Krwawa chmura/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawa chmura |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia M. Schmitta i s-ki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby sam Wei-hsin Yang chciał opowiedzieć swą dziwną a pełną przygód rozlicznych historję, z pewnością nie wiedziałby od czego zacząć, nie tylko dlatego, że umarli nie mają większych zdolności do monologów od żywych, ale przedewszystkiem, ponieważ nigdy nie wiadomo, gdzie się jaka historja zaczyna i gdzie jest początek człowieka.
Należałoby może zacząć od jakiegoś wypadku nadzwyczajnego, od czegoś niezwykłego, co wpłynęłoby na bieg życia i jego kierunek, ale takich wypadków w życiu Wei-hsin Yanga nie było. Czyż bowiem można uważać za coś nadzwyczajnego, że matka Wei-hsin Yanga, widząc młodą swą latorośl w żarze jakiejś niezrozumiałej sobie gorączki, ucięła mu nożyczkami dwa palce u lewej ręki, uważając to za znakomity środek przeciw urokom? W ojczyźnie Wei-hsin Yanga uchodzi to za rzecz bardzo pospolitą. Albo może zaliczymy do jakichś nadzwyczajności, że w tem siole, zwanem „Wsią Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, nigdy tam zresztą nie widzianego, siostra Wei-hsin Yanga powiesiła się, nie mogąc dłużej znosić morzenia głodem i razów, obficie wymierzanych jej przez świekrę? Wypadki takie były w tej okolicy niemniej liczne od topienia się z tej samej przyczyny w studniach. Nic też nie widziano dziwnego w tem, że liczna rodzina Wei-hsin Yanga, najechawszy z tego powodu dom świekry, potłukła i połamała wszystkie sprzęty, do krwi pobiła czcigodną „matkę-świekrę“ i porzuciła ją nagą i skrwawioną na gościńcu, gdzie też ta bezlitosna matrona skonała. Dziwić się takim rzeczom może tylko cudzoziemiec lub misjonarz, który chce uczyć, sam nic nie wiedząc. Wei-hsin Yang nie znajdował w nich nic niezwykłego.
Wogóle wszystko jest w życiu proste i jasne — wyjąwszy nieprzewidziane najdrobniejszych wydarzeń wyniki. Tak na przykład Wei-hsin Yang, cała jego rodzina, wszyscy mieszkańcy pięknej „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, jak też i ich sąsiedzi z niemniej pięknej „Wsi Mówiącego Konia“, nie pragnęli niczego innego, jak tylko, aby praca ich ciężka i żmudna dawała im należyty plon. Pracowali jak mrówki, wszyscy: dorośli w polu, dzieci pod rozkazami „matki-świekry“ w obejściu lub przy zbieraniu paliwa — nawet najmniejszy drobiazg nie jadł ryżu ani jagieł za darmo. Czy może ci niestrudzeni pracownicy winni byli co temu, że nastała posucha, która zagładą groziła ich plonom? Czy nie zrobili, co do nich należało, wysławszy do szemrzącej słodko świętą wodą studni wśród ruin starodawnego Han-Fan-Hsien urzędowego posłańca, który miał stamtąd przynieść sprowadzającą deszcze płytkę żelazną, zanurzoną w wodzie świętej studni? Uczynili to, co uczynić należało.
Było też zupełnie prostą i naturalną rzeczą, że pewien mieszkaniec „Wsi Mówiącego Konia“, wracając z pogrzebu swego krewnego, który umarł w dalekich stronach, przechodził przez „Wieś Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“. Szedł pieszo prowadząc za uzdę muła, na którym siedziała jego żona z małem dzieckiem na ręku. Ponieważ szczęśliwa ta matka spodziewała się wkrótce drugiego potomka, przeto mąż, otaczając ją należnymi względami, osłaniał ją od promieni słońca wielkim czerwonym parasolem, pomalowanym w błękitne smoki, zaś sam ocienił swą twarz szerokim, słomianym kapeluszem. Podróżny winien dbać o zdrowie swoje i swoich najbliższych. Tak więc, ciesząc się z bliskości domu i spoczynku, wędrowała ta rodzina przez pola „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, podobna zdala do kropli krwi, cieknącej zwolna żółtą ścieżyną.
Biali ojcowie o długich brodach chcą nauczać lud a nie wiedzą rzeczy tak prostej, iż otwarty w czasie posuchy parasol lub szeroki kapelusz wyciąga z powietrza wszelką wilgoć i odpędza deszcz - na co przecie nie mogą pozwolić rolnicy, gdy pola zsychają się w wielkie, twarde głazy. Rozumie się, że na widok wędrującego przez opłakane łany czerwonego parasola, zewsząd zaczęły się zbiegać gromady szarych, czarnych i błękitnych postaci, wymachujących łopatami, motykami i kijami. Rozumie się też, że powietrze napełniło się ich krzykiem, piskiem i klątwami. Tak musiało być. I tu wystąpił Wei-hsin Yang. Oburzony bezczelnością natrętów, chwycił kamień i rzucił nim w muła, chcąc go zmusić do biegu i jak najszybszego opuszczenia wsi. Cóż prostszego nad to, że siedząca na nim kobieta, nie spodziewając się nagłego skoku, wypuściła z rąk dziecię, a to, padając, zabiło się? Taksamo dobrze mogło się było nie zabić. Przypadek sprawił też, że kobieta owa, nie mogąc się utrzymać na galopującym mule, zleciała z niego, nie zdążywszy nogi wyjąć ze strzemienia i wleczona przezeń po twardej wyboistej grudzie gościńca, również skonała. Czy można się dziwić, że mąż jej widząc to, rzucił się z kijem w ręce na napastnika? Dziwiłby się temu chyba człowiek zupełnie obrany z rozumu. Ale jakże jeden podoła dziesięciu? Nie podoła, to jasne — i wkrótce też śmiałek padł na gościńcu, w którego wyboje wylał się mózg z jego rozbitej czaszki. Tak więc wszystko było jasne, proste i najzupełniej rozumne i każdy wiedział, że inaczej nie mogło być — a tylko wynik tego wszystkiego był zupełnie niespodziewany. Oto mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ wymordowali do nogi jedną rodzinę z zaprzyjaźnionej sobie „Wsi Mówiącego Konia“.
Wszystko, co się stało potem, było niemniej jasne i proste, a zupełnie nie oczekiwane w skutkach. „Wieś Mówiącego Konia“, dowiedziawszy się o krwawych czynach swych sąsiadów, nad wieczorem napadła na nich, zbrojna w pałki, oskardy, motyki i łopaty. Rozumie się, że mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“, spodziewali się tego i mieli się na baczności. Mściciele, którzy uderzyli z wielką furją i gwałtownością, zostali odparci, ale po obu stronach padło po kilkunastu ludzi i żadnej wątpliwości nie ulegało, że na tem się skończyć nie może. — Mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ postanowili zatem dla miłego spokoju zaraz tej samej nocy napaść na swych sąsiadów i rozgromić ich tak, aby odebrać im ochotę do dalszych bójek, uniemożliwiających wszelką pracę.
Noc jasna i księżycowa sprzyjała temu pokojowemu przedsięwzięciu. Uzbroiwszy się w zakrwawione łopaty, motyki i oskardy, bitni mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ wyruszyli w pole i podszedłszy cicho pod bramę „Wsi Mówiącego Konia“, skoczyli do szturmu. Jak zwykle wieś otoczona była wałem strzeżonym przez członków „Towarzystwa Strzegącego Plonów“ i wtargnięcie do niej nie było bynajmniej łatwem zadaniem. Ale i mieszkańcy „Wsi Mówiącego Konia“, mieli też dość tego wszystkiego, uszykowawszy się tedy na rynku, otworzyli bramy, aby bój przyjąć.
Rozpoczęła się straszna bitwa. Z obu stron skoczyły ku sobie ciemne, smukłe postacie z warkoczami, które tańczyły w powietrzu jak rozwścieczone węże. Rozległ się przejmujący zgrozą pisk żądnych krwi bojowników, ciszę nocną zmąciło wycie i szczekanie kobiet, sypiących najwymyślniejszemi obelgami. Dał się słyszeć głuchy odgłos razów i kijów, łamiących się na czaszkach. Psy wyły, skomlały, lub też warcząc głucho, rzucały się w bój z wyszczerzonymi zębami. W białych blaskach księżyca wyglądało to, jak dwie armje walczących ze sobą szatanów.
Tu znów z kilku towarzyszami odznaczył się młody, pełen zapału i kochający swą wieś Wei-hsin Yang. Gibki, odważny, wysoki a silny, rzucał się na wszystkie strony, rażąc motyką nieprzyjaciół. Z jego ręki padł wójt „Wsi Mówiącego Konia“, z jego ręki zginęło kilku najodważniejszych jej obrońców, a gdy wreszcie najeźdzcy zwyciężyli i przystąpili do gromienia sprzętów i mordowania kobiet kryjących się po chatach, Wei-hsin Yang podobny był niszczącemu płomieniowi. Albowiem świętą jest sprawa pokoju i krwi dla niej skąpić nigdy nie wolno — ani swojej krwi ani wrogów.
Nad ranem „Wieś Mówiącego Konia“ wyglądała, jak może wyglądać wieś, przez którą przejdzie horda rozbestwionych Mongołów. Część mieszkańców padła trupem lub zaścieliła pole, okryta ranami; reszta pierzchła i pochowała się po krzakach, jamach, rowach i studniach. Zwycięzcy nie rabowali, wiedząc dobrze, że każdy zrabowany przedmiot świadczyć będzie przeciw nim w śledztwie. Zato niszczyli wszystko, co im w ręce wpadło, chcąc w jak największe ubóstwo pogrążyć a zatem i osłabić nieubłaganego od dziś przeciwnika, aby w ten sposób odwlec chwilę nieuniknionego zresztą odwetu. O wschodzie słońca, dokonawszy dzieła, odeszli i wrócili do swej wioski okryci krwią i uzbrojeni, lecz spokojni już o swój byt i zadowoleni z siebie. Zrobili, co do nich należało.
Wszyscy chełpili się swem bohaterstwem i swemi mężnymi czynami, najwięcej jednak mówiono o niezwyciężonym Wei-hsin Yangu i jego rówieśniku, młodym Yi-hang Mao. Ten, choć drobny i wątły na pozór, wielu przeciwników unieszkodliwił przy pomocy ciężkiego oskarda, którym zręcznie przetrącał im golenie. Obaj dzielni młodzieńcy przyjmowali pochwały ze skromnością i wstydliwością, pięknie świadczącą o ich wzniosłym sposobie myślenia i dobrem wychowaniu.
Samo niebo, jak gdyby uznając słuszność sprawy mieszkańców „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“ i pragnąc ich za poniesione dla niej trudy i ofiary wynagrodzić, zaczęło się naraz chmurzyć i załzawiać. Do słońca zlatywały się coraz rojniej małe, czarne obłoczki. Przylepiając się jeden do drugiego, wkrótce zmieniły się w ogromnego czarnego smoka, który naraz z otwartą paszczą rzucił się na bledniejące z przerażenia słońce.
Cień padł na świat.
A wkrótce potem zabębnił na spiekłych polach obfity deszcz i w niezliczonych rowach i kanalikach zaszumiały gęste, żółte strumienie.