Kroniki 1875-1878/9 Czerwca 1875
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki 1875 — 1878 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie pojmuję dlaczego nie miałbym poświęcić kilku nierymowanych ustępów letniej porze roku, której tak moi koledzy jak poprzednicy i następcy poświęcali, poświęcają i poświęcać będą masę natchnienia przyobleczonego w prozaiczną lub poetyczną formę, po jednym, po dwa, po trzy, a nawet i po dziesięć groszy od wiersza! Powtarzam, że nierozumiem powodu, dla którego miałbym się wyrzekać tej niewinnej przyjemności. A ponieważ nie tylko ja, ale nawet ty, ukształcony czytelniku, również nic w tej materyi nie rozumiesz, więc zaczynam.
Pan wyobrażasz sobie, że począwszy od niniejszej, a skończywszy na ostatniej strofce, będę może opłakiwał brak letnich mieszkań w okolicach Warszawy, lub co gorsze, posunę się do robienia bezwstydnych wymówek „Obserwatoryum Astronomicznemu,“ za to, że mamy dnie zbyt gorące? A może pan sądzisz, że będę przypominał nie umiejącym czytać blacharzom i mularzom, aby ci, przez wzgląd na honor miejscowych kapeluszników i parasolników, nie spadali z drabin lub dachów na cylindry przechodzących mężczyzn, lub na parasolki przesuwającej się płci pięknej?... Także nie! A może mniemasz pan, że po raz dziesiąty w życiu, z wysokości publicznej kazalnicy przemawiać będę do ogonów sukien damskich, aby mniej robiły kurzawy, lub do samychże dam, aby ogony skróciły?... Znowu nie! Praktyka bowiem dziennikarska nauczyła mię, że odwoływanie się do względności ogonów wydaje takie same rezultaty, jak n. p. poleganie na zdrowym rozsądku pewnego Kuryera.
Cóż mi zatem pozostaje do pisania?
O i bardzo wiele! Naprzód bowiem prawie sam włazi mi pod pióro, projekt nowego systemu polewania ulic, zasadzający się na tem, aby każda dorożka, każdy omnibus, ba! każdy nawet powóz prywatny, dźwigał pod kozłem naczynie pełne wody, a zakończone sitkiem, przez które to, coby było w naczyniu, wylewałoby się na ulicę.
System jak widzimy prosty; ktoś tam wprawdzie zarzucał mu niepraktyczność, ale to drobny zarzut. Kupno podobnego statku kosztowałoby niewątpliwie parę rubli, ale i cóż to znaczy? Statek taki obciążałby wprawdzie powóz, ale i cóż to szkodzi? I za kupno naczynia i za obciążenie powozu będą płacili ci, którzy jeżdżą, nie zaś ci, którzy wożą, a jaki byłby szyk!
Spotykasz panie dobrodzieju dorożkę pierwszej klasy i pytasz: wolny? Wolny panie! A woda jest? Jest panie! A sitko całe? Całe, panie! I po takim dyalogu siadasz sobie jak zwykle i bierzesz pompkę do ręki, co już jest rzeczą arcy niezwykłą. Jedziesz, a pompujesz! jedziesz, a pompujesz! dorożka pędzi w cwał, woda leje się, jak z fontanny, a ty z rozkoszą przysłuchujesz się jak chodzący po flizach wytykają cię palcami i mówią: „Patrzajcież! nawet i ten choć raz w życiu przydał się na coś!“
A co, może zła perspektywa? Cudowna! byle tylko kubły z sitkami zaprowadzono i byle skutkiem tej reformy wody w wodociągach nie zabrakło.
Uogólniając system, możnaby każdemu z pieszych wędrowców płci obojej kupić na koszt miasta już znacznie mniejszy kubełek ze znacznie mniejszem sitkiem i mikroskopijną pompeczką. Lecz prawda! co municypalności po takim wydatku, kiedy każdy pieszo chodzący Warszawiak skrapia ulice własnym potem!...
Masz dyable kaftan! skończyłem już z nowym systemem irrygacyi i otóż zabrakło mi treści do kroniki na porę letnią. Trzeba do notatek zajrzeć.
Rok 1875.
Nr 3203. „O inżynierze, który podejmuje się zarybiać stawy i rzeki.“
(Ciekawym, co będą robiły od tej pory karpie, szczupaki, liny i inne samce?)
Nr 3206. „Wiersze na cześć zmarłego...“
A Dlań skończona sława,
Skończone pola do oklask i brawa,
Piąłeś po laury ducha na wyżynę,
Stargałeś siły, rozerwałeś linę.
Ognik życiowy z duszą zespolony
Padłeś wśród niego, od niego rażony i t. d.
............
B Widzę olbrzyma, co rozwiązuje trudne węzły sztuki
I podnosi swój geniusz na szczyt jej nauki.
Przed każdym znanym talentem słusznie bijąc czołem,
Nic dziwnego, że i dla Cię cześć moją powziąłem.
Duchem żyjąc nie żądasz dla ciała kadzideł ni blasku,
W sercu z czcią i żalem rzucam ci garść piasku...
(Szczęśliwy, że umarł!)
Nr 3207. „Loterya fantowa w parku Pragskim.“
Aha! Otóż byłem na niej, ale że deszcz spadł i fanty zmoczył, przeto... loterya się rozpłynęła.
Z tem wszystkiem osób było mnóstwo, choć w każdym razie więcej drzew i trawy. W Saskim ogrodzie trafia się czasami inaczej, ale i cóż to szkodzi? Namioty na właściwych miejscach stoją, co robi niejaką nadzieję, że jeżeli w przyszłą niedzielę deszcz fantów nie zmoczy, wówczas mieć będziemy rzeczywistą loteryę, z barankami, fajerwerkami, kagankami i wszelkiemi ich następstwami.
Zauważyliśmy też przy wejściu dwa kamienne lwy czy wyżły, pilnujące zapewne tego, aby z głównej alei nie uciekły leżące tam kupy śmieci. No, ale i to bagatela! Da Pan Bóg deszczyk z grzmotami w ciągu tygodnia, to i śmiecie się uregulują, a może z pośród nich i jakiś się fancik wybierze.
Przy zwiedzaniu pragskiego parku przyszedł nam na myśl godny uwagi projekt. Mają tam podobno założyć Ogród Zoologiczny, otóż czyby nie było dobrem trzymać w nim tylko zwierzęta wodne np. żaby, krokodyle, wydry i inne potwory, nie licząc berliniarzy? Bo jeżeli, czego Boże nie dopuść trafi się wylew, to krokodyl da sobie radę, ale z niedźwiedziami, kogutami i innem ptactwem może być kuso.
Nr 3208. „Wiersz z albumu.“
(Pyszny kokos! Dał mi go jeszcze wyższy brat tego wysokiego, co to w ciągu jednej nocy napisał komedyę wierszem p. t. Czterej konkurenci, a na drugi dzień rano, odczytawszy ją, przyznał sam, że nigdy nic głupszego nie zdarzyło mu się czytać. Znać, że nie wyszła jeszcze biografia autora...)
Ale oto i wiersze z albumu jego wyższego brata.
O Ty! co mię tyrańsko zabijasz spojrzeniem,
I na nowo ożywiasz i jeszcze raz znowu zabijasz,
I potem znów zabijasz okropnem westchnieniem,
A czasami się jeszcze z życzeniami serca twojego zmijasz!
Bodajeś w długie lata dążąc w tym okresie
Zawdy pamiętała o pewnym interesie
Nepomucyna Fajtłapowicza.
1837 w Łukowie.
(Rym istotnie Podlaski. Za autentyczność jego zaręczyć może autor niewydanej komedyi p. t. Czterej konkurenci. A propos konkurentów owych, znam ich dotąd trzech dopiero: jeden gruby, drugi chudy, a trzeci wdowiec. Rozwiązania niema w całej komedyi, i to podobno stanowi jej największą zaletę).
Nr 3209. „Przyzwoitość pewnego Kuryera.“
Istotnie ananas! Trzeba bowiem wiedzieć, że na skutek pewnych, od redakcyi niezależnych okoliczności, ów Kuryer wystąpił z mową do prasy o potrzebie wzajemnego szacunku, wybaczania sobie uraz i t. d. Od teoryi przechodząc do czynu, ów Kuryer za pośrednictwem jednego ze swych czytelników zaproponował wydanie podręcznika: O stosunkach towarzyskich, a chcąc nadto dać lekcyą przyzwoitości felietonistom, sprowadził sobie ad hoc do zapełnienia „Redakcyjnej skrzynki“ jakieś (?+), które, zapewne dla zachowania incognito, ukrywa się pod damską suknią.
Otóż owe właśnie (?+), w Nr 120 tego Kuryera wyjaśnia nam swoje pojęcia o przyzwoitości i wzajemnym szacunku w sposób następujący:
— „Czytałaś pani ostatni zeszyt Niwy? — pisze (?+).
— Czytałam.
— A „sprawy bieżące.“
— Przed resztą nawet.
— No i cóż?
— A nic... nic zgoła.
— Gdybym pani jednak powiedziała, że autor po tem więcej niż niefortunnem wystąpieniu... wstąpił do cyrku na miejsce jednego z clownów dymisyonowanych zeszłego tygodnia.
— No — to powiedziałabym, że powinien był już dawno zacząć od tego...
— Ależ to okropność!... skandal niesłychany!... literat... w cyrku.
Więcej nie mogłam dosłyszeć — (mówi panna?+), mimo szczerej chęci dowiedzenia się całej tej anegdoty.“
Oto jest ów dowcip, godny zaprawdę mężów z owego Kuryera, tak tych, którzy go napisali, jak i tych, którzy go pozwolili ogłosić drukiem.
Nr 3210. „Wyższość języka francuskiego nad polskim.“
Pod werandą pewnej cukierni siedzi sobie kółeczko ludzi młodych, najsystematyczniej pijących czarną kawę i najprzyzwoiciej w świecie rozmawiających o kwestyach filologicznych.
— Nie masz jak język francuski! — mówi pan X.
— Uprzedzenie! — odpowiada pan Y.
— Język giętki, pełen życia i ognia! — utrzymuje pan X.
— Nie zawsze! — odpiera pan Y.
— A nadewszystko posiada mnóstwo zdań i wyrazów, których niepodobna oddać w języku polskim — twierdzi pan X.
— Naprzykład blagueur — wtrąca milczący dotąd pan Z.
Nad zebraniem przeleciał anioł ciszy!...
Nr 3211. „Doraźny wymiar sprawiedliwości.“
W parafii X zdarzyło się, że młodzian, przypuśćmy Kuba, uległ, a nawet podobno dosyć często ulegał, potędze wdzięków pewnej mężatki, dajmy na to Łukaszowej.
Cześć dla piękna nie zawsze godzi się z moralnością i bardzo często wywołuje zamęt w parafii. W obecnym wypadku zamęt ten objawił się w sposób dziwnie oryginalny, parafia bowiem nie poprzestając na upomnieniach, przywiązała młodzieńca Kubę i mężatkę Łukaszową do drzewa i... pluła im w oczy!...
Piękne to jest, o ludzie dobrzy! że szanujecie moralność, ale haniebne jest, jeżeli w imieniu jej dopuszczacie się gwałtów, oburzających naturę ludzką.
Nie na drodze rozbestwiających widowisk, ale na drodze cichej pracy około rozwinięcia serc i umysłów zdobywa się Królestwo Niebieskie.
Nr 3212. „Dobroczyńcy.“
Pewnego dnia pan X, człowiek zresztą przyzwoity i poważny, udał się do jednego z cyrkułowych opiekunów z prośbą o wydanie jakiejś nieszczęśliwej kobiecie świadectwa ubóstwa. Stuk! puk! otwiera drzwi lokaj.
— Czy jest pan?
— Jest, ale nie przyjmuje, bo jeszcze za rano.
Przyzwoity i poważny człowiek około jedenastej przychodzi po raz drugi.
Stuk! puk! otwiera lokaj znowu.
— Jest pan?
— Jest, panie.
— Weź ten oto bilet i proś o posłuchanie.
— Pan nie przyjmuje nikogo.
— Spróbuj, może mnie przyjmie.
W trakcie tych certacyi zjawia się małżonka opiekuna.
— Czy mogę prosić panią o wyrobienie mi posłuchania u męża?
— Mąż mój nie przyjmuje, nikogo nie przyjmuje!... Mężowi memu już kością w gardle stanęła ta dobroczynność!...
Na takie dictum człowiek przyzwoity i poważny umknął jak zmyty.
Jakże to łatwo być w naszych czasach opiekunem wdów i sierot!
Nr 3213. „Wystawy prowincyonalne.“
Według naszego ograniczonego zapewne i bezzasadnego poglądu, ostatnia Warszawska wystawa rolnicza, na podniesienie gospodarstw włościańskich tyle zapewne wpłynęła, co anti-choleryczne medaliony na powiększenie ludności w kraju. Potrzebie tej jednak zaradzić warto i w pewnej części można za pomocą małych gubernialnych lub powiatowych wystaw.
Bo pomyślcie, o szanowni obywatele ziemscy, jakby to było pięknie (i pożytecznie), gdybyście też podczas większych n. p. jarmarków urządzili sobie takie maciupenieczkie ekspozycyjki rolnicze.
Jeden z was przysłałby swoje bydło, inny groch, inny kartofle, inny pługi, małe młocarnie i żniwiarki... Możnaby też (czego bynajmniej nie narzucam) z pieniędzy zaoszczędzonych przy preferansiku i zieleniaczku wystawić n. p. mały domek wiejski z porządnemi oknami, dobrym kominem, prostemi, ale przyzwoitemi mebelkami i obrazami tanimi wprawdzie, ale w każdym razie lepszymi od zwykłych odpustowych bohomazów. Przy takim domku możnaby wystawić stajnię i oborę, czysty chlewek, a bodaj nawet czyby się nie udało na parę dni jakiś ogródeczek z pasieczką.
Jestem prawie pewny, że kmiotkowie pracowici, załatwiwszy się ze sprawunkiem i szyneczkiem, zajrzeliby do onego dziwowiska. Wtedy możnaby im (nie koniecznie we fraku i białym krawacie) palnąć coś o machinach, rasowem bydle, sadach, pszczołach i t. d.
Wiecie co panowie, że możeby się to dało urządzić. Pomyślcie więc, o pomyślcie!...
Nr. 3214. „Na... Czerwca zapłacić w kasie przemysłowców rubli srebrem...“
Jezus! Marya!... pewnie mi nie długo awizacyę przyślą. Dobrze, niech przysyłają! przynajmniej wy, czytelnicy, będziecie wiedzieli z czyjej ręki trupem padnie wasz uniżony sługa.