<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 109. z d. 10. maja r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
19.
Zniesienie więzienia za długi. — Dom przytułku dla wierzycieli. — Cudza własność nie grzeje. — Sumienie w obec postępu gospodarstwa narodowego. — Przymierze Czasu z Dziennikiem Lwowskim. — Pieczyste pani de Maintenon a galicyjska kasa krajowa. — Broszura p. Kominkowskiego i różne inne kominki Czasu. — Sagłasje Słowa i c. k. opozycji lwowskiej. — Chochlik. — Szlachcic patrjota. — Czego przedlitawia oczekuje od swoich synów? — Dzieło p. Tatomira. — Nowe wydanie konia trojańskiego.

Bez wielkiego rozgłosu zniknął nam temi dniami z przed oczu jeden z ostatnich zabytków dzikiego prawodawstwa obcego dawno minionych wieków: zniesiono egzekucję osobistą za długi, i „Szaflówka“ pożegnała się na zawsze z przymusowymi swoimi gośćmi. Między uwięzionymi znajdowała się jedna kobieta. Wszyscy prawie więźniowie byli rzeczywiście w niemożności uiszczenia się z długu, i oprócz alimentacji, którą według prawa musieli im dawać wierzyciele, nie mieli innego sposobu utrzymania życia. Okoliczność ta, równie jak niewielka liczba więźniów, dowodzi najlepiej nieludzkości aresztu za długi z jednej, a bezskuteczności onegoż z drugiej strony. Jużci liczba nierzetelnych dłużników jest dziesięć, i sto razy może większą, niż była liczba uwięzionych. Widocznie tedy wierzyciele nie korzystali z przysługującego im prawa, uważając ten środek egzekucji za bezużyteczny. Wyjątkowo tylko, przez nieubłaganą złość i chęć zemsty, wierzyciel korzystał ze swego prawa. Niektórzy zarzucają, że obecnie wierzyciele oddani są na łaskę lub niełaskę dłużników, że po zniesieniu więzienia za długi, nie zostaje nic, jak tylko urządzić dom przytułku dla biednych wierzycieli. W istocie, potrzeba ta dawała się już czuć od dawna. Temi dniami np. umarł w szpitalu u św. Łazarza pewien obywatel miasta Lwowa, a raczej eks-obywatel, bo u nas, kto niema pieniędzy, temu nawet na kartkach pogrzebowych piszą: były obywatel miasta Lwowa. Umarł on w nędzy, do której przywiedziony został przypadkowym, smutnym zbiegiem okoliczności. Po śmierci znaleziono przy nim weksle, opiewające na kilkanaście tysięcy złr., a przed trzydziestu laty akceptowane przez pewnego hrabiego, właściciela dóbr, rozleglejszych od wielu niemieckich księztw udzielnych, i mimo złej ich administracji tak bogatego, że przy śmierci spadkobiercom swoim zostawił bardzo piękny majątek. Przykład ten dowodzi nam najlepiej, że możność przeprowadzenia egzekucji osobistej nie ochraniała wierzycieli od nędzy.
Pozwolę sobie z tego wypadku wyciągnąć jeszcze jeden sens moralny. Wzmiankowany powyżej hrabia posiadał, jak mówiłem, ogromne dobra ziemskie. Nabył on je od pewnej rodziny, której przodek w czasie rozbioru Polski był starostą i z rąk rządu austrjackiego nabył później starostwo swoje za małe pieniądze na własność dziedziczną. Otóż szczególnym zbiegiem okoliczności, odkąd dobra te, niegdyś stanowiące część majątku publicznego rzeczypospolitej Polskiej, stały się ni ztąd ni zowąd własnością prywatną, żaden ich posiadacz nie umiera w dobrych interesach pieniężnych, a niektórzy zakończyli już życie w nędzy, na gracji u dalekich krewnych! Zamek starościński rozwalił się oddawna w gruzy, bo mimo Woltera i encyklopedystów, nikt z panów hrabiów nie odważył się w nim zamieszkać. Wyobraźnia ludu nie omieszkała przywiązać do tej okoliczności bajecznego podania o jakimś żelaznym rycerzu, który o północy przechadzać się miał po krużgankach starego zamczyska i chrzęstem swej zbroi wypłaszał mieszkańców, zupełnie jak w znanej balladzie Byrona, zakonnik w czarnym habicie trapi rodzinę lorda Amondeville, gospodarzącą w starem opactwie katolickiem, skonfiskowanem za Henryka VIII. Przy kolebce dziecięcia, z poza kotar ślubnej komnaty, przy śmiertelnem nareszcie łożu, widmo mnicha ściga każdego potomka nieprawego nabywcy zamku:
„Though he came in his might, with king Henry’s right.“ (Chociaż przemoc była po jego stronie i dekret króla Henryka).
Ale ktoby tam dziś przywiązywał jaką wagę do tych baśni, które w alegorycznej formie mają wyrażać, że sumienie ściga każdego, tak za krzywdę pojedyńczych jednostek, jak za krzywdę ogółu! Dziś sumienie ulega ogólnym prawom ekonomicznym, i kurs jego mógłby być notowanym na giełdzie obok ceny listów zastawnych, akcyj kolei i t. p. Kto wie,.... niebawem będziemy może czytali w cenniku papierów publicznych:

Metal. austr. 5% w w. a.
żądają 
53, 
płacą 
51.
Sumienie kleryk. krakowsk. 
10.000
5.000.
  dtto. opozyc. lwowskie
1.000
200.
Akcje śp. kupna dóbr kraj.
1.000
1.000.

Niktby nie uwierzył, jakich cudów może dokazać sumienie, nawet przy nizkiej stosunkowo stopie procentowej, skoro raz przestanie być martwym kapitałem. Łączy ono najsprzeczniejsze obozy i zdania polityczne, tworzy najniemożliwsze przymierza. Dzięki postępowi nauk ekonomicznych, dziennik, broniący starych tradycyj, przemawiający w interesie właścicieli wielkich obszarów ziemi, poczyna nagle dowodzić korzyści parcelowania majątków, — a drugi dziennik, potępiający z zasady wszelką utylitarność, doradza krajowi, ażeby nie upominał się tak bardzo o swoją własność, bo ta potrzebną jest panu ministrowi przedlitawskiemu na pokrycie tegorocznego niedoboru.
Rzadkie to przymierze[1] bzika tradycyjnego z bzikiem niby-opozycyjnym objawia się nietylko w dążnościach, ale i w sposobie ich popierania. Mamy n. p. codzień teraz przykłady, że poważny niegdyś Czas pożycza u „nich, opozycji“ lwowskiej sposobów mówienia, znanych z jednej strony tylko pauprom krakowskim, a z drugiej tylko szanownemu korespondentowi Dziennika Warszawskiego. Bywały przykłady pod Wawelem, że w braku dostatecznych argumentów logicznych, wykręcił się ktoś dowcipem z przykrego położenia. Teraz, w braku dowcipu, Czas doświadcza swoich sił w nowym rodzaju prowadzenia polemiki, używanym dotychczas tylko przez owych znanych (Chochlikowi) póréstuf i literatuf. Niektóre wycieczki kronikarza Czasu przeciw Gazecie Narodowej nawet tak bardzo podobały się organowi kameralno-opozycyjnemu, że adoptował je i jako płody własnej muzy przedrukował bez wymienienia źródła. Obydwa te pisma zdają się być przejęte przekonaniem, że im częściej powtórzą wyrazy: „duch Narodówki, ferwor Narodówki“, „gromowładna Gazeta Narodowa“ i t. p,, tem łatwiej zapomną ich czytelnicy, że galicyjskie dobra krajowe nie powinne być sprzedawane przez Radę państwa na rzecz skarbu przedlitawskiego. Pewnego razu pani de Maintenon udało się przy obiedzie zabawić swoich gości jakąś powiastką tak dobrze, że zapomnieli o pieczystem, które się było przypaliło. Ale pani de Maintenon posiadała rzadki dar opowiadania, a przytem goście jej nie byli tak głodni, jak kasa naszego Wydziału krajowego.
Najlepsza miarą do sądzenia praktycznej wartości tej lub owej teorji politycznej bywa zwykle wrażenie, jakie ona sprawia w obozie nieprzyjacielskim. Na program ks. Czartoryskiego, wygłoszony dnia 3. maja r. b. w Londynie, rzuciły się z wściekłością wszystkie pisma moskiewskie, a pragska Politik na ich czele. Natomiast znalazła u Moskali bardzo pochlebne przyjęcie broszura p. Kominkowskiego, która potępia wszelką politykę antymoskiewską i każe nam od łaski carskiej oczekiwać zbawienia, w postaci wznowionego królestwa Kongresowego. W codziennej kronice Gazety Narodowej przytoczone były pochwalne wyrazy Słowa o tej broszurze, wraz z moskiewskim przekładem tego, co o niej napisał Czas krakowski. Czas jednego dnia wyparł się zupełnie, by kiedy wspomniał o broszurze p. Kominkowskiego, a gdy mu zacytowano numer, w którym to uczynił, i słowa, któremi pochwalił autora, utrzymuje teraz, że w broszurze nie ma tych zdań politycznych, zasługujących na potępienie, o których wspominaliśmy! Tymczasem każdy, kto weźmie broszurę w rękę, przekonać się może z łatwością, jakie to teorje wydały się Czasowi oznaką „czerstwego zdrowia, cechującego osobę, która mówi prawdę, nie oglądając się na to czy to się komu podoba lub nie“. Słuszność nakazuje przyznać, że Czas mógł tylko przez niedozór redakcji, przez pospiech lub roztargnienie wydrukować tak potworne zdanie, i że teraz sam nie wie, jak się ma tłumaczyć, a nie chce wprost odwołać tego, co już raz za pomocą czcionek i czernidła drukarni p. Kirchmajera wyszło na widok publiczny. Kto ma na głowie tak trudną i skomplikowaną sprawę, jak kupno Niepołomic, Janowa i t. p., temu trzeba wybaczyć niejeden lapsus calami, tembardziej, że Czas i tak już zasługuje na szczere współczucie, z powodu uznania, jakie niechcący znalazł u Słowa.
Dziwna rzecz, że Gazecie Narodowej nigdy nie wydarzyło się jeszcze, by pisma moskiewskie wspomniały o niej inaczej, jak tylko z największą nienawiścią. Onegdaj znowu oświadczyło Słowo, iż sogłasno z Dziennikom Lwowskim, złocieczenia i chały Narodowki uważajet za najbolszu pochwału dla tich, protiw katorych oni sut wymiereny. Jeden z kolegów moich, „ultrasów i renegatów russkich“ wytłumaczył mi, że sogłasno znaczy: zgodnie, a chuły, to są bluźnierstwa, i że mówi się: protyw katorych, zamiast: protyw kotorym, ażeby objawić poczucie jedności wielkorusskiej. Podzieliwszy się temi filologicznemi wiadomościami z szanownym czytelnikiem, mam nadzieję, że wraz ze mną rozumie on, jak wielki despekt wyrządziło Słowo Gazecie Narodowej. Jak to, zacny organ, rewindykujący lisy i pasowyska, organ, który od tylu lat dowodzi dwa razy na tydzień, że Polska umarła na wieki, i że Lwów leży w ziemi russkiej tak dobrze, jak Woroneż, Niżny Nowgorod lub Wiatka, organ, który sam jeden reprezentuje nrawstwienne (moralne) zjednoczenie się Galicji z macierzą jej, Moskwą, organ liczący Szelę i Chomińskiego w poczet swoich świętych, sogłasno z Dziennikiem Lwowskim rzuca Gazecie w twarz taką obelgę, a papier, na którym drukuje się obecna kronika, nie jest jeszcze rumianym od wstydu, a publiczność jest jeszcze tak marnotrawną, że płaci ośm centów za numer Gazety, podczas gdy egzemplarz Dziennika Lwowskiego, i to najsogłasniejszy, kosztuje tylko cztery!
Chochlik skorzystał po swojemu ze sprawy sprzedaży dóbr galicyjskich, ułożył ją w operetkę p. t. Piękna Subwencja, na wzór Offenbachowskiej Pięknej Heleny. Już to Chochlik dotknął wiele osób, niemających żadnego udziału w tej osławionej sprawie. Treścią tej operetki jest, że archonci greccy sprzedają bankierowi Mojszelidesowi biedną sierotę, Niepołomię, zostającą pod opieką ubogiej zadłużonej wdowy, Kamery, podczas gdy kapłani Opinii publicznej usypiają tę ostatnią wstępnemi artykułami, za co otrzymują w darze czarodziejską nimfę, Piękną Subwencję. Pieczołowitość tych kapłanów, opiewanych w Chochliku, o dobro Kamery, nie jest zresztą jedynym w kraju wyjątkiem. Nietylko „oni opozycja“ pytają tak trwożliwie, czem p. Brestel pokryje niedobór na r. 1868, jeżeli nie sprzeda dóbr krajowych? Oto niedawno umarł w zachodniej Galicji szlachcic, który zapisał swoją wieś kuzynowi, pod warunkiem, aby się ożenił z jego siostrzenicą. W razie niedotrzymania warunku, wieś ma być sprzedaną, za cenę kupna mają być nabyte papiery państwowe, i mają być spalone. Komisja kontroli długu państwa prenotowała się oczywiście w tabuli z prawami państwa do spadku. Dodać należy, że ów szlachcic, jakkolwiek nie był członkiem lwowskiego Wydziału powiatowego, napisał swój testament po niemiecku. Otóż mamy dowód prawdziwego patrjotyzmu przedlitawskiego. Nie można wątpić, że gdyby udało się krajowi uratować swoje dobra od sprzedaży, znajdą się u nas patrjotyczni właściciele wielkich majątków, którzy przejęci na wskróś argumentacją Czasu o rozległych artrybucjach Rady państwa i o korzyściach, wynikających dla kraju pod względem ekonomicznym z parcelowania posiadłości gruntowych, nie będą mieli nic przeciw temu, by zamiast krajowych, sprzedano ich dobra na rzecz skarbu państwa. Przedlitawia spodziewa się tego po swoich synach.
Z wypadków miejscowych przytoczę tym razem jeden, który może przyjść w pomoc pedagogom, dowodzącym zupełnej zbyteczności studjów klasycznych. Pewien obywatel przedmiejski, trudniący się rzeźnictwem takzwanem „damskiem“, t. j. ograniczającem się na nierogaciźnie, stawał temi dniami przed sądem miejskim jako obwiniony o kradzież świni, popełnioną w sposób, od czasów Homera mało praktykowany. Zwierzył on się swojemu koledze rzeźnikowi, że w sposób nie całkiem legalny przyszedł w posiadanie sporego podświnka, którego miał w worku na plecach. Kolega pozwolił mu schować zdobycz tę w swoim chlewie, a później mieli, podzielić się zyskiem. Tymczasem worek mieścił w swem wnętrzu, zamiast podświnka, ośmioletniego syna owego jenialnego przedsiębiorcy. W nocy chłopak, jak niegdyś Grecy z drewnianego konia w Troi, wylazł z worka, i zabrawszy z sobą najlepszy egzemplarz nierogatej własności szanownego wspólnika, zniknął wraz z nią i z workiem. Kolega z początku pocieszał się przypuszczeniem, że zaszedł tu cud, który go ukarał za zbytnią chciwość, ale później postanowił udać się do policji, a ta doszła opowiedzianego powyżej przebiegu rzeczy. I po co tu mozolnych studjów nad Iliadą?

(Gazeta Narodowa, Nr. 109. z d. 10. maja r. 1868.)







  1. Wzmianka ta odnosi się do sprawy kupna dóbr koronnych w Galicji, o który starała się spółka Siemund-Kirchmayer. Za sprzedażą przemawiał Czas i Dziennik Lwowski, później udowodniono sądownie, iż spółka powyższa pamiętała o wydawcach dzienników wcale hojnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.