<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 27. z d. 2. lutego r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
5.
Wspomnienia z przeszłości kronikarza. — Il y a des juges à Berlin! — Sprawiedliwość i artyzm. — Reduta, Bal parafiański. — Przestroga dla sprzedających przenoszone suknie. — Autor sprzedający przenoszone artykuły. — Ruch literacki. — Zbawienne skutki polskich wykładów.

W roku zbawienia 1864 — po kilkunasto-miesięcznem przenoszeniu się to na tamtą, to na tę stronę kordonu, po różnych niebezpieczeństwach, trudach i niewygodach, znalazłem gościnne przyjęcie u c. k. sądu wojennego w Złoczowie. Dano mi miejsce na pryczy, na której spało dopiero piętnastu innych kolegów, i pozwolono mi użytkować wspólnie z nimi z konewki i cebrzyka, które stanowiły resztę umeblowania naszego apartamentu, a następnie podoficer, który mnie instalował w tem pomieszkaniu, zapytał mię, czy mi jeszcze czego nie brakuje? Na tak grzeczne zapytanie począłem mu recytować całą litanię różnych drobiazgów, wprawdzie niekoniecznie potrzebnych do godnego odegrania roli męczennika politycznego, ale bardzo pożądanych w życiu codziennem, niepolitycznem choć także czasem męczeńskiem. Pretensje moje zadziwiły bardzo reprezentanta władzy sądowo-wojennej, wytrzeszczył na mnie oczy i spytał, co zacz jestem, iż śmiem potrzebować rzeczy tak zbytkowych, jak krzesła, stołu, łóżka i t. p. Powiedziałem mu, że jestem z profesji kronikarzem, a gdy tego nie mógł zrozumieć, wytłumaczyłem mu, że kronikarz jest to civil, który ma zawsze jak frajter inspekcję w mieście, i podaje do Gazety raport o tem, co się stało. Na to waleczny Rumun zmarszczył czoło i rzekł, rzucając na mnie wzrok pieronujący — „Szrajbpolak is sich ergste Polak fon ollen,“ poczem wyszedł, zamknął drzwi na dwa spusty i zostawił mię pogrążonego w dumaniu nad tem pamiętnem jego powiedzeniem. Później przekonałem się, że cały c. k. sąd wojenny był tego zdania, co ów podoficer, wszystkich moich kolegów bowiem skazano na 2 do 5 miesięcy więzienia, a mnie jako szrajbpolaka na rok, choć nie więcej złego wyrządziłem Moskalom, niż tamci.
Cały ten epizod zatarł się już był w mojej pamięci, gdy oto w środę pismo pana Komersa[1] do pana Jana Dobrzańskiego obudziło drzemiące moje wspomnienia i obudziło je oczywiście na korzyść nowej, konstytucyjnej epoki, w porównaniu z epoką stanu wyjątkowego i systowania swobód obywatelskich. Jakaż to ogromna, niezmierzona różnica między tem, co mi powiedział ów kapral Rumun, a tem, co p. Komers napisał panu Dobrzańskiemu! Trzebaby być zaślepionym, żeby nie widzieć, o ile grzeczniej, przyzwoiciej i wspaniałomyślniej były minister sprawiedliwości traktuje dziś szrajbpolaków, aniżeli ja byłem traktowany przez klucznika w więzieniu c. k. sądu wojennego w Złoczowie! Wprawdzie i dziś jeszcze nie można być pewnym, czy szrajbpolak nie jest ergste von ollen Pollaken, a nawet nie wypływa to wcale z pisma p. Komersa, ale zato w r. 1864 skazano mnie na rok więzienia i dopiero po wysiedzeniu 5 miesięcy c. k. wojskowy komendant obwodu, mając sobie nadaną do tego moc i władze od Najj. Pana, puścił mię na wolność — podczas gdy dziś, prezydent c. k. wyższego sądu krajowego, nieopatrzony tak rozległemi atrybucjami, jak wówczas wojskowy komendant obwodu, nawet samo zarządzenie śledztwa karnego przeciw szrajbpolakowi uważa za rzecz, poniżej swojej godności. Nie tyle więc co do powierzchownej formy, ile pod względem praktycznym, namacalnym, dzisiejsze rządy i sądy konstytucyjne różnią się od rządów kapralskich. Suaviter in re jest dewizą, którą się praktykuje; modus jest rzeczą podrzędną. Stańmy tedy w koło! szrajbpolaki, cieszmy się radujmy!
Nicht waltet mehr blind das eiserne Schwert,
Und ein Richter ist wieder auf Erden.
Il y a des juges à Berlin! Mógłbym to powtórzyć jeszcze w kilku innych europejskich i w 3 do 4 ruskich językach — tak mocno radość przejmuje moje konstytucyjne, przedlitawskie serce. O, bo skoro czuję się niewinnym wobec Boga i c. k. ustawy prasowej — to cieszę się nawet, gdyby mię kto tak sprostował:
— „Nędzny szrajbpolaku! Jestem wielki i silny, mógłbym cię zgnieść, zdeptać, zniweczyć, podrzeć twoją bazgraninę w kawałki, wyrzucić ją za okno, ale nie uczynię tego — bo mi nie tyle chodziło o to, by natrzeć uszu Waszmości, poziomemu szrajbpolakowi, ile mi chodzi o opinię innych Polaków, na której mi wiele zależy. Powiem ci tedy tylko, że kłamiesz, łżesz, zmyślasz i przekręcasz!“
Otóż dopiero, gdy sprostowanie nie zawiera nawet połowy tych energicznych wyrazów! W istocie, konstytucja i odpowiedzialność ministrów jest dobrą rzeczą, a nieodpowiedzialność sędziów jeszcze lepszą.
Tyle się dziś nacisnęło polityki, jurysprudencji i td. na mój horyzont kronikarski, ściśle ograniczony rogatkami miasta Lwowa i linią akcyźną, że omal nie zapomniałem zarejestrować tego, co jest obowiązkowym przedmiotem kroniki. Spieszę wypełnić to i donoszę, że we wtorek, jak powszechnie wiadomo, odbyła się czwarta reduta. Było osób od 2 do 3000. Bawiono się lepiej niż zwykle. Oprócz stereotypowych krakowiaków, debarderów i tym podobnego balastu maskowego, pojawiły się rozmowniejsze nieco domina, intrygowano się, prześladowano, mistyfikowano — słowem, pokazało się, że i bez sążnistych niemieckich afiszów, któremi dyrekcja niemiecka zwabiała samą hołotę — sit venia verbo — reduta może udać się dobrze. Wprawdzie i tym razem towarzystwo było nieco mięszane — jak to już inaczej być nie może, a jakiś pan X. za pośrednictwem Dziennika Lwowskiego użala się, że go jakaś maska nazwała „kulfonem“. Czemuż jej nie odpowiedział, że w dzisiejszych czasach złoto jest taką rzadkością, że nawet kulfon lepszy od banknota, a cóż dopiero od materjału, z którego robią banknoty?
Balów mamy bez liku; Galicja jeszcze nigdy tyle nie tańczyła, co tego roku. Jeźli kiedy, to teraz każdy, co nie może odznaczyć się głową, ma pole do popisu nogami. Obok arystokracji rodowej i arystokracji pieniężnej, mawiają coś także o arystokracji rozumu; otóż wyrabia się jeszcze czwarta arystokracja — kotylionowa, czyli „podokracja“. Opowiadano mi o balu nader świetnym i licznym, na którym wśród największego zapału choreograficznego powstała między prowadzącymi tańce podokratami (vortänzerami) scysja: jeden kazał grać polkę, drugi walca. Muzyka próbowała podobno grać jedno i drugie razem, a potem umilkła. Wszystkie pary tańczące stały w dreptającem oczekiwaniu, podczas gdy obaj podokraci udali cię na ustęp i wrócili dopiero po gruntownem przedyskutowaniu spornej kwestji. Później przyniesiono na salę prymitywny nieco kosz, zawierający bukiety, które miały być dawane damom na podziękowanie za ordery kotylionowe. Jeden z gości, który nie tańcząc, otrzymał był taką dekorację, chciał mieć bukiet, by podziękować damie. Podokrata, władający koszem, zarzucił w tył wyloty, zmierzył dumnie wzrokiem śmiałka i dał mu do zrozumienia w sposób całkiem „prezydjalny“, że mógłby go za to należycie ukarać, gdyby tego nie uważał za rzecz „poniżej swej godności“. Oczywista rzecz, że stało się to nie we Lwowie, ale w jakiejś bardzo małej parafii, na balu jakiegoś stowarzyszenia wzajemnej pomocy trywialnych żaków, między którymi wylęgła się taka podokracja.
Do kroniki balowej należy także kronika toaletowa, którą wzbogacił w tym tygodniu przypadek następujący: Pewna pani zamówiła suknię, rozumie się, zupełnie nową. Przyniesiono jej żądany towar i dodano do niego najprzód uwagę, że świeżo przybył z Paryża, a potem rachunek, nielitościwie przesolony. Wdziawszy suknię dla spróbowania jej, owa pani siągnęła przypadkiem ręką do kieszeni i znalazła tam — kawałek nadkąszonego piernika, naparstek, miarę krawiecką i inne drobiazgi, świadczące aż nadto dobitnie, że właścicielka magazynu czy pracowni, z której pochodziła suknia, musiała jej dłuższy czas używać, zapewne także do spróbowania. Wiadomość ta niechaj P. T. pp. krawcom i krawczyniom służy za przestrogę, by sprzedając używaną przez siebie odzież za nową, pamiętali poprzednio wypróżnić kieszenie, a przynajmniej nie chować pierników.
Szkoda, że z przestrogi tej nie mogą korzystać także pp. autorowie, którzy sprzedają używany już towar za nowy i świeżo wyrobiony. Inaczej, p. Żegota Korab, znany także pod cyframi L. P. i zarówno biegły w rachunkowości, w polityce, w historji, w estetyce i w sztuce pielęgnowania warzyw i drzew owocowych, byłby nietylko jednym z najznakomitszych, jak powiada der Osten, ale oraz jednym z oryginalnych pisarzy polskich. Ale pocóż nam prawić o starzyznie literackiej? Mówmy lepiej o nowościach, które pojawiły się w tej dziedzinie. Niebawem ujrzymy po raz pierwszy na scenie nową komedyjkę hr. J. A. Fredry: Poznaj nim pokochasz, drukowaną w Przeglądzie krakowskim. Stosunki rodzinne W. hr. Borkowskiego spłodziły nieunikniony szereg sążnistych recenzyj. Nikt nie może autorowi odmówić talentu. Jest to rzeczą bardzo chwalebną, że coraz więcej młodych ludzi, którym majątek i stanowisko pozwalałyby próżnować, jak to czynią drudzy, poświęca się piśmiennictwu, któremu u nas W ostatnich czasach zamiast przybyć, ubyło pracowników.
Wzrost piśmiennictwa w kraju zależy bez żadnej wątpliwości najwięcej od systemu wychowania młodzieży. Nie będzie to paradoksem, jeżeli powiem, że bez Czackiego, bez szkoły w Krzemieńcu i w Wilnie, nie mielibyśmy byli Słowackiego i Mickiewicza. W kraju, pozbawionym środków kształcenia młodzieży, umysły najszczęśliwiej od natury wyposażone marnieją tak, że niczem nie objawiają nawet, coby były zdolne utworzyć wśród innych stosunków. Czujemy to wszyscy, ile nam w Galicji naprzykład wyrządził krzywdy dotychczasowy system edukacyjny, zabijający lub tłumiący ducha narodowego, a niedający się nigdy tak silnie przeprowadzić, by z nas zrobił przynajmniej już wykształconych Niemców, kiedy nie mogliśmy być wykształconymi Polakami. Dlatego też ani narodowe, ani obce piśmiennictwo nie mogło u nas nigdy zapuścić korzeni, nie mogło stać się potrzebą nawet dla większości tych ludzi, którzy pokończyli wszystkie szkoły. Straszna to krzywda nietylko dla narodu, ale dla cywilizacji europejskiej w ogóle. Nic też dziwnego, że zwrot ku nowemu systemowi napawa wszystkich radością i nadzieją. Nauczyciele potwierdzają zgodnie, że dzieci uczą się z nierównie większą ochotą w szkołach, w których zaprowadzono wykłady polskie. W Tarnopolu, pan M. odwidzał dawnego swojego ucznia, który robił przeszłego roku jeszcze bardzo słabe postępy, a teraz celuje między kolegami.
— Cieszy mię to, że słyszałem, iż lepiej się teraz uczysz — powiedział do niego.
— Ba — odparł chłopak — teraz nie sztuka dobrze się uczyć, kiedy wykładają wszystko po polsku.
Opowiadał nam także jeden z profesorów tutejszej akademii technicznej, że będąc przypadkiem w lokalu szkoły realnej, zastał tam pewnego nauczyciela, Niemca, tak głęboko zamyślonego, że nie mógł się wstrzymać od zapytania, co mu dało powód do takiego zadumania?
— Wyobraź pan sobie, rzecze Niemiec — dwa razy egzaminowałem tu jednego chłopaka i każdym razem dałem mu trójkę, bo nic nie umiał. Teraz woła mię dyrektor i mówi, że chłopak prosi, bym go egzaminował raz jeszcze, ale po polsku. Musiałem to zrobić — na schauen’s — sehr gut, sehr gut — zasłużył na eminencję!
Pod każdym a każdym względem zmiana w systemie edukacyjnym przejmuje wszystkich radością. Czytelnicy Dziennika Lwowskiego mają być także bardzo uradowani, a to z powodu, że dziennik ten doniósł im, iż „przeznaczeniem Rady szkolnej jest nieść oświatę tam gdzie jej niema.“ Piękne to przeznaczenie, i miejmy nadzieję, że Rada szkolna i z purystą lwowskim nie obejdzie się po macoszemu, ale przyniesie mu tę szczyptę wiedzy deklinacyjnej i konjugacyjnej, której mu jeszcze nie dostaje.

(Gazeta Narodowa Nr. 27. z d. 2. lutego r. 1868.)







  1. Prezydent sądu wyższego we Lwowie bar. Komers, korzystając ze swojej władzy, zmusił był pana Dobrzańskiego do umieszczenia w „G. N.“ sprostowania tyczącego się sprawy osobistej p. barona, a stylizowanego w sposób niezgrabny, a nawet brutalny. Do tego zajścia odnosi się początek niniejszej kroniki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.