Kroniki 1875-1878/X Lipca 1875

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Kroniki 1875 — 1878
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Nędza zoologicznego ogrodu. — O pożyteczności wędrownych odczytów. — Kurczęce nadzieje i wołowe niedogodności. — O nauczaniu rzemiosł. — Czytelnia dla kobiet.

Do wszystkich nędz i kwestyj, jakie po dziś dzień rozczulały serca i poruszały umysły poczciwych warszawiaków, przybywa nam obecnie nędza zwierzęca i kwestya zoologicznego ogrodu.
Aby jak najjaskrawszemi barwami odmalować obraz, przeznaczony do rozczulenia miejscowych dobroczyńców, a w ich liczbie i naszych szanownych czytelników, pozwolimy sobie cofnąć się wstecz o rok w niniejszej powieści.
Otóż tedy, mniej więcej przed rokiem, dowiedzieliśmy się z bardzo poważnego źródła, że w Warszawie istnieje zwierzyniec. Chciwi wrażeń wybraliśmy się tam niezwłocznie, a idąc za łaskawie udzielonemi nam wskazówkami, dotarliśmy aż do ulicy Hożej.
Wstępujemy do jednego domu i z najprzyjaźniejszym uśmiechem pytamy:
— Czy tu jest zwierzyniec?
— Tu kołodziej! — odpowiedziano.
— Fortuna kołem się toczy — pomyśleliśmy sobie, dodając, że wypadek ten stanowi pomyślną wróżbę dla zwierzyńca, który już w owych czasach liczył się do instytucyi prywatnych, a zarazem niezamożnych.
Tak medytując, zaszliśmy do innej posesyi, w której zamiast składu zwierząt znaleźliśmy bardzo ładną kolekcyę trumien.
— Dobry znak, który daje nam tę niewątpliwą naukę, że wszystkie nieszczęścia, gnębiące dziś zwierzyniec, w krótkim stosunkowo czasie zostaną pogrzebane.
Po kilku tego rodzaju niefortunnych próbach trafiliśmy wreszcie na zwierzyniec.
W owych czasach składał on się z dwu części, a mianowicie z pewnej liczby pokojów i ogrodu.
W ogrodzie zauważyliśmy trzech bardzo niespokojnych niedźwiedzi, parę małoletnich lisów, chudego wilka z mocno wystającym językiem, trochę psów, trochę sów i jednego orła.
W pokojach stały znowu klatki z wszelkiego rodzaju ptactwem, nie wyłączając papug rozmaitej wielkości, kur i gołębi różnej formy, a nawet, jeżeli nas pamięć nie zwodzi, dostrzegliśmy parę ptaków rajskich i kilku naturalnych dudków.
Całą tą hałastrę ryczącą, mruczącą, wyjącą, gwiżdżącą, a nawet i cicho siedzącą, karmił, pieścił, dozorował i w karności utrzymywał pan Bartels, niby drugi Noe, tudzież pomocnica jego pani Łukaszowa, czy Walentowa, na wzór biblijnej gołębicy, przynosząca z sobą, (ile razy do tej arki wchodziła), zieloną ale giętką i smagłą rószczkę pokoju.
Gdym się już dostatecznie przestraszył grubiańskich niedźwiedzi, gdym już wyściskał wszystkie psy, rozdrażnił sowy i w przyzwoitej odległości okrążył wilka, wyszedł do mnie p. Bartels i począł mi szeroko opowiadać o swych nadziejach.
Były one trojakie, każda zaś z nich fałdami swej eterycznej sukni okrywała pewne finansowe kombinacye.
Naprzód tedy właściciel zwierzyńca wyobrażał sobie, że wszyscy obywatele ziemscy, którzy zwiedzać będą wystawę, wstąpią też i do jego zakładu dla obejrzenia a może i dla zakupienia tych osobliwych okazów, które on w instytucie swoim pielęgnował.
Powtóre pan Bartels z wielkim zapałem mówił o tem, że wkrótce otwarty zostanie zoologiczny ogród, przy którym i w którym on i jego biedni wychowańcy znajdą nareszcie spokojny a ciężko zapracowany przytułek.
Po trzecie tenże pan Bartels łudził się, że publiczność nasza weźmie nareszcie do serca sprawę jego zwierzyńca, pomoże mu i pozwoli oddać niejakie usługi krajowi przez sprowadzanie nieznanych u nas gatunków i odmian zwierząt domowych.
Wysłuchawszy opisu tych widoków na przyszłość, pożegnałem szanownego hodowcę i opuściłem skromny jego instytut z tem błogiem przeświadczeniem, że za rok najdalej Warszawa posiadać będzie coś nakształt aklimatyzacyjnego ogrodu, w którym dobry ale ciemny proletaryat jej, będzie mógł za skromną opłatą przypatrywać się, jeżeli nie lwom i słoniom, to przynajmniej lisom, wilkom, wszelkiego rodzaju rybom i innym owadom.
Zajęty przyszłością, zapomniałem nawet zapytać, po co p. B. trzyma swoje zwierzęta i czem je karmi, jeżeli nikt z publiczności nie wie o nich, nikt ich nie ogląda i nikt na utrzymanie ich nie łoży.
Prawdopodobnie biedne zwierzęta żyły także pięknemi nadziejami, co przecież nie wszystkim wystarczało. W parę miesięcy bowiem po moich odwiedzinach jeden z niedźwiedzi, widocznie mniej cierpliwy od innych, machnął na lepszy świat, a jak niektórzy twierdzą, z desperacyi rozbił sobie głowę o ścianę.
Nareszcie po wielu zawodach, kłopotach i bieganinach uzyskał p. Bartels koncesyę na założenie zoologicznego ogrodu. Uformował się komitet, wyznaczono plac na pomieszczenie zwierząt, a Kuryer Codzienny ogłosił, że przyjmuje składki. Poczęły się sypać ofiary, począwszy od 5 kop. do 1,000 rs. i...
I...
I... pewnego białego poranku p. Bartels wraz ze swymi ptakami, wilkami i niedźwiedziami ujrzał się, za sprawą komornika, na środku ulicy!...
Nędza zwierząt, według opisu wiarogodnych świadków, ma być niesłychana.
Ptaki krzyczą o kropelkę wody.
Psy w niebogłosy wyją o kawałek suchego chleba.
Wszyscy dopominają się o miejsce, choćby pod gołem niebem, choćby w areszcie za długi, choćby nawet w głównej alei Saskiego ogrodu, byle nie na ulicy; ten bowiem rodzaj lokacyi jest zarówno niewygodnym, jak i kompromitującym w oczach świata.
PS. W tej chwili dowiadujemy się, że niedźwiedzie, a raczej skóry niedźwiedzie wraz z należącemi do nich kośćmi i pozostałą odrobinką siły żywotnej, zostały uprzątnięte przez czyścicieli, celem postąpienia z niemi jak należy.
Jedyne niedorosłe wilczątko, jakie pozostało, połknąwszy deskę z parkanu i łańcuch, zjadło w końcu samo siebie i wygląda teraz jak przewrócona rękawiczka. Gdzie miało pierwej głowę, tam ma teraz ogon i vice versa.
W nieutulonym żalu pozostała reszta ich przyjaciół, znajomych i kolegów błaga komitet, wysadzony do zorganizowania ogrodu zoologicznego, towarzystwo opieki nad zwierzętami i wszystkich zresztą ludzi, mających choć iskierkę litości w sercu, aby im z natychmiastową pospieszyli pomocą.
Mamy nadzieję, że tak ci, którzy szeroko rozprawiali o potrzebie korytek z wodą dla psów, jak i ci, którzy układali wzory kaligraficzne z pięknym celem wszczepienia w młode dusze miłości dla zwierząt, znajdą teraz sposobność do przyodziania w szatę czynu szlachetnych swoich teoryj. Zwracamy jednak uwagę na to, że czyny, o których mowa, nie mogą się ograniczać na ofiarowaniu pewnej liczby korytek z wodą, lub nawet kilkuset wzorów kaligraficznych cierpiącym nędzę zwierzętom.


∗                              ∗

Pan Bogucki, jeden z promotorów krajowego jedwabnictwa, wybiera się obecnie na apostolską wędrówkę, podczas której głosić będzie małomiasteczkowym a nawet wiejskim inteligencyom dobrą nowinę o sposobach podniesienia dobrobytu krajowego, przez zjadających liście morwy białej jedwabników.
Dotychczas wprawdzie nigdy nie kruszyliśmy kopii w sprawie jedwabnictwa, sądząc może niesłusznie, że u nas z morwy najwięcej korzystają chłopcy, karmiący się jej owocami i że produkcya jedwabiu na wielką skalę nie ma widoków powodzenia, ponieważ naród miejscowy odznacza się nieprzepartem lenistwem i obojętnością dla wszelkiego rodzaju produkcyi. Mimo to jednak szczerze winszujemy p. B. jego projektu i życzymy mu jak najlepszego powodzenia, nie tyle dlatego może, że propagować będzie ideę jedwabnictwa, ile raczej, że chce urzeczywistnić dawno już pokutującą w dziennikach naszych myśl istotnie pouczających odczytów wędrownych.
W ciągu ostatnich kilku lat mieliśmy w kraju wiele i to nawet wcale ładnych odczytów, na nieszczęście jednak pożytek z nich bywał niewielki. Po większej części słyszeliśmy na nich o kobiecie w stosunku do sztuk pięknych, później o sztukach pięknych w stosunkach do kobiety, później o związku, istniejącym między kobietą i wymiarem kary w społeczeństwie, o stosunku kobiety do nauki, a nauki do miłosierdzia i t. d.
Wszyscy ludzie ucywilizowani, z wyjątkiem czujących wstręt do pokus świata tego pustelników, przyznać muszą, że kobieta jest bardzo miłem stworzeniem Bożem, złożonem z ciała i rozumnej duszy. Zgodzimy się i na to, że n. p. odczyt, złożony z kobiety i stosunku nauki do miłosierdzia, może być także przyjemnym. Na nieszczęście jednak życia ludzkiego nie stanowią same przyjemności, ale jeszcze i potrzeby, a o tych nie pamiętano u nas.
Potrzeba naprzykład, aby w Warszawie założono Muzeum przemysłowe, lecz o tem nikt nie miał odczytu. Potrzeba, aby mieszkańcy prowincyi tworzyli ochotnicze straże ogniowe, lecz i o tem nikt nie deklamował z katedry. Potrzeba, aby obywatele ziemscy pomyśleli dla siebie o instytucyach kredytowych, aby włościanie stawiali porządne chaty, aby obeznali się ze sposobami dobrego gospodarowania na małych przestrzeniach, aby sadzili i pielęgnowali drzewa owocowe i t. d., lecz i o tem także nikt im nie wykładał.
Pierwszy dopiero p. Bogucki ma mówić wobec słuchaczy, między którymi znajdą się indywidua, nie używające wody kolońskiej, a mówić o kwestyach praktycznych. Miejmy nadzieję, że zrobi dobry początek i że naśladować go zechcą inni, choćby nie koniecznie propagujący ideę krajowego jedwabnictwa, której zresztą życzymy, aby się jak najwspanialej rozwinęła i jak najwięcej wyprodukowała jedwabiu.
Potrąciwszy o kwestyę nauczania nieumiejących, zapisać tu musimy, że w Łodzi powstał projekt założenia towarzystwa, popierającego rękodzieła i przemysł. Członkowie tej współki zgromadzać się mają na pouczające rozmowy i odczyty, kupować książki, modele i wzory, słowem robić wszystko, co przyczynić się może do wykształcenia i obeznania z postępami w zakresie ich działalności.
Towarzystw podobnych od dawien dawna istnieje za granicą tysiące. Nie dalej jak w Toruniu funkcyonuje od dwudziestu z górą lat towarzystwo technologiczne, którego członkowie, ludzie należący do różnych warstw społecznych, nie krępując się żadnym z góry ułożonym programem, schodzą się raz na tydzień i publicznie rozprawiają o kwestyach, jakie któremu z nich na myśl przyszły. Ktoś nie zna ekstraktu Liebiga, zapytuje o niego i natychmiast odbiera wyjaśnienie od specyalisty. Inny dowiaduje się o sposobach fałszowania mleka, inny przynosi swoją lampę i pyta: dlaczego się takowa palić nie chce i t. d.
Pytania te i odpowiedzi zapisują się i po upływie roku wychodzą na świat w formie książki. Przekonani jesteśmy, że kilkanaście takich roczników więcej rozstrzyga kwestyi z zakresu życia codziennego i więcej przynosi pożytku, niż niejedna encyklopedya, a nawet panteon wiedzy ludzkiej.
Łódzkie towarzystwo rękodzielniczo-przemysłowe niezawodnie pójdzie w tym samym kierunku. Podobny kierunek, a nadewszystko podobne towarzystwo, przydałoby się i naszej kochanej Warszawie, wątpimy jednak, aby się kiedykolwiek zawiązało. U nas bowiem wszyscy rodzą się już mądrzy, wolni od wszelkich wątpliwości i nie potrzebują tem samem ani roczników, ani towarzystw.


∗                              ∗
Grochów, ten sam (jeżeli się nie mylimy) Grochów, który przed niewielu laty piastował w łonie swem fabrykę demokratycznego szampana, ma obecnie doczekać się innej, niebywałej w kraju nowości, a mianowicie instytutu hodowli kur i wylęgania kurcząt.

I te zakłady znane są w Europie. Ktoś tam w jakiejś tam miejscowości pod Paryżem pielęgnuje i sprzedaje rocznie dziesiątki tysięcy kurcząt i krocie jaj, które mu wcale nieszpetny dochód przynoszą. U nas wiedziano już, pisano i rozmyślano o tem, dziś jednak dopiero znalazł się tak zuchwały pozytywista, który nareszcie zdecydował się przeszczepić na swojski grunt tę zamorską instytucyę.
Ilu wychowańców dyrektor pedagogiczno-kurczęcego zakładu przyjmie do siebie na początek? ilu ich sprzedawać będzie rocznie? tego nie wiemy. Nie wiemy również, czy pracę wysiadywania kurcząt pozostawi kurom, czy też, posłuszny idei postępu, użyje do tego egipskich pieców. W każdym jednak razie domyślamy się, że przy jakiem takiem rozgarnięciu, pan ten dorobi się nieszpetnej fortuny, znajdzie naśladowców, a co ważniejsza, wpłynie może na powiększenie się ogólnej ilości mięsa w pachnącej naszej Warszawie.
Ostatni ten argument, a mianowicie mięso kurze pociesza nas najbardziej; wołowina bowiem, bez względu na koleje i dwa żelazne mosty, a nawet bez względu na nowy, filantropijny system zabijania wołów, z każdym miesiącem staje się droższą. Jest nawet nadzieja, że wkrótce jadać ją będą mogli tylko bankierzy, wydawcy pism tygodniowych i felietoniści poczytniejszych dzienników. Reszta populacyi zadawalniać się musi widokiem na rzeź pędzonych wołów i miłemi wspomnieniami przeszłości.
Nie będziemy zastanawiać się nad ogólnemi przyczynami tej drożyzny, kwestye bowiem ekonomiczne są dla nas mniej dostępne; czujemy się jednak w obowiązku zwrócić uwagę na dwa punkta:
1) Kupno wołów. Gadają ludzie, że wół ukraiński, pierwej nim się stanie klopsem lub befsztykiem warszawskim, przechodzić musi przez ręce piętnastu właścicieli, i każdemu z nich w kieszeni przyzwoitą pozostawić pamiątkę.
Gadają jeszcze, co jest dla konsumentów rzeczą niemniej smutną, że wołobójcy zwani pospolicie rzeźnikami, siedzą bardzo a bardzo głęboko w kieszeniach pragskich i Warszawskich lichwiarzy, którym procenta płaci znowu naturalnie publiczność!
Stan taki jest nienormalny.
Między najpierwszym producentem naturalnych wołów, a ostatnim konsumentem befsztyków powinno być co najwyżej trzech pośredników: właściciel, rzeźnik i restaurator. Wszyscy zaś inni stanowią niepotrzebny dodatek, którego jak najprędzej należałoby się pozbyć.
Dalej, żaden porządny rzeźnik nie powinienby kupować wołu za pieniądze, wzięte na procent lichwiarski; robiąc bowiem tak, szkodzi ogółowi i sobie nie przynosi pożytku.
Dla uleczenia miasta naszego od dwu tych chorób, jakiemi są lichwa i pośrednicy, proponowalibyśmy szanownej i inteligentnej starszyźnie sławetnego cechu rzeźniczego jedno tylko lekarstwo, a mianowicie utworzenie spółki, któraby nabywała woły wprost z rąk ich właścicieli, a jednocześnie dostawała na kupno pieniądze wprost z kasy jakiejkolwiek bądź instytucyi kredytowej.
2) Produkcya wołów. Bardzo pragnęlibyśmy wiedzieć, dlaczego szanowne wiejskie obywatelstwo nasze, tak namiętnie oddające się hodowli baranów, nie pomyśli raczej o wychowywaniu wołów?
Wprawdzie panowie ci mogą mieć szczególniejszą, a opartą na nieznanych nam podstawach sympatyę dla rodu owczego; niemniej jednak sercowe względy powinnyby się ograniczyć względami praktycznymi.
Owca jest zwierzę strasznie delikatne, wymaga specyalnego a wysoko płatnego dozorcy, ulega chorobom i jest wybredna w jedzeniu — podczas gdy wół poczciwy zje byle co, zdrów jest jak koń, daje się używać do pracy i w rezultacie zawsze znajduje kupca.
Gdybym to ja był obywatelem ziemskim, wówczas dla zaspokojenia głosu uczucia, hodowałbym dwie lub trzy niewinne owieczki najwyżej; lecz dla miłego grosza zająłbym się przeważnie bydłem i trzodą chlewną, które jeśli nie w Warszawie to w Berlinie znajdą zawsze licznych i spragnionych konsumentów.
Tym sposobem zrobiłbym sobie dobrze i ludziom dobrze, zrzuciłbym z siebie nienawistny tytuł wełniarza i... w czasie Ś-to Jańskiego jarmarku nie potrzebowałbym zatruwać sobie błogiej spokojności widokiem pierwszorzędnych artystek drugorzędnych teatrów.

Iźem was pielęgnował, owce cienkorune,
Brodaty Abrahamek wlazł mi na fortunę;
Oj! gdybym też ja nie był, jak dziś jestem goły,
Wygnałbym precz owieczki, a pasałbym woły!


∗                              ∗

Ponieważ od pewnego czasu ustały już w pismach gawędy na temat „podniesienia umysłowego poziomu naszych klas rzemieślniczych,“ pozwólcie więc litościwe osoby, ażebym do materyi tej powrócił. Rzecz będzie nie nowa wprawdzie tylko odnowiona, w każdym razie jednak dla ludzi dobrej woli może stanowić nader posilny obrok duchowy.
W nawiasie przypominamy, że projekta, dotyczące „podniesienia umysłowego poziomu naszych klas rzemieślniczych,“ wyglądały mniej więcej tak:
1. Miano otworzyć Muzeum przemysłowe i udzielać tam stosownych objaśnień zwiedzającym.
2. Miano otworzyć wyższą szkołę rzemieślniczą w Warszawie.
3. Mówiono o ufundowaniu resursy rzemieślniczej, w której obok swobodnych a pouczających rozmów i bezceremonialnych kostiumów, istniałby honorowy sąd na pijaków i zawalidrogów.
4. Pisano o niezbędnej konieczności otwierania warsztatów instrukcyjnych, w którychby młodzież teoretycznie i praktycznie obeznawała się z kilkoma pokrewnemi między sobą rzemiosłami.
Co dziś pozostało z tych planów?
To jednak, o czem my dopiero majaczymy, stanie się niedługo faktem w Cesarstwie. Podano już bowiem do ministeryum projekt, aby przy kilkoklasowych szkołach otwierać warsztaty stolarskie, tokarskie, ślusarskie i t. d.
Zakładanie warsztatów podobnych jest, według naszego poglądu, rzeczą tak prostą, iż dziwić się doprawdy należy, że ludzkość na wynalezienie takiego drobiazgu namyślała się aż dziewiętnaście wieków. Namyślała się i notabene nic nie zrobiła.
Już widzę spadający na moją głowę piorun.
Jakto nic nie zrobiła?... Alboż w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych, alboż w Zakładzie moralnej poprawy dzieci nie istnieją warsztaty?... Alboż w Osadach rolnych dla małoletnich przestępców zaprowadzonemi być nie mają?...
Prawda! prawda!... Szkoda tylko, że dziecię celem nabycia praw do uczenia się rzemiosła, musi przyjść na świat albo kaleką, albo też w początkach życiowej karyery złożyć egzamin na wykwalifikowanego nicponia.
No, ale zanadto odbiegliśmy od przedmiotu, a mianowicie od zakładania warsztatów przy szkołach.
Otóż kwestya ta zarysowuje się w sposób następujący:
Mamy progimnazya rządowe i prywatne; ponieważ zaś wprowadzenie wykładu rzemiosł w pierwszych nie zależy od nas, wprowadźmyż je więc do drugich, to jest do prywatnych.
Który z panów, dyrygujących prywatnemi pensyami zrozumie prawdziwą doniosłość podobnej reformy, który ją w czyn wprowadzi, jakie rzemiosła wykładać zechce u siebie i z jakimi w tym celu majstrami wejdzie do współki, czas pokaże. My ze swej strony notujemy tylko, że kraj potrzebuje tej reformy, a opinia publiczna poprze ją wszelkiemi siłami.


∗                              ∗

Brat nasz w Apollinie i Muzach, p. Jan Jeleński, nie poprzestając na pisaniu artykułów o potrzebie otworzenia publicznej czytelni w Warszawie, zawiesił tymczasem pióro na kołku, zakasał rękawy i obecnie myśli sam, na własne ryzyko, założyć publiczną czytelnię, początkowo dla kobiet.
Dlaczego p. J. w sprawie tej dał pierwszeństwo kobietom, nie wiemy dokładnie; przypuszczamy jednak, że na decyzyę tę wpłynęły względy rycerskości, cechującej młodych literatów w ogóle, dalej sympatya, jaką w sercu swem p. J. specyalnie pielęgnować musi dla nadobnych połówek rodu ludzkiego, a wreszcie może i wiara w to, że tylko bilardy i kawiarnie, wznoszone ku pożytkowi męskiemu, nie zawodzą ich właścicieli; czytelnie zaś oprzeć się muszą przeważnie na elemencie żeńskim.
Jakiekolwiekbądź powody wpłynęły na zniewieszczenie jedynej in spe poważnej czytelni w Warszawie, mamy nadzieję, że zarówno ogół jak i piękniejsza część jego poprą zamiar p. J. i sprawią to, że ani lokal odpowiedni nie będzie świecił pustkami, ani też kartki w książkach nie pozostaną nierozciętemi, czego zarówno publiczności, jak i projektodawcy życzę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.