Kroniki 1875-1878/22 Lipca 1875

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



22 Lipca.
Dojrzewające projekta. — Potrzeba przytułku dla młodych nauczycielek. — Różne skargi.

Jakie cudowne zrządzenie Opatrzności!... Trzy projekta, które w ciągu ostatnich trzech tygodni podnosiłem (ale nie wynalazłem), trzy projekta nad któremi w przeciągu wymienionych trzech tygodni łzy gorzkie wylewałem — te trzy projekta mówię, za sprawą municypalności naszej, staną się wkrótce ciałem!
Oto ich wyliczenie czyli enumeracya:
1. Ma być Saski ogród doprowadzony do stanu uczciwego. 2. Ma być w mieście Warszawie utworzona stała komisya sanitarna.
3. Ma być uformowane Muzeum przemysłowe, na które od kilku lat napróżno oczekujemy.
Gadajcie jak chcecie, ale municypalność popisała się i zasłużyła na najpiękniejsze podziękowanie ze strony wszystkich ludzi dobrze myślących, jak ja, miłujących porządek jak ja i lojalnych jak ja.
Na pierwszem miejscu stoją melioracye w Saskim ogrodzie. Kiedy zostaną rozpoczęte — nie wiem, domyślam się jednak, że wstępem do nich będzie zasadzenie nowych drzew, a usunięcie starych, które, choć dokładnie poobijane blachami, nie mniej jednak walą się niekiedy na głowy spokojnych obywateli miasta.
Przy okazyi byłoby bardzo pożądane dokładniejsze niż dotychczas określenie powierzchowności osób, nie zasługujących na to, aby miały prawo oddychać drogocennym kurzem Saskiego ogrodu.
Wytłómaczmy się jaśniej.
Niańki z dziećmi mają prawo wchodzić do ogrodu, zwyczajne sługi — nie. Dama, nosząca perukę na głowie, wchodzi tam bez pytania; chłopiec zaś fryzyerski, niosący tąż samą perukę w pudle, nie wchodzi mimo to, że się pyta.
Znamy pewnego młodego i ubogo choć ochędożnie ubranego człowieka, któremu, jeżeli wchodzi do ogrodu bez binokli, stróże robią grymasy, jeżeli zaś włoży na nos binokle, grymasów mu nie robią. Grymas jednak występuje na scenę i wówczas, jeżeli młody i ubogo lecz ochędożnie ubrany człowiek ma binokle na nosie, ale jednocześnie dźwiga jakąś paczkę w rękach.
Zjawisko to poucza nas, że binokle posiadają własność podnoszenia człowieka o stopień wyżej w hierarchii społecznej, a nadto, że równoważą ciężary, niesione przez niego w rękach. Otóż przyszła melioracyjna komisya Saskiego ogrodu, między tysiącznemi pytaniami, jakie się nastręczą, rozebrać musi i dwa następne:
1. Jakiego koloru binokle nosić powinny bose chłopaki, sprzedające pisma humorystyczne w obrębie ogrodu?
2. Ile par binokli powinna włożyć na nos kucharka, która chce przenieść n. p. ćwiartkę cielęciny z za Żelaznej Bramy na Saski Plac?
Tyle o melioracyach ogrodowych. Przechodzę obecnie do komisyi sanitarnej.
Znawcy domyślają się, że ciało to mieć będzie dużo zajęcia. Domyślam się i ja tego, choć znawcą nie jestem, a nadto podsunę komisyi do wszechstronnego zbadania i potwierdzenia lub od rzucenia dwie uwagi:
1. Czy nie należałoby już dziś handlujących trunkami obywateli skłonić do tego, ażeby myli swoje butelki, trafić się bowiem może (com widział na własne oczy), że pijący piwo znajdzie na dnie flaszki warstwę much, grubą na średni palec.
2. Czy nie byłoby możliwem usunąć stopniowo rynsztoki brukowane, a zastąpić je asfaltowymi, które (według zapewnień specyalistów) nie pochłaniają obrzydliwości miejskich? Lodu w rynsztokach podobnych nie możnaby wprawdzie wyrąbywać żelaznymi drągami, lecz usuwać za pomocą soli morskiej, która (o ile mówiono) i tanio kosztuje i wybornie lód topi.
Pozostaje kwestya Muzeum przemysłowego.
Czy ma ono być składem starych rupieci i jako takie walczyć o lepsze z Pociejowem?
Nie.
Czy w salach, należących do tej instytucyi i na półkach, kupionych za publiczne pieniądze, mają stać nasze znakomitości, wypchane trocinami i posypane proszkiem perskim, ażeby (broń Boże!) móle się się ich nie jęły.
Także nie.
Muzeum przemysłowe musi być instytucyą, służącą do podniesienia naszego przemysłu. Musi ono mieścić w sobie modele i rysunki machin, tudzież próbki materyałów, które zachodni dowcip nieustannie wymyśla, a o których nasza północna ciemnota tyle wie, co chiński cesarz o moich kronikach.
Muzeum to musi być poparte przez książki i pisma specyalne, przez stosowne odczyty i objaśnienia przedmiotów, a wreszcie musi się stać zawiązkiem towarzystwa, w którem by fachowcy nasi mniej rozmawiali o cienkiem piwie i jeszcze cieńszych nóżkach pierwszorzędnych artystek drugorzędnych teatrów, a natomiast więcej nieco o postępowych kopytach, takichże szydłach, piłach, młotach i t. d.
Takiem, według skromnego naszego poglądu, winno być Muzeum przemysłowe. Ci szlachetni i zasłużeni wobec ogółu ludzie, których wytrwałości zawdzięczać będziemy tę nową, a tak pożądaną instytucyę, niech pamiętają, że lepiej mieć dokładny obraz kilku, choćby najpospolitszych rzemiosł, niż bezładną zbieraninę przedmiotów, począwszy od pałki, którą Kain zabił Abla.


∗                              ∗

Wyobraź sobie, miła sercu mojemu panno Zofio, sytuacyę następującą:
Jesteś, dajmy na to, nauczycielką prywatną i wybrałaś się do Warszawy karetką albo jakimś innym tego rodzaju mechanizmem.
Jedziesz tedy do Warszawy i przy końcu podróży stajesz się przedmiotem podziwu dla swoich współmęczenników (czytaj: współpodróżników), którzy uważają, że w drodze jesteś dziwnie smutna i nic nie jesz.
Ha! kiedyś smutna, to smutna, jeżdżący bowiem karetkami nie mają wcale powodu do wesołości. Nie jesz nic i nie pijesz, tem gorzej dla oberżystów; widocznie musisz nie mieć apetytu.
Tak sobie myślą ludzie rozsądni, a tymczasem karetka wjeżdża na podwórze i pocztylion zaczyna prosić na piwo.
Ten dał czeskiego, ów piątaka, inny dziesiątkę — lecz ty, panno Zofio, nie dałaś nic, choć woźnica zrobił ci już trzy stosowne wzmianki.
— Zakochana! — myśli ładnie upomadowany pomocnik kancelisty.
— Oszczędna! — mówi kapitalista, którego nos czuje wielki popęd do brody.
— Skąpa... bodajeś nogi połamała!... — mruczy pocztylion.
Żaden z nich jednak nie wie istotnego powodu, choć ja go domyślam się. Nie dałaś, bo... nie masz ani grosza!
Wszyscy odeszli, tyś została.
Z hotelu Rzymskiego dolatuje zapach mięsa, który przypomina ci, żeś go już od dwudziestu czterech godzin nie jadła.
Młody kancelista znikł w swem biurze, woźni poszli do swych żon i dzieci, konie do stajni, a ty jeszcze stoisz, bo nie masz iść dokąd. Żadne drzwi nie otworzą się przed tobą, nikt cię nie powita, bo nietylko w Warszawie, ale nawet na świecie całym nie masz nikogo... nikogo!...
Czy rozumiesz, panno Zofio, taką sytuacyę?
A teraz wyobraź sobie, że nie tylko nie masz złamanego grosza przy duszy, nie tylko nie masz znajomych w mieście, nie tylko jesteś głodna, ale i ciężko chora. O kilkadziesiąt mil stąd są ludzie dobrzy, którzy poradzili ci, abyś się leczyła, powiedzieli ci, że Warszawa to matka ubogich, dali ci nawet listy do osób wpływowych i ty z listami owemi, sprzedawszy ostatnią sukienkę, wyjechałaś tu szukać naprzód zdrowia a potem pracy.
Czy ty rozumiesz to panno Zofio?...
W tej samej chwili, kiedy współwędrowcy twoi odpoczywają na kanapach i łóżkach, lub nabierają sił przy dobrze zastawionym obiedzie, ty ruszasz szukać nieznanych protektorów. Nogi ci mdleją, głowa cięży, ale iść musisz, bo wieczór już niedaleko.
Weszłaś do jednego domu.
— Czy tu mieszka hrabina X.
— Tu, ale jej niema.
— Prędko wróci?
— Za trzy miesiące, bo wyjechała do wód.
Zimny pot cię oblał. Idziesz gdzieindziej.
— Czy tu mieszka pani Y.
— Tu, ale wyjechała do wód.
Jesteś jeszcze u kilku protektorek i nie zastajesz żadnej. Dokucza ci głód, pragnienie, przeraża noc, siły opuszczają, a ty ciągle jesteś sama, ciągle bez grosza i ciągle trapiona tą straszliwą myślą: „co robić?... co robić!...“
Grubo się mylisz, panno Zofio, jeżeli sądzisz, żem historyę tę z palca wyssał dlatego, ażeby cię zabawić. Niestety!... patrzyłem na nią własnemi mojemi oczyma, tak jak patrzę teraz na ten papier. Pytam go co robić?... co robić!... a on milczy, bez silny jak i ja w tej chwili.
O ty miasto ślepe i głuche, o ty szczurze, któremu kadzidło pochwał do reszty zamąciło głowę, i ty, ty masz pretensyę do nazwy arcydobroczynnego?... Może dlatego, że tańcujesz, spacerujesz, grasz, śpiewasz i obiady zjadasz na intencyę nędzy wyjątkowej? Może dlatego, żeś dla psów dwa korytka z wodą wystawiło? Może dlatego, że w murach twych żyje bez troski kilkaset rozpustnic i kilka tysięcy próżniaków, którzy nie tylko śpią i jedzą dobrze, ale jeszcze w Saskim ogrodzie zęby potem wykłuwają?
Berlin ma przytułki nocne, Petersburg domy dla nauczycielek — a czy u nas jest coś podobnego? Gdzie u nas podzieje się młoda kobieta, którą los rzucił na nasze bruki, skrzywione skutkiem odrazy, jaką w nich budzi podobnie skandaliczne zaniedbanie?...
Pytam was tedy, gubernialni i powiatowi filantropowie, opiekunowie cyrkułowi i kamieniczni, gdzie się podzieje młoda kobieta, która nie ma rodziny? Jeżeli jest zdrowa, to ja wiem gdzie; lecz jeżeli nie jest ani dość zdrowa, ani tak chora, aby ją szpital pomieścił, to gdzie ma iść? Chyba na most, a stamtąd do Wisły, bo ja istotnie o innym lokalu nie słyszałem.
Municypalność poprawi nam ogród, municypalność da nam komisyę sanitarną, ale municypalność domu dla potrzebujących przytułku młodych kobiet nie wystawi, zajęcia im nie dostarczy, pieniędzy, gdy ich nagle potrzebują, nie pożyczy, bo to do nas, tylko do nas należy.
Dalejże panowie do rzeczy! Wy, apostołowie emancypacyi, którzy rozczulacie się żeńskim kapitanem okrętu i jego nie mniej żeńskimi majtkami, wybudujcie no ten okręt pod tytułem: dom przytułku dla młodych kobiet, a majtkowie się znajdą!...


∗                              ∗

Uważam, że jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotychczas, to wkrótce będę musiał w felietonie utworzyć oddzielną rubrykę p. t. Skargi i zażalenia. Dodam w tem miejscu, że w kwestyach podobnych jak najuroczyściej wyrzekam się roli sędziowskiej, poprzestając na skromnej posadzie woźnego, od której, jak o sługa publiczny, uchylać się nie mogę.
Nr 1. Pani H. W. nabyła kilkanaście biletów abonamentowych po kop. 15 do łazienek, istniejących przy ulicy Bednarskiej; gdy jednak udała się tam wraz z mężem dla wzięcia kąpieli, służba odpowiedziała jej ironicznie, że za jednym biletem dwie osoby kąpać się nie mogą.
Szanowna korespondentka odpowiedź tę uważa za „brutalną niesprawiedliwość,“ ponieważ w tym samym dniu, w zakładzie wymienionym, matka jej kąpała się z dwiema innemi damami za jednym biletem abonamentowym.
Ze swej strony dodamy tu parę wyrazów.
Czy służba miała zamiar obrazić p. W. nieuczciwemu podejrzeniami trudno zgadnąć, w każdym razie jednak popełniła nadużycie, nie pozwalając kąpać się dwom osobom za jednym biletem, jeżeli abonament istotnie daje do tego prawo.
Nr 2. Ciężko chora na nogi żona kapitana Ż. lecząca się w Ciechocinku przez dwa sezony zeszłoroczne i jeden tegoroczny, ciągle zajmowała ten sam lokal, w blizkości zakładu kąpielowego położony, nadto zaś, wyraźnie zastrzegła sobie u rządcy domu, że na bieżący sezon w tem samem mieszkaniu pozostanie.
Rządca zgodził się i zgadzał do połowy Lipca, w którym to czasie jednak zmienił nagle zdanie, i pani Ż. kazał lokal opuścić — tłómacząc się tem, że wynajął go jeden z przyjezdnych lekarzy dla innej chorej.
Napróżno p. Ż., pragnąc porozumieć się z lekarzem, przedstawiał mu stan żony i swoje prawo do zajmowanego lokalu; napróżno ofiarował mu inne mieszkanie, lekarz pozostał nieugiętym, a nawet odwołał się podobno do interwencyi policyi. Szczęściem nadjechała oczekiwana pacyentka i rozstrzygnęła spór przez zajęcie innego lokalu.
Fakt to bardzo przykry, o ile jest prawdziwym. Każda szykana jest złą, najgorsza przecież jest ta, w której lekarz występuje przeciw choremu.
Nr 3. Pan X. zakochał się w pannie Y., oświadczył się i został przyjętym, poczem wyjechał w świat szukać chleba.
Po upływie kilku miesjęcy p. X. otrzymał posadę maszynisty przy jednej z dróg żelaznych, skąd od czasu do czasu odwiedzał swą narzeczoną, „witany radością, żegnany płaczem, a płacz ten był tak szczery, że aż się serce krajało, patrząc na Nią!...“
Teraz niezbyt dawno pan X. przyjechał do Warszawy, aby wędrówkom swoim ostateczny kres położyć, lecz „o cudzie! (słowa listu) ta czuła przed dwoma miesiącami kobieta, stała się dziś jak kamień i niemal z obrzydzeniem (!) patrzy na niego. Powiedz pan sam, czy taka kobieta nie zasługuje na pogardę?(!)“
Odpowiedź kronikarza. Słowo panu daję, że nie wiem!...


∗                              ∗
A teraz żegnam Was, szanowni i pobłażliwi czytelnicy, ponieważ wyjeżdżam za granicę.

Poznam sobie różne nacye,
Tra la la! tra la la!...
Wytrę się o ryztokracye,
Tra la la la!...
Osmaruję na bibule,
Tra la la! tra la la!
Prawie całą ziemską kulę,
Tra la la la!...
I ze wschodu i zachodu,
Tra la la! tra la la!
Od Pińczowa aż do Brodów
Tra la la la!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.