Kroniki lwowskie/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie Kroniki lwowskie
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przedmowa.
D


Dwojakie może być stanowisko każdego narodu podbitego: zasadnicze albo utylitarne. Stanowisko zasadnicze nie pozwala paktować ze zwycięzcą, nie pozwala w stosunkach z nim odwoływać się ani do praw, które sam uznał, ani do ustępstw, które poczynił. Stanowisko takie zajmować może zwyciężony jedynie wówczas, gdy materjalnie jest prawie równie silnym, jak jego przeciwnik, i gdy wprowadzenie w grę tej materjalnej siły jest jedynie kwestją czasu. Z korzyścią też wielką dla siebie zajmowały stanowisko takie wobec Austryi od r. 1849 do r. 1867 madiarskie Węgry. Gdy lata 1859 i 1866 nauczyły były rząd wiedeński, iż niezmierne zasoby monarchii rakuzkiej nie wystarczają na to, by jednocześnie zachować na zewnątrz stanowisko mocarstwowe, a na wewnątrz trzymać w szachu naród, którego żywo tętniąca idea mogła lada chwila krocie zbrojnego ludu zwrócić przeciw sztandarom, pod któremi służył — zawarto z Węgrami ugodę na podstawie wyłącznie z ich strony uznanej, t. j. na podstawie nieprzerwanej ciągłości ich prawa państwowego.

Innem jest stanowisko zwyciężonego, który nie posiada równie groźnej i imponującej siły. Skazany on jest na mnóstwo upokorzeń, a co fatalniejsze, skazany na zagładę, jeżeli nie potrafi o tyle pogodzić się ze swoim losem, by umiał zstąpić ze stanowiska zasadniczego w chwili, gdy mu to materjalną, fizyczną korzyść przynieść może. W takiem położeniu, w takiej konieczności znajdują się Polacy pod rządem austryackim; — znajdują się w konieczności prowadzenia polityki utylitarnej.
Były i są dotychczas głowy tak jakoś dziwnie zorganizowane, że nie umieją zrozumieć tego położenia. Były i są z drugiej strony pojedyncze indywidua, a nawet całe stany i warstwy społeczne, które oddzieliwszy swój interes od interesu ogółu, prowadziły politykę utylitarną, ale tylko dla siebie. Urzędnicy Polacy szukający karyery — arystokracya i szlachta ujęta splendorami i specjalnemi łaskami — żydzi — duchowieństwo katolickie — lud wiejski nakoniec, potrzebujący opieki — oto żywioły, z których każdy z osobna i każdy dla siebie korzył się przed zwycięzcą i skarbił sobie jego względy. Był to utylitaryzm jednostek, nie znający potrzeb i interesów wspólnych, rozprzęgający słabą i bez tego spójnię narodową, utylitaryzm, przeciw któremu buntowały się i w bezowocnych wysileniach upadały najszlachetniejsze duchy. Walka taka między patryotyzmem i bezinteresownem poświęceniem się z jednej, a reakcyą egoizmu z drugiej strony, sprawiła, iż w opinii publicznej przestały znajdować uznanie zasługi nie prowadzące wprost do więzienia lub na rusztowanie, zasługi skromnej, cichej i wytrwałej pracy, a przekonanie — o potrzebie umiarkowania i oględności piętnowane było nazwą zdrady. W miarę tego zmniejszała się liczba szczerych i rzeczywistych pracowników, a pomnażała się obok prawdziwych patryotów, liczba patryotycznych krzykaczy.
Któż z nas młodszych cokolwiek, nie. uległ temu prądowi opinii? Kto, zwłaszcza w przededniu powstania r. 1863, nie znienawidził ludzi umiarkowanych, ludzi pracy, kto nie pogardzał nimi, mięszając ich świadomie lub nieświadomie z egoistami i tchórzami?
Gdy zaś upadło powstanie, i gdy już wielkiemu ogółowi narzucać się poczęła imperatywnie, potrzeba zwrócenia się na inne tory — potrzeba ta, jakkolwiek powszechnie uznana, nie zdołała zatrzeć ze wszystkiem niesłusznych uprzedzeń dawniejszych. Nie zdołała ona tego zwłaszcza w Galicyi, gdzie równocześnie ze zniesieniem stanu oblężenia w r. l865, wyrabiać się począł nowy stosunek między rządzonymi a rządzącymi.
Schmerling wraz ze swoim systemem okazał się niemożliwym. We wrześniu r. 1865 zasystowano konstytucyę lutową, której nie uznawały Węgry. Szukano sposobu porozumienia się z Madiarami, nie chciano im atoli poczynić ustępstw, których się domagali: przeszkadzały bowiem porozumieniu absolutystyczne, a po części i panslawistyczne tendencje, które brały górę za rządów hr. Belerediego. Dla Galicji jednak tendencje te okazały się po części korzystnemi i zaraz po zasystowaniu konstytucji doznała ona ulg, w skutek których obudziła się myśl, iż można będzie stworzyć modus vivendi między żywiołem polskim a rządem austryackim. Myśl ta podczas wojny pruskiej w r. 1866 wzrastała i znalazła z jednej strony daleko posunięty wyraz swój w owej formacji Krakusów, hr. Starzeńskiego, w składkach obywatelskich na rannych i t. d. — a z drugiej strony wywołała opozycję w formie broszury, którą chciał ogłosić drukiem Karol Widman, ale którą skonfiskowano, a autora zasądzono na 15 — jeżeli się nie mylę — lat więzienia.
Rezultat wojny coraz naglejszą uczynił rządowi konieczność porozumienia się z ludami. W Galicyi i ze strony ludności zrozumiano tę sytuację, oglądano się za pośrednikiem i znaleziono go w osobie br. Gołuchowskiego, usuniętego od r. 1860 z widowni politycznej. Wskazano go rządowi, wybierając go we Lwowie posłem na sejm krajowy, wbrew opozycji tych, którzy nie chcieli paktowania z Austryą, ze względu na, ścisłe przestrzeganie zasad bezwzględnego oporu, i którym przyszli w pomoc liczni sojusznicy, rozumiejący to, iż kompromis narodu z rządem położy tamę germanizacji i systematycznemu gnębieniu żywiołu polskiego.
Mianowanie hr. Gołuchowskiego namiestnikiem nastąpiło wkrótce potem i obudziło nieokreślone, a wskutek nieokreślenia swego zbyt daleko czasem posunięte nadzieje. Niektórym zdawało się, iż co najmniej, wypada teraz domagać się i spodziewać unii personalnej Galicyi z Austryą, a za parę lat, wypowiedzenia wojny Moskwie i odbudowania Polski za pomocą galicyjsko-polskiej armii, jak przed niedawnym czasem Piemont odbudował był zjednoczoną Italię. Znaczna większość zapatrywała się chłodniej i wytrawniej na rzeczy, a organem jej była Gazeta Narodowa, której wydawca, p. Jan Dobrzański, przyczynił się był wiele do wyboru hr. Gołuchowskiego. Mówię tu oczywiście tylko o wschodniej Galicji — gdzie jednocześnie począł się tworzyć obóz „nieprzebłaganych“ złożony z rozmaitego rodzaju polityków, często wcale niepowołanych do tego zawodu. Trudnoby było wyliczyć wszystkie pobudki, wszystkie żywioły i kierunki, które składały się na tę opozycję. Jedni obawiali się, by kraj przez zgodę z rządem nie doszedł aż do zaparcia się zupełnego narodowych swoich dążeń. Ci jedni mieli słuszność, ale tych było najmniej. Drudzy przypominali sobie, iż dawniej, tylko arystokracja umiała stać na dobrej stopie z rządem, wydało im się tedy, dzięki ciasnocie pojęć, iż zasada demokratyczna nakazuje opozycję quand même. Jeszcze inni, nie mogli znosić kierunku, który wyniósł na pierwszy plan hr. Gołuchowskiego, bo ten był dawniej reprezentantem rządu nieprzychylnie dla kraju usposobionego i nieraz stawał w sprzeczności z krajem w nader niemiłych kwestjach szczegółowych, chociaż w ogóle paraliżował osobistą swoją działalnością niejedno złe, grożące krajowi od systemu Bacha. Byli nakoniec i tacy, — a tu już wchodzą w grę wyłącznie lwowskie stosunki — którym wystarczało to, iż polityka umiarkowana do zwolenników swoich liczyła p. Dobrzeńskiego.
Mieli oni to i owo do zarzucenia temu publicyście-demagogowi, czasem coś bardzo słusznego, czasem zaś tylko to, iż umiał lepiej agitować i utrzymać się na powierzchni, niż oni. Bądź co bądź, utworzyła się tedy opozycja, zwłaszcza we Lwowie, a w miarę jak folgowały ograniczenia policyjne, opozycja ta stawała się ruchliwszą, hałaśliwszą.
Przyczyniły jej głosów i znaczenia wypadki, które dokonywały się w Austryi. Hr. Belcredi nie mógł trafić do końca z Węgrami i musiał ustąpić miejsca hr. Beustowi. Węgrzy byli gotowi do ugody, któraby ich stawiała względem Austryi w stosunku unii realnej, żądali jednakowoż, by ugoda ta przyszła do skutku w drodze konstytucyjnej. Tymczasem konstytucja, austrjacka była zasystowaną, i miano dopiero postawić coś na jej miejscu. W tym celu zwołał był hr. Belcredi do Wiednia nie konstytucyjną Radę państwa, lecz „nadzwyczajne“ jakieś jej zgromadzenie. Niemcy, obawiając się absolutystycznego i nieco panslawistycznego kierunku gabinetu, nie chcieli brać udziału w tem zgromadzeniu. Sprawa przybrała nader drażliwą postać. Korona potrzebowała jakiegokolwiek parlamentu, aby skończyć z Węgrami: w parlamencie nadzwyczajnym nie chcieli zasiadać Niemcy, przeciw zwyczajnemu oświadczali się Czesi, do których przyłączyła się partja klerykalna, obawiająca się liberalizmu Niemców. Większe materjalne znaczenie żywiołu niemieckiego przechyliło szalę na jego stronę: Beleredi upadł i zwołano zwykły Reichsrath. Oburzenie klerykałów i Czechow było ogromne. Odbyła się konferencja w Wiedniu, wzięło w niej udział kilku magnatów polskich i ci na własną rękę przyrzekli Czechom, iż za ich przykładem, Galicja także nie weźmie udziału w Radzie państwa. Niebezpieczeństwo było wielkie. Usunięcie się Galicji mogło narazić na szwank najżywotniejszy interes monarchii: ugodę z Węgrami. Ktokolwiek tedy upatrywał pożytek dla kraju w kompromisie z rządem i ktokolwiek istnienie i potęgę Austrji uważał jako rękojmię powodzenia sprawy polskiej, ten usunięcie się od udziału w Radzie państwa musiał potępiać jako rzecz zgubną. W sejmie na czele ludzi podzielających to zapatrywanie, stanął wypuszczony niedawno z więzienia Ziemiałkowski — jemu też wspólnie z br. Gołuchowskim udało się nakłonić sejm do pamiętnej uchwały z dnia 2. marca 1867, mocą której Galicja wysłała delegację do Wiednia, cofając oraz adres ułożony jeszcze w przypuszczeniu dalszego trwania systemu hr. Belcrediego.
Od tej chwili datują się na bruku lwowskim walki, quorum pars magna fui; jak świadczą zebrane poniżej fejletony moje, drukowane w Gazecie Narodowej, a później w Dzienniku Polskim. Zachęcony przez przyjaciół do wydania tych artykułów w osobnej książce; czynię to nie dlatego, bym przypisywał im jaką nie-efemeryczną wartość literacką, ale z tego jedynie powodu, że znaleźć w nich można odbicie tego wszystkiego, co przez sześć do siedmiu lat poruszało nasze społeczeństwo w tym zakątku Polski — mniemam więc, iż będzie to zawsze dość ważny przyczynek do naszej historji. Nakreśliłem powyżej dwa główne kierunki, w których mogły rozchodzić się zdania, zostaje mi jeszcze do opowiedzenia w krótkich słowach, dalszy przebieg wypadków, przy czem jako prawdziwy kronikarz lwowski, trzymać się będę przeważnie tego, co się działo we Lwowie.
Gazeta Narodowa, której byłem wówczas współpracownikiem, nie przewidziała konieczności uchwały z dnia 2. marca i zagalopowała się była w przeciwnym kierunku. Gdy jednak tendencją jej było w gruncie popierać politykę Ziemiałkowskiego i hr. Gołuchowskiego, po kilku filipikach przeciw uchwale pogodziła się z nią jakoś i szła dalej za większością sejmu, wówczas jeszcze dość jednolitą. Opozycję reprezentował Dziennik Literacki i Polityczny, redagowany przez p. Juliusza Starkla. Organ ten nie mógł pogodzić się z myślą, iż reorganizację Austrji wzięli w swoje ręce Niemcy i Madiary, i że my nie usunęliśmy się od udziału w tem dziele, z którego powstał dualizm. Traktował on kwestję tak, jakoby jedynie w skutek uchwały z unia 2. marca nie przyszła do skutku „federacja“ austryacka. W zapale federalistycznym i słowiańskim, opozycja ta rozumowała sobie na prawo i na lewo, jak gdyby w Austryi wcale nie było Niemców i Węgrów, lub jak gdyby to były małoznaczące czynniki, bez których woli, a nawet wbrew którym, słowiańskie narody rzeszy rakuzkiej mogą przemienić tę monarchię w „federację słowiańską.“ Napracowaliśmy się nie mało wspólnie z p. Dobrzańskim, aby wykazać fizyczne niepodobieństwo takiej federacji i takiego narzucenia form wykomponowanych przy biurku, silniejszym od nas potęgom. Praca ta nasza nie była bezskuteczną; kraj czytał ekspektoracje federalistów, ale szedł za większością sejmu, chociaż kilku znakomitych bardzo pisarzy i znanych polityków albo sarkało na uchwałę 2. marca, albo wprost łączyło się z federalistami. Do pierwszych należał J. I. Kraszewski, do drugich Leszek Borkowski. Ale obok znakomitych pisarzy i polityków, z którymi dyskusja jest możebną, choć często bezowocną, rodzi się wszędzie wielkie mnóstwo ludzi, którzy ani pisać, ani nawet logicznie rozumować nie umieją, a jednak w danym razie mogą zmącić nie mało wody. Organem takich opozycjonistów stał się Dziennik Lwowski, Organ demokratyczny, wychodzący pod redakcją pp. Henryka Jasińskiego i Karola Gromana. Było to pismo jak najpocieszniej nieortograficzne, niegramatyczne i nielogiczne — ale było, i miało czytelników. Pod jego to auspicjami założono we Lwowie pierwszy w tych czasach klub polityczny i dano mu nazwę „Towarzystwa narodowo-demokratycznego“. Na czele stanął Smolka, obok niego Henryk Schmitt. Przyłączyła się garstka poczciwej, dobrze myślącej młodzieży, która z powodów na wstępie wskazanych, nie mogła pogodzić się z polityką utylitarną. Dalej, wciągnięto w to mieszczan, którzy nie wiedzieli dobrze, o co chodzi, i jedni sądzili, iż pod przywództwem Smolki pójdą zwalczać arystokrację, jak przystało demokratom — drudzy zaś pod przywództwem pp. Jasińskiego i Gromana spodziewali się wpływ na pewne sprawy publiczne zapewnić „prawdziwemu“ mieszczaństwu, t. j. właścicielom domów, warstatów i sklepów — a usunąć od tych spraw „inteligencję“. Ponieważ ciasne pojęcia tego rodzaju jak najmniej dadzą się pogodzić z wyobrażeniami postępowemi, więc sam skład Towarzystwa narodowo-demokratycznego obarczył je u kolebki klątwą śmieszności i nie potrzeba było wielkich wysileń, by pobudzić ogół do śmiechu — dość było przytoczyć od czasu do czasu wiekopomne powiedzenie jakiego „narodowego demokraty“, czyli: tromtadraty.
Pismo humorystyczne Chochlik umieściło było wiersz, w którym taki demokrata prezentuje się publiczności na nutę z „Pięknej Heleny“ Offenbacha:

„Ja jezdem uf demokrata
Tromtadrata, tromtadrata,
Że[1] go Lwuf całyj zna“.

Użyłem później refrenu „tromtadrata“ w kronikach moich jako nazwy generycznej dla całego tego stronnictwa i sfabrykowałem wyraz „tromtadracja“, oznaczając nim wszelką niezgrabność literacką i polityczną. Wyrazy te uzyskały już niemal prawo obywatelstwa w literaturze polskiej i przeżyły zdarzenia, którym powstanie swoje zawdzięczać mają. Jakkolwiek atoli wytykałem „tromtadratom“ nader często ich śmieszności i nielogiczności, wcale niesłusznie obwiniono mię o to, jakobym systematycznem obśmieszaniem zabił opozycję lwowską. Zabił ją kto inny, a to w następujący sposób.
W delegacji galicyjskiej, biorącej udział w Radzie państwa r. 1867 i 1868, przeważne stanowisko zajął był Ziemiałkowski. Przewagę tę niechętnie znosiła ta część arystokracji i szlachty, która nie mogła pogodzić się z myślą, by człowiek z ludu, większego dobił się znaczenia od jaśnie wielmożnie urodzonych. Obok tych ściśle kastowych przesądów, grały jeszcze rolę dążenia polityczne. Ziemiałkowski nie zapierał się swojej przeszłości, był prawdziwym demokratą i w kwestjach, w których to stać się mogło bez ujmy dążeń narodowych, przemawiał za porozumieniem się z liberalną partją niemiecką. Drugi ten powód niechęci był jednak mniejszej wagi, i jestem pewny, że panowie, o których mówię, pogodziliby się byli jeszcze zawsze łatwiej z liberalizmem lewicy wiedeńskiej, niż z osobą Ziemiałkowskiego. Usunąć go atoli nie mogli, póki większość sejmu trzymała się kierunku utylitarnego, a przerzucić się w kierunek opozycyjny było rzeczą niebezpieczną. Ztąd, mimo szemrań, większość sejmu długo była ścianą, o którą Smolka daremnie rzucał swój groch federalistyczny i oprócz tromtadracji lwowskiej, nikt nie chciał przyłączyć się do „biernej opozycji“.
Zresztą, jak tu się przyłączać, skoro w stronnictwie opozycyjnem byłby rej wodził także demokrata i nie karmazyn, Smolka! Szukano więc z pewnej strony kierunku pośredniego, któryby pozwalał odepchnąć zarówno Ziemiałkowskiego, jak Smolkę. Sejm z r. 1868 uchwalił rezolucję, domagającą się dla Galicji odrębnego stanowiska, na wzór tego, jakie ma Kroacja. Rezolucja ta wypadła nieco bałamutnie i jak dziecko, które ma za wiele nianiek, nie wychowała się nigdy. Zrobiono z niej atoli program wobec Wiednia, i ziszczenie tego programu miało być zadaniem delegacji. W r. 1868 i 1869 delegacja prowadzona przez Ziemiałkowskiego daremnie o to się kusiła, natomiast udało się uzyskać ważne koncesje administracyjne: spolszczenie szkół, urzędów i sądów. Wszystko to zdawało się niczem wobec żądań zawartych w rezolucji, z tą zaś szło, jak z kamienia. Wówczas to z większości sejmowej poczęła wyłaniać się partja środkowa, arystokratyczno-szlachecka, usilniej niby, w gruncie zaś tylko głośniej a nieszczerze domagająca się przeprowadzenia programu rezolucyjnego. Wszczęły się spory o to, jak rezolucję pojmować, w jaki sposób wywalczać ją należy. Z początku, rozdwojenie to nie dało dostrzedz się na zewnątrz w właściwej swojej formie, i nie łatwo było dostrzedz celów ukrytych pod najgorliwiej „rezolucyjnemi“ frazesami. Dopiero Kraj założony przez ks. Adama Sapiehę zdradził niezręcznie plan, polegający na tem, by Ziemiałkowskiego usunąć z delegacji, a póżniej — prowadzić tę samą co i on, tj. utylitarną politykę. Gazeta Narodowa wytknęła nielojalność takiego postępowania i zarzucała księciu Sapieże, iż pragnie zająć stanowisko Ziemiałkowskiego, tj. przodować w delegacji, nie posiadając potrzebnych ku temu warunków. Niektóre z tych zarzutów, i to właśnie najsilniejsze, znajdzie czytelnik na dalszych kartkach tej książki.
Książę Adam Sapieha miał nieco dobrych chęci, paraliżowało je atoli zawsze niezrozumienie sytuacji, otoczenie się lichymi doradcami, jakoteż folgowanie bądź osobistym, bądź kastowym i familijnym niechęciom, obok braku jakiejkolwiek wytrwałości. Odgrywał on tedy rolę „czerwonego“ księcia i bywał w razie potrzeby dezawuowanym przez „swoich“ — w razie potrzeby zaś innej, misją jego było prowadzić „ulicę“ tam, dokąd ją zaprowadzić chciano. Mina bezowocnie i bezcelowo opozycyjna, jaką umiał przybierać, rola, jaką odegrał był w czasie powstania, imponowały tym ludziom z „ulicy“, którzy bezinteresownie dawali się brać na wędkę — inni świadomie i dla osiągnięcia bezpośrednich lub pośrednich korzyści, służyli „panu“, jak sługiwała niegdyś demokracja szlachecka. Ogół nie rozumiał o co chodzi, dał się porwać frazesami opozycyjnemi, tem ponętniejszemi, gdy rząd i Rada państwa najmniejszej nie okazywały chęci uczynienia zadość żądaniom kraju. Nad tem, czy kraj może zmusić przeciwników swoich do innego postępowania, nikt się nie zastanawiał, uważano to jako pewnik.
Rozpoczęła się tedy kampania przeciw Ziemiałkowskiemu od nawoływań, iż delegacja powinna złożyć mandaty (bo kto inny chciał w niej zasiadać) i od zarzutów, iż delegaci w Wiedniu starają się tylko o koncesje dla siebie. Zarzutom tym na podstawie informacyj otrzymywanych od p. J. Dobrzańskiego dawałem nieraz ostry wyraz w Gazecie Narodowej — pokazało się atoli wkrótce, iż trafiały one właśnie przeciwników Ziemiałkowskiego. Gazeta występowała wśród tego ciągle przeciw polityce biernej opozycji, którą zalecał Smolka, i przeciw aspiracjom Sapiehów, objawiącym się w Kraju. Nakoniec, z inicjawy Towarzystwa narodowo-demokratycznego, zwołano zgromadzenie wyborców. Na tem to zgromadzeniu, które odbyło się na podwórzu ratuszowem, dotychczasowy „pan mój i mistrz“, p. Jan Dobrzański, wbrew temu wszystkiemu, co dotychczas pisała Gazeta Narodowa, objawił się nagle jako gorący zwolennik Smolki. Łatwo pojąć, iż kto tak jak ja, przez trzy lata pracował nad tem, by za pośrednictwem Gazety przekonać ogół o szkodliwości, ba, niemożebności polityki zalecanej przez Smolkę, o ciasnocie pojęć dominującej w „Tow. narodowo-demokratycznem“ i o egoistycznych dążeniach pewnych figur z arystokracji, tego niepospolicie oburzyć musiał zwrot podobny. Zgromadzenie było nader burzliwe — oprócz Ziemiałkowskiego, Gołuchowskiego i Dubsa, trzech posłów, których „sądzono“, — wszyscy mowcy przemawiali za Smolką. Zamiast wyborców, podwórze pełne było czeladzi i studentów; wśród piekielnej wrzawy powzięto uchwały, wzywające wyżwymienionych trzech mężów do adoptowania polityki Smolki. Nie zapomnę nigdy, jak mocno żałowałem wówczas, iż nie posiadam daru słowa — pałałem bowiem chęcią wydobycia Gazety Narodowej z kieszeni i pobicia p. Dobrzańskiego jej dosadniemi argumentami. Trudno atoli niewprawnemu porwać się na wygłoszenie mowy w takich okolicznościach; kontentować się potrzeba było tem, iż ja i mój kolega Rewakowicz zbliżyliśmy się do Ziemiałkowskiego na trybunie i w ten sposób zanieśliśmy niejako niemy protest przeciw dzikiemu wyciu rozbestwionej zgrai.
Nazajutrz przyszła mi na myśl refleksja, iż p. Dobrzański może tylko w chwilowym napadzie roznamiętnienia, u niego łatwym do przebaczenia, stanął po stronie Smolki. Próbowałem zbadać go, przedstawić mu sprzeczność, w jaką popadł — wszystko było daremnem. Wobec tego zniosłem się wprost z dr. Ziemiałkowskiem, wystawiłem mu, jak daleko doszło obałamucenie opinii publicznej, i jak nagłą jest potrzeba założenia nowego organu, któryby bronił programu umiarkowanego, utylitarnego, porzuconego przez Gazetę Narodową. Myśl założenia takiego organu powstała już była w pewnem kołku obywatelskiem, a ofiarowanie usług z mojej strony okazało się pożądanem. Nie mogę przy tej sposobności pominąć drobnego szczegółu, służącego ku mojej obronie własnej, wobec zarzutów, jakie mi czynił później p. Dobrzański, wprowadzony w gwałtowne konwulsje gniewu założeniem nowego pisma. Oto płacił on mi rocznie o połowę więcej, niż zażądałem i otrzymałem od nowych moich nakładców, a gotów był zapłacić i dwa razy tyle. Sam zresztą przyznał to później, w procesie, który mi wytoczył o obrazę honoru. Wspominam o tem, aby nie dać miejsca przypuszczeniu, iż dla zysku materjalnego wygodne stanowisko nieodpowiedzialnego za nic współpracownika Gazety, zamieniłem za mozolna posadę organizatora i redaktora Dziennika Polskiego.
Posada ta była w istocie nader mozolną. Z jednej strony, gdy zrezygnowali wyżwymienieni trzej posłowie, i gdy w parę tygodni później odbyły się nowe wybory, Dziennik nie mógł przecież w tak krótkim przeciągu czasu przerobić opinii — stał owszem izolowany ze swoim programem, a ci, którzy się z nim zgadzali, nie śmieli jeszcze wystąpić po obywatelsku, publicznie — z małemi chyba wyjątkami: podczas gdy przeciwnie agitacja ze strony sprzymierzonych Sapieżyńców i Smolkistów nie zaniedbywała niczego i nie pogardzała żadnym środkiem. Z drugiej strony grono założycieli Dziennika składało się z członków, którzy jednę tylko mieli myśl wspolną, a to, potrzebę umiarkowania, a więc wstręt do programu Smolki (ówczesnego). W miarę, jak pokazywało się, że ci, którzy dla obalenia Ziemiałkowskiego wyzyskali organizację Tow. narodowo-demokratycznego, ani myślą o prowadzeniu polityki skrajnej, ale owszem gotowi są paktować z rządem, jak Ziemiałkowski — i w miarę jak Dziennik obok umiarkowanych zapatrywań na politykę wiedeńską począł rozwijać program rzetelnie liberalny, poczęli go odstępować jeden po drugim jego założyciele, i byłby upadł, gdybym w stanowczej chwili nie podjął się był prowadzenia go na własną rękę, wziąwszy do pomocy p. W. W. Smochowskiego.
Pierwszy sejm po upadku Ziemiałkowskiego, wysłał do Wiednia nie Smolkę, ale Wilda — kierownictwo delegacji objął p. Grocholski. Trafiono na taką sytuację, iż mniejszość gabinetu (Potocki i Taaffe) wraz z koroną, a raczej korona i jej bliżsi doradcy wraz z tą mniejszością, sprzykrzyła sobie burgerministrów i gotowa była pozbyć się ich przy pierwszej sposobności. Zamiast więc bronić rezolucji, p. Grocholski od razu wszedł w tę kombinację, która prowadziła niby do „ogólnej ugody“ z wszystkiemi krajami. Dziennik Polski codzień przypominał delegacji i krajowi, iż mamy przecież program „rezolucyjny“, dla którego ziszczenia tyle narobiono hałasu we Lwowie. Delegacja szła swoją drogą, a kraj dziwił się, że osławiony Dziennik ma słuszność, i że w istocie najzawziętsi rezolucjoniści ani trochę już nie dbają o rezolucję. Nakoniec delegacja ustąpiła z Rady państwa, gdy jej to z góry polecono — Smolka, który wiecznie powtarzał, iż noga jego nie postanie w parlamencie wiedeńskim, tryumfował. Tryumfowało Towarzystwo narodowo-demokratyczne i iluminowało miasto. Ale większość wyborców inaczej już zapatrywała się na sprawę. Przy nowych wyborach wyszedł z urny Ziemiałkowski, a Smolka omal nie upadł. Sejm tylko, wierzacy w mądrość polityczną p. Grocholskiego, nie chciał mu dawać niebezpiecznego współzawodnika, i zamiast niego, z posłów lwowskich wybrał do Wiednia Smolkę.
Smolka, po wszystkiem co się stało i co się gadało — przyjął wybór i pojechał do Wiednia.
To było ciosem śmiertelnym dla „tromtadracji“ lwowskiej, nie zaś ośmieszanie jej w kronikach. Mógłbym był długo jeszcze wykazywać, że ten i ów nie umie gramatyki, że tamten znowu nie wie nawet, jak powinna wyglądać federacja, że trzeci nakoniec plecie trzy po trzy o demokracji a służy panom — wszystko to byłoby nie przekonało ogółu. Ale kiedy sam prorok federacji i opozycji biernej zaparł jej się tak radykalnie, i kiedy w delegacji później mimo wszelkich usiłowań (za ugodowych czasów hr. Potockiego), zajął nader podrzędne stanowisko, ludzie uwierzyli nakoniec, iż brak logiki jest śmiesznym, a blaga naganną. Odtąd przebaczono kronikarzowi, pogodzono się z nim po części.
Tyle co do programu politycznego austryacko-galicyjskiego, który służył za podstawę moim artykułom. Co się tyczy ich kierunku społecznego, który zarówno z politycznym w tak długim przeciągu czasu równie zawsze jasno i dobitnie w nich występuje, zbytecznem byłoby bronić go w tej przedmowie — potrzebaby spisać tomy i powtarzać rzeczy dawno już i lepiej napisane, aby uzasadnić teorię; co do praktyki zaś, tj. co do pojedyńczych osób i wypadków, eventus magister. Są to zresztą artykuły z natury swej polemiczne, którym rozumny czytelnik przebaczy ich złośliwość tu i owdzie przebijającą, jeżeli uwzględni, iż były one najczęściej jedynym środkiem agitacji, użytym przeciw całemu mnóstwu demagogicznych i publicystycznych zabiegów i napadów z przeciwnej strony. Nie hałasowaliśmy na mownicy, nie puszczaliśmy plotek po kasynach, nie wywieszaliśmy sztandarów jaskrawych, by je opuścić nazajutrz — ale pisaliśmy tylko: rzecz naturalna, iż czasem potrzeba było pisać pieprzno i ostro.
Lwów, w maju 1874.

JAN LAM.



  1. Na Rusi, spójnik „że“ używany bywa zamiast zaimka „co“ i vice versa, n. p.: „Mówią, co on iszedł bez pole“. „Cy znasz tego pana, że tu był?“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.