<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 33. z d. 9. lutego r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
6.
Nieuwzględnione zasługi korespondenta Dziennika Warszawskiego. — Stara Polska i „Powieść z dawnych czasów“, hr. M. Dzieduszyckiego. — Towarzystwo naukowo-literackie. — Dziennik Literacki o dziennikarstwie. — Przedsięwzięcie kronikarza na przyszłość. — Śmieszek. — Nowa porażka gramatyki polskiej, z powodu ostatniej reduty. — Teatr niemiecki. — Z Izby sądowej.

Cały ten tydzień upłynął jakoś szczęśliwie bez sprostowań lub innych gorszących wypadków. Sprawa języka urzędowego w sądach galicyjskich, odgrzmiewa jeszcze tylko w urzędowym Dzienniku Warszawskim, którego lwowski korespondent umie zawsze w właściwy sobie sposób poinformować naszych braci w Kongresówce o tem, co się u nas dzieje. Poczciwy, a tak bardzo zapoznany p. R. wie dobrze, że cenzura moskiewska nie pozwala pismom warszawskim podawać prawdziwych wiadomości z Galicji — wie on także, że nikt w Królestwie nie wierzy Dziennikowi urzędowemu, więc umyślnie podaje przekrącone wiadomości, a czytelnicy Dzien. Warszawskiego potrzebują tylko „odkręcić“ napowrót jego doniesienia, tj. brać takowe w sensie wprost przeciwnym, by zawsze wiedzieli prawdę. Cicha ta i skromna zasługa godna jest wszelkiego uznania, zwłaszcza, gdy jak już doniósł kronikarz codzienny, Moskale zbywają tego urzędowego swojego korespondenta lwowskiego nędznym datkiem trzydziestu papierowych rubli miesięcznie, i gdy materjalny byt jego tembardziej jest opłakany, że niema nawet szansy zostać profesorem gimnazjalnym, jak współpracownik Słowa p. Lisikiewicz, i w najlepszym wypadku, tj. w razie aneksji Galicji, mógłby być „pożałowanym“ chyba tylko w diejstwitielne krugomduraki.
Kiedy już mowa o dziennikarstwie moskiewskiem, warto wspomnieć, że Słowo nie umieściło odezwy, którą Rada szkolna wydała do kraju, ale podało tylko niektóre wyjątki z tej odezwy między wiadomościami pobieżnemi. Do ustępu, w którym Rada szkolna wspomina o czynnościach komisji edukacyjnej, dodana jest w Słowie uwaga, że komisja ta istniała w błaż. pamiaty staroj Polszczy. Niestety! gdyby to było prawdą, gdyby stara Polska miała była komisję edukacyjną, nie byłaby potrzebowała odradzać się w mękach i niedoli! — Komisja edukacyjna, to pierwszy objaw odradzającej się, młodej Polski. Stara wychowywała się u jezuitów, i zostawiła nam tylko przykłady odstraszające, ale nie wzory do naśladowania.
Wyszła tu właśnie nakładem K. Wilda „Powieść z dawnych czasów“ Maurycego hr. Dzieduszyckiego. Autor ma, jak wiadomo, w kwestjach religijnych i społecznych swoje odrębne zapatrywania, nic tedy dziwnego, że wziąwszy sobie za tło czasy Zygmunta III., widzi wszystko złe po stronie dysydentów, a wszystko dobre po stronie króla i jezuitów. Przy tak jednostronnem oświetleniu, figury i wypadki w jego powieści nie mogą mieć barwy prawdziwej. Nie wielki pożytek z książki, która daje optymistyczny pogląd na wadliwe stosunki i na teorje zgubne. Zgubne, bo gdy odniosły zwycięstwo i zapanowały w Polsce, doprowadziły ją do upadku. Słuszność nakazuje zresztą przyznać, że sposób opowiadania M. hr. Dzieduszyckiego jest żywy, studjum źródeł historycznych przy całej jednostronności, rozległe, a styl przypominający czasem najlepsze kartki Henryka Rzewuskiego. Jest to, o ile wiemy, pierwszy utwór beletrystyczny hr. Dzieduszyckiego.
Literaci nasi wśród ogólnego ruchu stowarzyszeń, o którym tyle się napisali, ocknęli się nakoniec sami i pomyśleli o zawiązaniu Towarzystwa naukowo-literackiego. Przeszłej zimy jeszcze, jeźli się nie mylę, zaczęto radzić o tem w małem kółku, które po dłuższem rozbieraniu tej kwestji ułożyło projekt statutów i otrzymało zatwierdzenie tychże od rządu, nim jeszcze nowa ustawa o stowarzyszeniach weszła w życie. Statuta te pojawiły się teraz drukiem. Wytknięty w nich jest trojaki cel stowarzyszenia: wzajemna pomoc moralna, tj. naukowa i literacka, wydawanie dzieł nakładem Towarzystwa, i nakoniec wzajemna pomoc materjalna. Byłoby to rzeczą bardzo piękną i pożądaną, gdyby się udało Towarzystwu dopiąć wszystkich tych celów, obawiamy się jednak, że zakres działania, określony statutami, okaże się zbyt obszernym, mianowicie z powodu obowiązku wydawania dzieł własnym nakładem, włożonego z góry na stowarzyszonych. Te tylko wydawnictwa potrzebują pomocy, które albo wcale nie popłacają, albo się tylko powoli rentują. Żeby dźwignąć wydawnictwa tego rodzaju, potrzebaby stowarzyszenia bezinteresownych kapitalistów, a nie stowarzyszenia literatów, potrzebujących wzajemnej pomocy materjalnej. Według statutów, na rzecz wzajemnej tej pomocy ma być obracany dopiero pewny procent od surowego dochodu z wydawnictw. Jeden rzut oka na budżet np. Zakładu Ossolińskich wystarczy, by dać wyobrażenie o stosunku tego surowego dochodu do włożonego kapitału. Zakład posiada czterdzieści kilka tysięcy złr. „majątku“ w nakładach, a dochód w przeszłym roku wynosił brutto trzysta kilkanaście złr. Z tego widzimy, że wydawnictwa sparaliżowałyby pomoc materjalną, o której nie potrzebujemy się podobno rozpisywać, by dowieść, jak dalece byłaby dla literatów pożądaną. Autorom statutów stosunki te są dobrze znane, musimy tedy przypuszczać, że albo zbyt optymistyczne przywiązywali nadzieje do rozwoju Towarzystwa i jego wydawnictw, albo też kwestję wzajemnej materjalnej pomocy uważali za podrzędną. Mniemamy, że w jednym i drugim wypadku nie mieli słuszności. Towarzystwo może liczyć na szczupłą tylko liczbę członków, bo nie wielu mamy piszących w kraju naszym, i nie wielu kraj ten posiada Mecenów dla nauki i piśmiennictwa. Autorowie dzieł, które mają pokup z góry zapewniony, znajdą zawsze nakładców pod korzystnemi warunkami, a popyt za dziełami, które i teraz rozchodzą się zaledwie w stukilkudziesięciu egzemplarzach, nie zwiększy się wraz z utworzeniem Towarzystwa naukowo-literackiego. Tymczasem zaś większej części piszących daje się czuć dotkliwie potrzeba zapewnienia sobie bytu materjalnego i pomocy w wypadkach nadzwyczajnych. Sądzimy tedy, że obowiązek wydawania dzieł własnym nakładem, statuta całkiem niepotrzebnie wkładają na przyszłe Towarzystwo, i dodajemy do tego tę jeszcze uwagę, że podnieśliśmy tu tylko jednę część zarzutów, jakie zdaniem naszem można zrobić przeciw podobnemu rozszerzeniu zakresu działań Towarzystwa naukowo-literackiego. Wskażemy tu na istniejące w Wiedniu stowarzyszenie literatów pod nazwą Concordia, które w celu wzajemnej pomocy łączy ludzi najrozmaitszych zdań i przekonań, a łączy ich dlatego jedynie, że przy układaniu statutów unikano starannie każdego zarodu nieporozumień, do których mogłaby dać powód różnica opinii.
Dziennik Literacki ogłosił oprócz statutów mającego się zawiązać Towarzystwa naukowo-literackiego artykuł, który ma zapewne służyć za komentarz do tych statutów. Nie wiemy, o ile artykuł ten wyraża myśli wszystkich autorów projektu, zawsze ma on jednak cechę komentarza oficjalnego, bo pojawił się w piśmie, które zostaje w najbezpośredniejszym związku z kółkiem, od którego wyszedł pierwszy pomysł i które układało statuta. Artykuł, o którym mowa, określając cel i zadanie Towarzystwa naukowo-literackiego, rzuca oraz rękawicę dziennikarstwu w ogóle, a prasie perjodycznej krajowej w szczególności. Dowiadujemy się, że „o ile Towarzystwo nie pragnie panować na wyżynach, dla nie wielu dostępnych, nauki ścisłej, o tyle zadaniem jego będzie oczyszczanie naszego ruchu literackiego z dziennikarskiej pobieżności, lekkomyślności i niesumienności“, — dalej zaś autor, o którym wolno przypuszczać, że sam jest dziennikarzem, w napadzie rzadkiego w swoim rodzaju samopoznania utrzymuje nawet, że „byłoby zbawieniem, gdyby się udało oczyścić literaturę z tego dziennikarskiego śmietnika“, bo „mielibyśmy mniej nędznych dzienników, a więcej dobrych książek“. Nie możemy się sprzeczać z Dziennikiem Literackim, jeżeli sam siebie liczy do „śmiecia“ i przyznaje tak otwarcie, że jest „nędznym dziennikiem“ — bo choć trudno wypełnić dokładnie to, co filozof grecki postawił jako pierwsze prawidło mądrości — zawsze jeszcze każdy najlepiej sam zna siebie. Lecz w programie, nakreślonym dla Towarzystwa naukowo-literackiego, widzimy obok zbytku skromności, zbytek zarozumiałości. Zbytkiem skromności jest, jeżeli Towarzystwo nie pragnie „panować na wyżynach dla niewielu dostępnych, nauki ścisłej“. Któż będzie panował na tych wyżynach? A jeżeli nie każdemu danem jest panować na nich, to każdy przynajmniej powinien pragnąć, by osiągnął najwyższy stopień doskonałości. Czegożby się można spodziewać po uczniu muz, któryby sobie powiedział z góry: „Nie będę nigdy znakomitym uczonym, ani dobrym pisarzem: ideałem doskonałości jest dla mnie być półmędrkiem i spisywać jak najwięcej tomów o tem, co drudzy lepiej odemnie wiedzą.“ Jużci każdy nie-członek Towarzystwa naukowo-literackiego musiałby powiedzieć, że taki człowiek jest hebesem, gryzmołą i t. d. Sądzimy, że właśnie pod względem naukowym należałoby wytknąć sobie cel jak najodleglejszy:

Tam sięgaj, gdzie oko nie sięga,
Łam, czego rozum nie złamie.

Prawda, że w całym świecie Towarzystwa naukowe i literackie konserwują tylko naukę i piśmiennictwo, ale nie torują nowych dróg postępowi wiedzy i nie tworzą arcydzieł literackich. Dzieje się to tak od czasu mędrców aleksandryjskich. Prawdziwe talenta lubią iść własnym torem, i najczęściej zostają w opozycji z wszystkiemi Towarzystwami i akademiami. We Francji np. przyjęcie do akademii znaczy prawie tyle, co nabalsamowanie trupa żywego, który już nic nie stworzy, podczas gdy najpierwsi pisarze, najwięksi artyści działają po za obrębem akademij i instytutów. Ot, i mamy już Towarzystwo sztuk pięknych, a artyści nasi czasem rysują winietki, którychby się powstydził dobry uczeń szkół realnych. Wobec tejto martwowy wszystkich towarzystw naukowych, literackich i artystycznych, wydaje nam się zbytkiem zarozumiałości, jeżeli program Dziennika Literackiego wydaje wojnę dziennikarstwu. Dziennikarstwo jest u nas jeszcze w pieluchach, przyznajemy to chętnie, ale rozwija się ono, nie dla tego, że są ludzie, którzy chcą być dziennikarzami; rozwija się, bo potrzeba jego coraz mocniej czuć się daje. W całym cywilizowanym świecie, prasa perjodyczna stała się potęgą, z którą rachować się muszą rządy i indywidua. Jest ona codziennym wyrazem, a czasem, i regulatorem życia i ruchu politecznego, społecznego i umysłowego w narodzie. Im więcej tego życia i ruchu, im bardziej każdy pojedyńczy poświęca się zawodowej jakiej pracy, tem mniej czasu mają ludzie na czytanie grubych tomów, i tem więcej rozwija się dziennikarstwo. Dla piśmiennictwa, naturalnym wynikiem tego stanu rzeczy jest to, że tylko bardzo dobre książki znajdują popyt, miernych i lichych nikt nie czyta. Nie pomogłoby nic, gdyby wszyscy autorowie „niepragnąc panować na wyżynach, dla niewielu dostępnych, nauki ścisłej“, stowarzyszyli i sprzymierzyli się przeciw publicystyce; naturalny bieg rzeczy nie da się wstrzymać, a duch czasu przejdzie nad usiłowaniami takiemi do porządku dziennego. Zamiast zakładać stowarzyszenia przeciw dziennikarstwu, byłoby lepiej starać się o to, byśmy mieli więcej dobrych dzienników, t. j. byśmy mieli dzienniki, redagowane przez dziennikarzy, a nie przez dyletantów. Tymczasem Dziennik Literacki pragnie oderwać od dziennikarstwa i te słabe siły, które mu się poświęcają, i skierować je do pisania dzieł, które Towarzystwo naukowo-literackie będzie drukować swoim nakładem. Co roku, każdy członek Towarzystwa ma zdać sprawę ze swoich prac naukowych i literackich, inaczej po trzech latach będzie wykluczonym. Ponieważ zaś literatura ma być oczyszczoną z dziennikarskiego „śmietnika“, więc dziennikarze, którzy rozdrabniają swoje prace w artykułach codziennych, bezimiennych, o których autora nikt nie pyta, będą wykluczeni....
Smutna to rzecz, bo przecież pięknie jest, tytułować się członkiem Towarzystwa naukowo-literackiego i mieć prawo do wsparcia, choćby tylko z procentu od surowego dochodu z nakładów Towarzystwa. Widzę już, że moja kronika nie przyniesie mi tego zaszczytu i pożytku. Ale mam tam gdzieś na strychu starą lutnię, którą mi darował był Apollo, gdy byłem młodym. Każę ją znieść, otrzepię z pyłu, i nagędzę wam co roku jeden i drugi tomik o kilku arkuszach druku. Co wolicie, czy „Ciemną skałę,“ czy „Marzenia wiosenne“ czy może „Syna nicości?“ Nie prawdaż, że tytuły będą ponętne? Albo może dać pokój poezji, wziąć jakie naukowe dzieło niemieckie, i wypisać z tamtąd parę nie dla wielu dostępnych rozdziałów z wyżyn nauki ścisłej? Tak coś o słońcu, o umiejętnej nauk uprawie, o właściwej przyczynie, dla której Faraon wybudował wielką piramidę, albo o przegubach i przegłosach w sanskrycie? Coś trzeba koniecznie zrobić, żeby się wydobyć z tego „śmietnika“ w którym trzepoce się „nędzny“ (αὐτὸς ἔγα!) Dziennik Literacki.
No, ale naukowe te i literackie zapędy nie uwalniają mię na dziś od dokończenia niniejszego tygodniowego sprawozdania do kroniki wypadków lwowskich. Spieszę co tchu wypełnić moją powinność.
Przybywa nowy kontyngens do „śmietnika“ dziennikarskiego. Jak czytelnicy dowiedzą się z inseratów Gazety, powstaje nowe pismo humorystyczne p. t. Śmieszek. Wydawca pozyskał współpracownictwo „kilku najznakomitszych“ (nie rozchodźcie się!) humorystów lwowskich, obiecuje dać wyższy i esencjonalniejszy zakrój swojemu organowi i unikać kwestyj podrzędnych i pozbawionych ogólnego interesu. Nieżywotność wszystkich dotychczasowych pojawów humorystycznych nie dowodzi bynajmniej, by nie mogło utrzymać się dobrze redagowne pismo humorystyczne. Dzienniki humorystyczne upadały u nas zawsze nie z braku dowcipu lub z braku czytelników, ale z braku umiarkowania. Miejmy nadzieję, że Śmieszkowi uda się ominąć ten szkopuł.
Karnawał równie we Lwowie jak na prowincji jest ciągle tak huczny jak już dawno nie bywał. Wczoraj nasz kronikarz paryzki zrobił uwagę, że Francuzi zpoważnieli bardzo, że mało się bawią i wywnioskował ztąd, że może zechcą niebawem stawiać barykady. Jeżeli wolno zrobić odwrotny wniosek, to my w tym roku nie zrobimy najmniejszej rewolucji, bo bawimy się i szalejemy tak, że moglibyśmy służyć za wzór nawet Francuzom. Reduty nawet bywają bardzo ożywione. Na ostatniej z nich ktoś był dowcipnie zaczepionym, ale niedowcipnie „nadepniętym“. Nie potrzebuję mówić, kto — wszak pod słońcem jest tylko jeden sprawozdawca tak silny, śmiały i przedewszystkiem samoistny w odmienianiu słów czasowych, osobliwie, gdy mu kilka „domin“ zawróci głowę, i tak już odurzoną wśród „tylu bali“.
Nieszczęśliwa funducja Skarbkowska dotychczas nie pozbywa się swej troski z teatrem niemieckim.
Między ofertami, nadesłanemi Radzie administracyjnej w skutek rozpisania konkursu na dyrektora, ma być jedna wcale ciekawa. Oferent jest rodem ze Lwowa, ale nie wie zapewne, że c. k. rząd przestał być bezpośrednim zawiadowcą teatru, więc popiera swoją ofertę tem, że jako „Polak“ rodem, potrafi najlepiej ściągnąć żywioł polski do teatru niemieckiego, i przysłużyć się tym sposobem ojczyźnie wielko-niemieckiej. Dalej tłumaczy, że tylko żywioł polski może we Lwowie otrzymać teatr, bo Niemców jest za mało — o czem zresztą, kasa teatralna daje codziennie świadectwo, nader boleśne dla funduszu wdów i sierót, dla których śp. Skarbek zapisał swój majątek. Otóż oferent powiada, że Polacy nie dadzą się zwabić na niemiecką komedję, bo mają sami komedję, która stoi wyżej od niemieckiej i na równi z francuzką — potrzeba więc forsować operą. Ponieważ atoli opera wymaga wielkich wkładów, więc oferent żąda nie 10.000, ale 20.000 złr. subwencji i chce, aby go uwolniono od składania kaucji. Sonst hat er keine Schmerzen.
W c. k. sądzie krajowym w sprawach karnych odbyła się w tym tygodniu ostateczna rozprawa, która poruszyła do głębi słuchaczów, a zapewne i sędziów, o ile ci są ludźmi, skłonnymi do wrażeń. Na ławie oskarżonych siedziała matka, osoba, należąca do „lepszych“ klas towarzystwa, wraz z 14letnim synem. Syn praktykował w handlu galanteryjnym p. S., i z namowy, a nawet z polecenia matki, wykradał przez długi czas towary, których wartość wynosi razem przeszło 900 złr. Sąd skazał matkę na 5 lat, a syna, mimo gorącej i wymownej obrony dr. Hofmana, na dwa lata więzienia. Sędziowie związani są paragrafami, a paragrafy są nieubłagane. W tym wypadku, nam nieprawnikom wymiar kary dla syna wobec wyroku, który otrzymała matka, wydaje się za wielki — ale cóż może sąd zrobić innego, kiedy według kodeksu syn jest głównym winowajcą, a matka tylko współwinną! W skutek rekursu, wniesionego przez obrońcę, sprawa ta odesłaną została do drugiej instancji.

(Gazeta Narodowa Nr. 33. z d. 9. Lutego r. 1868.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.