzi do wniosku, że cechą wielkości duchowej jest rozciągliwość i giętkość.
Smutne przekonanie!
Gdy masz zatargi z podobnym pęcherzem, wówczas — na imię niebios! unikaj argumentów. Choć uderzysz go bowiem argumentem jak drągiem, drąg się ześlizgnie, pęcherz zostanie cały i jeszcze ryknie tak, że ludzi poprzestrasza. Jedyna rada — ukłuć go: wówczas krzyczy głosem nieludzkim o uczciwości, o względach społecznych i moralnych, rozsiewa plotki i insynuacye, zdolne zatruć najzdrowszą atmosferę... Jednocześnie też zmniejsza się.
Odbiegłem od przedmiotu. Jest to wina gadatliwości, właściwej wszystkim zachodzącym w wiek podeszły. Wracam tedy do cielęciny.
W sprawie wydymania cielęciny rzeźnicy najmniej są winni — więcej zaś publiczność, która chce mieć do czynienia z mięsem tłustem, i hodowcy bydła, którzy go wcale nie tuczą na rzeź. Póki wół jest żwawym młodzieńcem — chodzi w jarzmie; gdy okaleczeje, albo zgrzybieje, wysyłają go do Warszawy, aby resztkami śmiertelnej łupiny swojej podtrzymał w ognisku kraju: przemysł, handel i sztuki wyzwolone.
Gdyby u nas tuczono bydło wyłącznie na rzeź, wówczas hodowcy — mieliby więcej pieniędzy, my więcej sił, choćby tylko do jedzenia — w końcu zaś rozwinęłyby się nasze stosunki handlowe. Dziś już bowiem zawiązano w Toruniu spółkę dostawy mięsa do Francyi; interes zatem gotowy, lecz my go podobno nie zrobimy. Wołów tuczonych nie mamy, tej zaś troszki suchotniczych osobników wolego szczepu, których bez ostatniego zagłodzenia Warszawy za granicę wysyłać nie można, nikt obcy nie kupi. Co francuzom po takich szczapach, jakie się u nas wychowują? Chybaby jeden lub dwa okazy nabyli do gabinetów zoologicznych, dla nauczenia swojej publiczności, że polskie woły tylko nadprzyrodzonej mocy ducha zawdzięczają możność odbywania pokuty doczesnej. Mdłe ich ciało bowiem, żadnej do tego nie daje kwalifikacyi.
Anglicy to mi lud! Mają oni cielęta, za które amatorowie kilka tysięcy rubli płacą. Ale bo też to i cielęta: tłuste, muskularne, dobre i tak umysłowo rozwinięte, że mogłyby polemiki Wieku z przyjemnością czytywać, gdyby je redagowano w nieco dostępniejszym dla nich żargonie.
∗
∗ ∗ |
I znowu doczekaliśmy się epoki tajania śniegu, odczytów i generalnych posiedzeń różnych spółek, które dają możność wypowiadania oracyi à la Demostenes na starem maśle, oracyi tak długich, że początek ich potyka się na placu Bankowym, a koniec ginie gdzieś w okolicach gmachu Dobroczynności. Prezesi tych instytucyi rokrocznie nie mogą powstrzymać się od uznania działalności członków zarządu. Członkowie zarządu także rokrocznie nie mogą zatamować wylewu uczuć wdzięczności za ekstra obywatelskie poświęcenie prezesów. Pieczołowita o dobro ogólne opozycya nie może powściągnąć się od oponowania zarządowi i sobie samej — a wreszcie zgromadzeni, zarówno śpiący jak i czuwający, nie przenieśliby tego po sobie, aby nie wyrazić votum zaufania: prezesowi, zarządowi i opozycyi, skutkiem czego wszyscy są zadowoleni, z wyjątkiem chyba tych, którzy chcieli dostać prebendy, lecz ich nie dostali.
Stowarzyszenia znane są również w Anglii, Francyi, Niemczech i reszcie ucywilizowanego świata, nie licząc Grójca i Wiskitek. Ta tylko jest różnica, że kiedy u nas cyfra stowarzyszeń nie przechodzi dwudziestu, gdzieindziej liczą się one na tysiące i że kiedy u nas stowarzyszeni poprzestają na oponowaniu lub wzajemnem uznawaniu swoich zasług, tam robią oszczędności. Nie szukając daleko, pewne orleańskie stowarzyszenie, podobne nieco do naszego Merkurego, pozwalało członkom swoim (jeszcze przed kilkunastoma laty) oszczędzać rocznie:
na żywności — 38%
Weźmy cyfrę najmniejszą, 34%, i wyobraźmy sobie, że u nas coś podobnego zaprowadzićby można. Wówczas ten, kto dziś wydaje rs. 1,000 rocznie, wydawałby tylko rs. 660, a 340 rs. chował do kieszeni. Z resztek tych, po upływie lat dziesięciu, mógłby zebrać 3,400 rs., założyć, dajmy na to, jakiś sklep galanteryjny na placu Teatralnym i brać po rublu za to, co w okolicach Żelaznej Bramy złotówkę kosztuje.
I nie warto się stowarzyszyć dla tak miłej perspektywy? Na nieszczęście, jesteśmy społeczeństwem niedojrzałem. Spółek mamy niewiele, zdawałoby się więc, że członkowie ich powinniby się dusić skutkiem natłoku, ale tak nie jest. Nasze spółki ledwie dyszą, a jeżeli nie pomarły dotychczas, to tylko z obawy, że nie byłoby im za co pogrzebu chrześcijańskiego wyprawić.
I nie można tu nawet zarządów obwiniać. Merkury n. p. od roku ma zarząd wyborny, a mimo to nie robi świetnych interesów. Robiłby wówczas, gdyby się usposobienie ogólne zmieniło.
I tak. Niema u nas człowieka, któryby nie przyjął 3,400 rs. nawet oszczędzonych przez kogoś, a co ważniejsze, któryby nie potrafił ich wydać. Zebrać jednak sumę podobną umie nie wielu. Nic dziwnego, praca taka wymaga zachodów, trzeba bowiem umieć oszczędzać nietylko na 100 rs. 34 rs., ale także na 1 rublu 34 kop., a na 10 groszach niecałe 4 grosze. Gonić za tego rodzaju drobiazgami przez lat 10!... ach, jakież to nudne.
My wszyscy jesteśmy ludźmi: „szerokich poglądów,“ „niezmiernych poświęceń,“ „wielkich działań.“ Każdemu łatwiej (we własnem przekonaniu) kierować państwem lub armią, aniżeli jednokonną biedką. Każdy chętniej obserwuje to, co się na całym świecie dzieje, aniżeli własne obuwie, z którego palce niekiedy wyłażą. Każdy dla wielkiego celu pozwoliłby sobie głowę uciąć, zapominając, niestety! że dotychczas nie mógł się zdobyć na regularne strzyżenie włosów. A życie tymczasem ucieka — kroplą po kropli, bez zwrócenia naszej uwagi.
Czy te poglądy szerokie, ta gonitwa za wielkiemi niby ideami, jest cechą wyższej cywilizacyi, lub podniosłości ducha? Bajka! Z pod wielu owych poglądów szerokich, wyszczerza zęby zwykłe, barbarzyńskie lenistwo: Dziki lub prostak nie zna się na delikatnych rysach, na słabych odcieniach barw i tonów, lecz odczuwa tylko rzeczy i zjawiska wielkie, nie ociosane jeszcze z grubego.
W rezultacie należy robić drobne oszczędności i wszelkiemi siłami starać się o rozwój tych stowarzyszeń jakie mamy. Ale sposób? Jest i sposób. Trzeba się do nich zapisywać, trzeba uważnie roztrząsać ich działania, i wreszcie deptać zarządy po nogach, aby nigdy nie spoczywały na laurach około Nowego Roku zdobytych.
Myślę też, że byłoby rzeczą arcy-pożądaną, aby spółki rzemieślnicze i stowarzyszenia spożywcze ogłaszały w pismach sprawozdania miesięczne, nietylko dotyczące dochodów i wydatków, ale także operacyj wywołujących jedne i drugie. Tym sposobem przypominałyby się częściej ogółowi i dostarczały pożytecznego materyału do dyskusyi.
Któżby i wówczas bronił zarządom chwalić prezesów, prezesom uznawać działanie zarządów, opozycyi oponować, a stowarzyszonym drzemać? Ta ostatnia nawet czynność udawałaby się im lepiej i wygodniej: drzemaliby na własnych łóżkach, nie zaś na twardych krzesełkach sali obradowej.
∗ ∗
∗ |
Z okazyi testamentu ś.p. Józefy Sierakowskiej, otrzymałem od nieznanego mi korespondenta długi list, który w całości przytaczam. Znajdzie w nim czytelnik dużo obroku duchowego, jeżeli uważnie przeczytać go zechce.
Duszo pobożna!
Po pismach twych sądzę, żeś człek światowy, choć wiadomo, że świat i wszelkie stworzenie na nim: próżność nad próżnościami i wszystko próżność! Niejednokrotnie siejesz także zgorszenie dokoła siebie tak wielkie, że aż twory bezrozumne otwierają usta swe i mówią: „Cóżem ci uczyniła, żeś mnie już bił po trzykroć? (4 maj 22—28), azali nie bijesz mnie za to, że cię przeciw zdrożnościom ostrzegam?...“ Dla inowierców też zbyt pobłażliwym jesteś, co zdaje się okazywać, że prawowierni niewiele z bojowania twojego pociechy mieć będą.
Mimo to, zwracam się do ciebie ze słowem, wiedząc, że do służby powoływani są nie tylko prawdziwi, ale i fałszywi prorocy, a także lwy, smoki, wieloryby i inne bestye. Sprawiedliwy stąpać musi niekiedy po ścieżkach niezbożnych, jak Noe po ziemi trądem grzechu zmazanej.
Onego czasu słudzy wierni niejednokrotnie pukali do bram Niniwy i Babilonu, wołając: „Otwórzcie się i przepuśćcie naczynie sprawiedliwości i prawdy!“ I ja dziś pukam do wrót twojej kroniki, mówiąc: Otwórz się i przepuść nasienie dobre tam, gdzie dotychczas szatan kąkol rozrzucał!
Pomyśl więc nad rzeczeniem mojem i spiesznie drukuj to, co posyłam.
Niektóry mąż syty i napojony ma w posiadaniu miarę zbożowego ziarna. Zastanów się, co z niem uczynić może?
1. Albo schowa do śpichlerza swego, mówiąc: kto wie, co będzie jutro? Gdy dziś stracę ziarno, zostanie stracone — a gdy schowam, będę je mógł rozdać między ubogie, albo sprzedać i na doczesny użytek obrócić.
Gdy ów mąż zamknie ziarno w śpichlerzu, dobrze uczyni i zrobi to, co świeccy mędrcy, ekonomami zwani, mianują oszczędnością.
2. Albo mąż ów, posieje ziarno swoje na polu, mówiąc: niech zejdzie i plon wyda, a gdy za jednę miarę mieć będzie ośm — nakarmię pod on czas ośm razy więcej ubogich, lub, sprzedawszy je, sprawię sobie ośm potrzebnych rzeczy.
I w tym razie dobrze postąpi, a uczyni to, co mędrcy światowi nazywają: produkcyą, albo pomnożeniem bogactw.
3. Albo jeszcze rzeknie: sprzedam ziarno moje, a za pieniądz nabyty kupię płazów morskich ostrygami zwanych — i wina, które przy otwierania łoskot, a przy nalewaniu szum wydaje — i wonności i szat jedwabnych, dla którychby mnie inni szanowali, i pójdę do miejsc publicznych, abym na widowiska patrzał.
Tym razem mąż ów uczyni to, co w języku ekonomów mianuje się konsumcyą, albo zużyciem bogactw.
Skutek zaś zużycia owego dwojaki być może: dobry albo zły. Jeżeli człowiek ten naje się ślimaków i winem popije, aby sił nabrać i wymyślić coś dla pożytku ogólnego, na przykład wóz nowy albo brzytwę nową, albo maszynę do latania. Jeżeli odzieje się w szaty bogate i skropi wonnościami, aby, zdobywszy cześć u ludzi, takowych na dobre drogi naprowadzał. Jeżeli pójdzie na widowisko w tym celu, aby obudzić w sobie świątobliwy wstręt do rzeczy czczych, a nawet zgoła grzesznych — w każdym z tych wypadków skutki zużycia bogactwa dobre będą.
Lecz jeżeli człowiek naje się i napije po to, aby podobny zwierzęciu nieczystemu czas swój przespał — jeżeli bogactw użyje na pomiatanie ludźmi — jeżeli miejsce widowisk publicznych stanie się dla niego bóżnicą, w której pospołu z czcicielami szatana grzechowi służy — wówczas takie zużycie bogactw złe będzie.
Człowiek, który w ciągu żywota oszczędzał (patrz I—1) i przymnażał (patrz I—2) bogactwa swoje, widzi się być przy śmierci w wielkim kłopocie: co pocznie z dostatkami? Znajdują się osoby tak słabej wiary i małego rozumu, że pieniądze biorą do trumny, jak gdyby im co pomogły na tamtym świecie!... Większość jednak chrześcijan (i inowierców) mienie swoje pozostawia żyjącym.
Ale niestety! i to nie zawsze bywa dobre. Nie wszyscy bowiem sukcesorowie będą nadal oszczędzać i przymnażać skarb im przekazany. Wielu weźmie się natychmiast do zużycia takowego (patrz I—3) i jeszcze zużycia nieużytecznego a nawet szkodliwego. Iluż ich, na wstyd dla zapisodawcy, przegrywa, przejada lub przepija, a nawet w gorszy jeszcze sposób trwoni grosz zapracowany przez innych?
Roztropny zatem chrześcijanin (lub inowierca), bacznie zastanowić się nad tem powinien, że Opatrzność dała mu bogactwa po to tylko, aby użyźniały i potęgowały pracę ludzką. Dalej też, winien rozważać, aby mienie jego przez spadkobierców dobrze użyte było. Inaczej bowiem nie spełni swego posłannictwa na ziemi i nie uszczęśliwi tych, na których rzecz ofiarę zrobił. Owszem, przyczynić się może do ich zguby doczesnej i wiecznej.
Ś. p. Józefa, oszczędzając (patrz I—1) i pomnażając (patrz I—2) majątek swój, a więc za życia czyniąc dobrze, w ostatniej godzinie równie dobrze zrobiła, rozporządzając dobytkiem na cele dobroczynne, jako niżej:
Na powiększenie chwały Bożej ofiarowała 24,940 rs.
Na rzecz sług i służebnic swoich 8,100 rs.
Na pomnożenie: oświaty w kraju przez stypendya dla 12 uczących się młodzieńców 36,000 rs.
Na ludzkość jęczącą w szpitalach 9,000 rs.
Największy datek, 200,000 rs., przeznaczyła: „na niesienie pomocy i zasiłków cierpiącej ludzkości, jak również podupadłym obywatelom przez częściowe wypożyczanie na mały procent, rzemieślnikom początkującym, nie mogącym dać sobie rady.“
Pobudowałaś, duszo zmarłej, pomnik trwalszy nad żelazo i granit, bo w sercach i pamięci ludzkiej! Upadłaś jako kłos dojrzały pod sierpem żeńca, rozsiewając naokół ziarno, które po wszystkie czasy stokrotny plon wydawać będzie. Uczyniłaś tak, że nieśmiertelna cząstka twoja żyć będzie na ziemi, ocierając łzy nieszczęśliwym, wspierając wątłych i pomagając uczyć się łaknącym chleba mądrości.
Z owej sumy 200,000 rs. dla cierpiącej ludzkości rozporządzany jest w chwili obecnej kapitał 50,000 rs., który ma być na różne wsparcia zużyty. Zasłyszawszy o tem synowie ludzcy, zbiegli się z mnogiemi prośby do egzekutorów, tak, że dziś próśb onych jest już około kilku tysięcy.
Do mego pustelniczego zakątka doszły wieści, jakoby egzekutorowie postanowili: nikogo z kwitkiem nie odprawiać, lecz przeciwnie, każdego proszącego wesprzeć. Azali mają taki zamiar?... wiedzieć nie mogę, gdybym jednak był w ich kondycyi, dobrze rozważyłbym poniżej wyłuszczone sentencye:
1. Wielu jest powołanych, ale mało wybranych — co znaczy: że lepiej wesprzeć małą liczbę proszących — a dobrze, aniżeli wielką a źle. Gdy dasz ubogiemu pół rubla — zyska na tem kostera albo szynkarz; gdy mu dasz sto rubli — zyska ludzkość. Uczciwiej zatem rozdzielić pieniądz między paru set, a resztę zadowolnić pociechą moralną.
2. Patrzajmy, aby ziarno rzucone rękoma naszemi, upadło na rolę dobrą: inaczej bowiem nietylko się nie rozpleni i nie zachowa, ale zgnije i powietrze zarazi. Rzemieślnicy, handlarze, rolnicy i wszelki pracujący chrześcijanin (lub inowierca) są rolą dobrą, żebracy z profesyi — złą. Tych więc zadowolnić pociechą moralną.
3. Kiedy król pewien wzywał gości na ucztę, tych tylko za stołem usadowił, którzy byli chędogo przyodziani. I wy wspierajcie tych tylko, których szaty duchowe są całe i czyste, wszelkie zaś ladaco i wydrwigroszów wypędzajcie za bramy, udzielając im przytem pociechy moralnej.
Te słowa moje, człowieku, mianujący się być kronikarzem, zanieś egzekutorom testamentu ś. p. Józefy Sierakowskiej. Niech się więc dobrze zastanowią, aby nie powiększyli służby dyabelskiej.
Post scriptum. Rozdział I listu niniejszego z niemałym duchowym pożytkiem odczytać mogą po raz wtóry ci, którzy podali prośby o wsparcie, lub którzy sami z siebie pieniądze mają. Rozdział II i III wszyscy mający robić testamenty, a IV — egzekutorowie woli ś. p. Józefy.
∗
∗ ∗ |
Z nowin bieżących ta jedna tylko zasługuje na uwagę, że niezadługo mieć będziemy wiosnę, skutkiem czego pożegna nas funkcyonująca obecnie opera włoska. Artystyczne towarzystwo to od paru tygodni śpiewa stale Aidę — robi więc o tyle dobrze, że nie egzekwuje innych oper. Osoby należące do trupy, dokładniej widać znają psychologię, aniżeli sztukę śpiewu, wiedzą bowiem, że do cierpień jednego rodzaju człowiek przyzwyczaja się łatwo, a uczułby wówczas dopiero nieszczęście, gdyby go ze snu, wywołanego przez Aidę, zbudził hałas, nazwany n. p. Robertem Dyabłem albo Prorokiem.
Trawiata ostatnim razem udała się wcale nieźle, wobec licznie zgromadzonej publiczności. Dostrzegliśmy aż ośm lóż zajętych, z których pięć tylko zapełniała dyrekcya teatrów, tudzież matki i ciotki czuwające nad moralnością córek i siostrzenic swoich, wydanych na łup baletowi.
Obsadzenie ról nie pozostawia nic do życzenia.
Violetta n. p. jest prześliczna i dobrze ubrana; wchodzi na scenę z wdziękiem księżnej, choć w akcyi stara się naśladować warszawskie modystki. Przez trzy akty tak dalece nie oszczędza piersi, że słuchacz czuje, iż osoba ta musi skończyć na suchoty w akcie czwartym, podczas którego śpiewa z takiem znowu przejęciem, żegna świat z taką boleścią, że każdy z obecnych mimowoli szepcze w duchu modlitwę o śmierć szczęśliwą, a prędką.
Alfred jest młodzieńcem miłym, choć trzyma się nieco pochyło. Nosi ubiór ładny i włosy rozdzielone na dwie części równe. O głosie nie możemy nic powiedzieć, ponieważ śpiewał tylko dla dystyngowanych rzędów krzeseł, wcale nie tak, jak awanturnik Filleborn, którego nawet na paradyzie było pełno.
M. Germont jest wzorowym człowiekiem, wielkiej cnoty i nieskazitelnych obyczajów. Unikając zgorszenia, nie ukazał się podczas drugiego aktu, zapewne dlatego, aby nie splamić się przestąpieniem progu w mieszkaniu kobiety tak lekkomyślnej. W dwu ostatnich aktach: nietaktowny postępek syna i choroba Violetty wzruszyły go tak dalece, że załamywał ręce jak profundissimo basso co było czynem i nadkontraktowym i nadprogramowym.
Najprzyjemniejsze wrażenie na obecnych zrobili Włosi tutejszokrajowi w chórach i rolach pozostałych. Śpiewu ich każdy dobry patryota z rozkoszą słuchać musi, przypomina on bowiem swojski, od kolebki do grobu rozczulający nas — świergot wróbli.
W akcie czwartym zobaczyliśmy na scenie mały szpitalik, a przynajmniej sypialnię — o ile obecność łóżka upoważnia do tego rodzaju wniosków. Jest to realizm w sztuce, którego za czasów p. Kwiecińskiej nie widzieliśmy.
∗
∗ ∗ |
Wbrew prawu natury, które chce mieć, aby śmietanka zbierała się wyżej niż serwatka, na odczytach rzecz się ma przeciwnie: tam bowiem śmietanka siedzi na krzesłach półrublowych, serwatka zaś gromadzi się po kątach i na galeryi.
Ponieważ nie jestem członkiem zarządu osad rolnych ani nawet inwentarzem tej instytucyi, t. j. prelegentem, nie mam więc prawa ani do marsowej fizyognomii, ani do butów skrzypiących, ani do siedzenia na dole. Jak 1,300 milionów pozostałych ludzi naturalnych, płacić muszę po 40 groszy za bilet, który daje mi prawo stać albo leżeć, tudzież myśleć o rozkoszach miejsc „siedzących.“ Jedyną korzyścią mego stanowiska jest to, że mogę zostać wyrzuconym za drzwi, jeżeli przyjdzie mi dzika ochota złożenia hołdu któremu z prelegentów w sali ustępowej.
Niema jednak złego, któreby nie wyszło na dobre. Gdybym nie należał do „galerników“ — nie wpadłbym na kilka cennych myśli, dotyczących „kwestyi kobiecej.“
Otóż rzecz się dzieje na galeryi. Jakaś młoda osoba siedzi na krześle, jej zaś salopa — leży na drugiem, obok stojącem.
Słyszę nagle szelest... Czy anioł przelatuje?... Tak jest, idzie rzeczywiście anioł ziemi: kobieta. Powiewna ta istota ma pewne wymagania z zakresu statyki, dostrzegłszy więc krzesełko z salopą, mówi do młodej osoby:
— Proszę usunąć salopę.
— Za pozwoleniem!... — odpowiada młoda osoba — to krzesło jest zapłacone.
— Tu są miejsca nienumerowane! — mówi znowu przybyła, usiłując śnieżną rączką zepchnąć nieszczęśliwą salopę i opanować punkt sporny.
— Ależ za pozwoleniem!... Za to krzesło ja zapłaciłam i zajęłam je dla kogoś innego...
Dama przybyła znowu mówi o miejscach nienumerowanych, znowu chce opanować krzesło, a wreszcie... szelest rozlega się powtórnie — anioł odleciał!...
Proszę mi powiedzieć, kto tu miał racyę? Wprawdzie wola przybyłej, jako kobiety, jest prawem dla świata; — młoda osoba jednak była również kobietą, również miała wolę i mogła prawa dyktować.
Istota, spychająca z krzesła salopę, była niewątpliwie aniołem — lecz i istota, domagająca się zachowania status quo ante — była również aniołem, akt zaś siedzenia anielstwu jej nie uwłaczał.
Między mężczyznami, między śmiertelnikami zwykłymi, ten kto krzesło wynajął, ma do niego prawo i kwita! Lecz czy wydanie jakiejś tam marnej złotówczyny, czy poziomy fakt wynajęcia sprzętu znaczy coś w stosunkach między istotami wyższemi nad prawo i zwyczaj?
Mówię: nad prawo i zwyczaj i nie cofam tego wyrażenia. Są u nas kobiety wyższe nie tylko od wszelkich ludzkich drobiazgów, ale nawet od tej przyzwoitości, którą staramy się w kościele zachowywać.
Jesteś, dajmy na to, starym dziadem, albo starą babą. Nie nosisz wprawdzie łachmanów, lecz grubą kapotę, a zamiast kapelusza — chustkę na głowie. Otóż, jeżeli wyglądasz tak, mój bracie, błagam cię — nie siadaj w ławkach kościelnych, dla uniknięcia skandalu!...
Jeżeli bowiem siądziesz, niebaczny! wówczas zawsze znajdzie się osoba dość dystyngowana, która bez względu na twój wiek i połamane nogi każe ci miejsca ustąpić. I ty, naturalnie, ustąpisz: jesteś bowiem kapociarzem i wiesz o tem, że tylko damy chodzące w jedwabnych salopach mają prawo siedząc rozmawiać ze Stwórcą świata. Ty, lichy człeku, żadnego honoru kościołowi nie robisz, żeś do niego przyszedł — zupełnie jednak inna rzecz jest z damą w jedwabnem okryciu i brylancikami w uszach! Wiedzże o tem, że gdy która z nich raczy pojawić się nawet na sądzie ostatecznym, wówczas wszystkie sprawy cherlaków zostaną zawieszone dopóty, dopóki dystyngowana dama nie zajmie umyślnie dla niej przygotowanego krzesła.
Osoby takie Belzebub do piekła wprowadza pod rękę i wydziela im lokal oddzielny z fortepianem, tudzież salonikiem do przyjmowania gości.
∗ ∗
∗ |
Jeden z naszych kolegów, z okazyi potwarzy rzucanych na nas przez Figaro, nie tylko odpowiedział temu dziennikowi w sposób energiczny, ale nadto zagroził (naturalnie swoim czytelnikom), że artykuł przetłómaczy na język francuski i do Paryża wyśle.
Wyobrażam sobie, jak muszą być zmartwieni tą pogróżką czytelnicy: we wspomnianym bowiem artykule znajduje się między innemi taki ustęp:
„Pomimo chęci, aby te brednie przetłómaczyć, niepodobna tego uczynić, tak są pozbawione sensu i zdrowej logiki, iż pióro przeciw temu wzbrania się.“
Gdyby Figaro mógł ogłosić w dosłownem tłómaczeniu podobny artykuł, zaprawdę! sprawiłby nam okrutną łaźnię. Europa bowiem dowiedziałaby się nie tylko o tem, że nasze panie nie grywają w ruletę, ale i o tem, że nasi dziennikarze nie umieją pisać po polsku.
Zdaje się, że najwłaściwiej będzie zakończyć niniejszą wzmiankę prastarą modlitwą:
„Panie! strzeż nas od naszych przyjaciół, bo wrogom sami się nie damy!“