<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Krwawa chmura
Wydawca Nakładem Wydawnictwa Polskiego
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia M. Schmitta i s-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Jak proste, naturalne i nieuniknione było wszystko to, co się stało dotychczas, tak jedynie rozumnem i odpowiadającem konieczności każdy nazwie wszystko, co w dalszym ciągu uczynili mądrzy i rozważni mieszkańcy „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
Nie mogło ulegać najmniejszej wątpliwości, że urzędnicy „yamenu“ (stolica władz okręgowych) w którym leżała miłująca pokój rodzinna wieś Wei-hsin Yanga, nie ocenią sprawiedliwie jej pokojowych dążności, lecz narzucą jej śledztwo uciążliwe i dotkliwe grzywny i kary cielesne. Śledztwo takie, krzywdzące i przynoszące ujmę wszelkiej sprawiedliwości, nie raz niszczyło wieś gorzej od mściwego napadu złych sąsiadów. Jak tej klęski uniknąć — nad tem zastanawiali się długo i gruntownie najmędrsi gospodarze.
Co uradzili pozostało narazie w tajemnicy, niedługo jednak trzeba było czekać na jej odsłonięcie. Oto naraz w kilku domach dały się słyszeć krzyki, klątwy, odgłosy razów, zawodzenie i płacz. To z tej to z tamtej chaty glinianej wypadał na ulicę parobek ścigany przez ojca, który niemiłosiernie okładał go kijem. Niektórzy chłopcy padali twarzą na ziemię, i trwali tak, w milczeniu znosząc bicie. Inni przerażeni i zdziwieni zarazem zmykali, nierzadko obficie brocząc krwią i w podartej odzieży. Jeden, straciwszy snać panowanie nad sobą, ośmielił się rękę na swego ojca podnieść — ale tego natychmiast ubito.
Niemniej czarna niewdzięczność spotkała mężnego Wei-hsin Yanga. Ojciec przystąpiwszy do niego, rzekł:
— Jesteś mordercą, zabiłeś szanownego wójta „Wsi Mówiącego Konia“, oraz kilku z najprzedniejszych, najcnotliwszych jej obywateli. Zmówiłeś się widać ze wszystkimi niegodziwymi łotrami, którzy napadli na naszych sąsiadów. Być może nawet, że byłeś ich przywódcą. Ani ja, ani bracia twoi nie mogą odpowiadać za twe niegodziwe postępki. Opuść mi natychmiast ten dom, i idź dokąd cię oczy poniosą, jeśli nie chcesz, abym cię ukarał tak, jak na to zasługujesz. Kary śmierci na ciebie mało.
Przyzwyczajony do bezwzględnego posłuchu Wei-hsin Yang natychmiast wstał, nie myśląc nawet o oporze.
— Dokąd mam iść? — spytał jednakże zdziwiony, bo poza swoją wsią i kilku sąsiednimi, świata nie znał.
— Dokąd cię uciekające nogi poniosą! — odpowiedział mu ojciec gniewnie.
— Cóż będę jadł? Nikt nie je za darmo. Nie mam ani grosza.
— Byłżebym tak głupi, abym sypał pieniądze do trumny? — krzyknął ojciec. Chciałbyś krzywdzić moje dzieci, włóczęgo bez ojca i matki?
I nie wdając się w dłuższe pertraktacje, kijem wypędził syna na ulicę a potem pognał go przed sobą jak psa, rzucając za nim kamieniami.
Wśród złorzeczeń, razów i świstu przelatujących koło głowy kamieni, Wei-hsin Yang uciekał ze wsi. Niejeden kamień go trafił a droga przez wieś była długa. W jednem miejscu Wei-hsin Yang ujrzał już jakiś nieruchomy kłębek szaro-niebieski, leżący w kałuży krwi. Zrozumiał, że biegnąc przez wieś, może paść po drodze. Więc naraz rzucił się w ciasną uliczkę między chaty, dopadł niskiego, rozsypującego się, glinianego wału, opasującego wieś, przeskoczył go i pędem pognał naprzełaj przez mokre i szarugą deszczową zawleczone pola. Biegł tak nie oglądając się, a wciąż słyszał za sobą klątwy, okrzyki, szczekanie psów, i kroki już już doganiającej go pogoni. Jak jeleń przesadzał rowy, przeskakiwał niskie płoty, brnął przez kanały, nie ustając w biegu, choć dech świstał mu w piersi a pot zalewał oczy. Gwar wzburzonej wsi oddalał się coraz bardziej ale kroki kogoś ścigającego rozlegały się wciąż wyraźniej i bliżej.
Ktoś pędził za chłopcem.
Wtem Wei-hsin Yang, goniąc tak jak ścigany lis, ujrzał przed sobą szeroki rów pełen żółtej wody. Chcąc go przesadzić, wbiegł pędem na sterczący tuż nad nim kopczyk graniczny, lecz pośliznąwszy się na mokrej glinie, stracił równowagę i zjechał w wodę. Rów nie był bardzo głęboki i kiedy chłopak zerwał się, pokazało się, iż woda sięga mu tylko po piersi. Ale długi bieg tak go wyczerpał, iż nogi więzły mu w grząskiem błocie, a ledwo krok zrobił, znowu się przewrócił. Napół na czworakach, to znów słaniając się, dobrnął z trudem do drugiego brzegu. Tam stanął, nie mając siły wdrapać się na strome i oślizgłe zbocze. Rozczapieżywszy palce, rękę jak klamrę wbił w glinę i tak stał, słaniając się i dysząc ciężko. Pot zmięszany z gliniastą wodą zalewał mu powieki, przed oczami latały wielkie, czarne koła, w uszach huczało.
Chłodna woda orzeźwiła go. Zgubił czapkę i w rzęsistym deszczu stał z gołą głową. Woda zciekała mu z włosów za kołnierz, jakby głaszcząc i łaskocząc pieszczotliwie. Kiedy wreszcie otworzył oczy ujrzał w rowie wodę żółtą, gęstą, brudną i stojącą jak zwykle. Okrzyki gonitwy zcichły. Tylko deszcz szumiał monotonnie dokoła.
— Wei-hsin Yang, bracie! — odezwał się czyjś życzliwy głos. — Nie jesteś ranny?
Wei-hsin Yang drgnął i podniósł przerażone oczy.
Na przeciwległym brzegu, ukrywszy się za kopcem granicznym, siedział Yi-hang Mao, jego rówieśnik, sąsiad i towarzysz ostatnich bojów.
— Wypędzili nas, aby w „yamenie“, całą winę zrzucić na nas — mówił Yi-hang Mao. — Słuszną jest rzeczą, aby zamiast całej wsi cierpiało kilku. W domu mego ojca pozostało jeszcze pięciu braci. Rąk roboczych będzie dość, a o jedne usta mniej. Twój ojciec ilu ma synów prócz ciebie?
— Czterech — odpowiedział machinalnie Wei-hsin Yang. Odpowiedział, ale w gruncie rzeczy myślał w tej chwili o tem tylko, iż dobrze jest, że tu Yi-hang Mao siedzi, a nie który z prześladowców. A po chwili zapytał:
— To więc ty goniłeś za mną?
— Nie goniłem za tobą, o Wei-hsin Yang, mój bracie, lecz uciekałem wraz z tobą! — prawie z płaczem żalił się mały Yi-hang Mao. — Omal, że mnie nie zabili. Musieli się okazać srogimi wobec nas, inaczej nie uwierzonoby im w “yamenie“.
— Przecież ja nikomu nigdy nie zrobiłem nic złego — skarżył się Wei-hsin Yang — a dzisiejszej nocy biłem się jak lew. Zacóż teraz mam iść pomiędzy obcych, głodny, zbity jak pies i bez grosza? Cóż poczniemy?
Milczeli przez jakiś czas. Wei-hsin Yang mięsił glinę w zaciskającej się mimowoli pięści, Yi-hang Mao oplótł dłońmi kolana i oparł na nich brodę.
Po jakimś czasie podniósł głowę i patrząc w oczy Wei-hsin Yangowi, zaczął mówić:
— Posłuchaj mnie, Wei-hsin Yang, mój bracie. Jesteśmy obaj pyłkami nic nie znaczącymi, żebrakami bez grosza i bez dachu nad głową. Tak chciał los. Do domu wracać nie możemy — to znaczy, że musimy iść w świat. Dokąd? Nie wiem, i ty też nie wiesz, bo świat jest wielki. Ale ja, którym pracował przez dwa lata w naszym sklepie wiejskim, słyszałem, iż jest na nim wiele wielkich i dziwnych miast, gdzie ludzie bogaci płacą nie kieszami, lecz srebrem a nawet złotem. Świat jest ogromnie bogaty, tylko że tacy wieśniacy jak my i nasi ojcowie, nic o tych bogactwach nie wiedzą. Pójdziemy zatem i będziemy szukali bogactw na świecie.
— Dokąd pójdziemy?
— Tam, dokąd nas zaprowadzą gościńce, rzeki życia ludzkiego — odpowiedział Yi-hang Mao. — Nie trzeba się bać świata. Niema w nim nic gorszego niż we własnym domu.
Wei-hsin Yang patrzył przez chwilę na swego towarzysza. Yi-hang Mao zawsze miał dziwny wpływ na niego. Jeszcze w szkole, gdzie Wei—hsin Yang przez jakiś czas bezskutecznie próbował brać się za bary z wiedzą, okrągła, żółta twarzyczka Yi-hang Mao okraszona ciemnemi rumieńczykami i ożywiona łagodnemi, agatowemi oczami wywierała nieprzeparty urok na wszystkich. Yi-hang Mao umiał mówić tak rozumnie i słodko zarazem, że robił ze wszystkimi co chciał. Kto wie nawet, czy nie zostałby uczonym, gdyby nad szanowne księgi nie przekładał pracy w polu a także w sklepie wioskowego kupca. Sprytny, ruchliwy a zawsze wesoły i grzeczny, wszędzie musiał się wkręcić, wszystko wiedział, każdemu pomógł, za co też wszyscy go lubieli. A mimo to musiał teraz zmykać.
Wei-hsin Yang patrzył na niego i rozmyślał. Rozumiał dobrze, że nic mądrzejszego od swego towarzysza nie wymyśli. Czuł też, że nie będzie mógł przecie spać w tym rowie a doprawdy nie wiedział w którą stronę się obrócić. Więc pokiwał głową a w końcu rzekł z rezygnacją:
— Hao! (Dobrze!) Ty prowadź, ja idę za tobą.
Yi-hang Mao usunął się ostrożnie w wodę, przebrnął przez rów na drugą stronę i poszedł wodą naprzód, ręką trzymając się brzegu.
— Ten rów skręca ku „Kaczemu Gniazdu Rodziny Czau“, gdzie dalej jest dwór bogatej rodziny Czau. Polami możemy dojść do gościńca. Niedaleko gościńca jest mały cmentarz rodziny Czau, wysadzany starymi, czarnymi świerkami. Tam wypoczniemy i poczekamy do wieczora. Teraz deszcz pada, w polach nikogo niema. Stróże „Towarzystwa Strzegącego Plonów“ nie pilnują pól bogatego dzierżawcy. O zmroku jeden z nas wyjdzie z cmentarza w pole i przyniesie co tam znajdzie do zjedzenia. A kiedy noc zapadnie — pójdziemy.
— Dokąd? — spytał Wei-hsin Yang.
— Na północ! — odpowiedział z wiarą mały, żwawy Yi-hang Mao.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.