Kryształowy korek/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kryształowy korek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Polska Fr. Zemanka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Tłumacz | Jan Las |
Tytuł orygin. | Le Bouchon de cristal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po tem wszystkiem Arsen czuł się upokorzonym, a przytem wyczuwał niejasno bezpośrednie niebezpieczeństwo. Dotąd popełniając śmiałe i dowcipne zamajchy, umiał zawsze w ostatniej chwili zjednać sobie sy m p atię publiczności, zwłaszcza tej co lubi się śmiać i przebaczać wiele, byleby kawał był dowcipny i dobrze udany. Ale teraz ta krew, którą przelał Vaucheray, stawała pomiędzy nim, Arsenem Lupin a licznymi jego zwolennikami. Nie on wprawdzie popełnił morderstwo, ale mimo to ohyda spełnionego czynu spadała na niego. Poznał to odrazu ze sposobu, w jaki pisały gazety o wczorajszym rabunku. Drugim niepokojącym faktem, było wtargnięcie nieznanej jakiejś tajemniczej osobistości do jego najskrytszego schronienia, jakiem było małe mieszkanko przy ulicy św. Filipa. Tylko Gilbert mógł zdradzić komuś jego adres. Nie sądził, aby go zdradził przed policją, chłopak był na to za uczciwy. Ale miał widocznie kogoś, z kim zniósł się już po uwięzieniu, kogoś bliskiego, zaufanego i który równie jak on, przykładał ogromną wagę do posiadania kryształowego korka.
Opuścił też Lupin bez namysłu mieszkanie swe przy ulicy św. Filipa, przyrzekając sobie uroczyście, że tam już nigdy nie wróci — i przeniósł się do innej dzielnicy, gdzie miał własny ładny hotelik, zarządzany pod cudzem nazwiskiem. Tu mógł się czuć zupełnie bezpiecznym i zastanowić się lepiej nad położeniem.
— Trzeba przedewszystkiem znaleźć punkt wyjścia — rzekł do siebie. — Skoro ten będzie trafnie obrany — dalsze wnioskowanie pójdzie już samo przez się. A więc, kto był pierwszym właścicielem kryształowego korka? Poseł Daubrecą, człowiek bogaty, wpływowy, lecz powszechnie znienawidzony. On przedewszystkiem znać musi przyczyny, które nadają taką wartość kryształowemu talizmanowi. Rzecz oczywista, że korek sam przez się nic nie znaczy. Ale musi to być symbol, godło, klucz, służący do rozwiązania jakiejś zagadki.
Tegoż jeszcze dnia Arsen Lupin przybrał na siebie postać starego emeryta. Ustroiwszy twarz w siwe faworyty i zmieniwszy ją ze zwykłem swem mistrzowstwem, wziął do ręki grubą laskę z ciężką złoconą gałką, okręcił szyję jedwabnym szalikiem i rozpoczął systematyczną przechadzkę, która przyprowadziła go dwa razy w ciągu dnia w okolice willi, zajmowanej przez posła. Willa ta stała przy alei, wysadzanej drzewami, gdzie Lupín spoczął parę razy na ławce — wprost naprzeciw mieszkania Daubrecqua.
Pierwszym razem nie zauważył nic szczególnego, widział tylko posła, wychodzącego z domu i mógł się mu dokładnie przypatrzyć. Był to człowiek liczący na oko około 45 lat, średniego wzrostu, ale krępy i atletycznej budowy. Zauważył odrazu Lupin energiczną głowę, osadzoną na grubym karku i olbrzymie muskularne pięści, wtłoczone z trudem w glansowane rękawiczki. Krótki, rudawy zarost, nie łagodził bynajmniej wrażenia, jakie wywierał rysunek dolnej szczęki, szerokiej i trochę naprzód wysuniętej, co znamionuje, jak wiadomo, upartą wolę i silną przewagę zmysłowych instynktów.
Ubranie pana posła pochodziło od najlepszego krawca, a spinka zatknięta w krawacie oszacowaną być mogła na kilkadziesiąt tysięcy franków.
— Ten człowiek lubi dobrze żyć i ma na to dość zdrowia i pieniędzy — zauważył w duchu Lupin, po tych pierwszych oględzinach. — Muszę jednak zapoznać się bliżej z jego życiem.
Sposobność ta nastręczyła mu się niebawem. Już za drugą swą bytnością przed willą Daubrecq’a zauważył, że nie on jeden śledzi jego kroki. Dwóch agentów policyjnych chodziło krok w krok za panem posłem. Byli oni oczywiście ucharakteryzowani na zwykłych przechodniów i nikt inny, prócz Arsena Lupina, nie zauważyłby właściwej ich roli.
— Ho, ho! — pomyślał — zatem pan poseł uchodzi w oczach władz za osobę potrzebującą opieki. — Ale dalsze badania dowiodły mu, że policja nie zajmowała wobec Daubrecqua stanowiska opiekuńczego, lecz przeciwnie, śledziła go wbrew jego woli i zapewne mimo jego wiedzy.
W trzy dni po rabunku willi w Enghien pan poseł przekroczył próg swego paryskiego mieszkania o godzinie siódmej wieczorem.
Lupin jak zwykle znajdował się na stanowisku. Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród agentów, okrążających willę Daubrecq’a, poznał ni mniej ni więcej, tylko samego dyrektora policji pana Maurycego Prasville. Czekał on widocznie na odejście Daubrecq’a, paląc papierosa jak zwykły przechodzień, zaledwie jednak Daubrecq znikł na zakręcie ulicy, Prasville wstał szybko z ławki i zbliżył się do czekających na niego agentów. Na jego wszechwładny rozkaz uchyliła się żelazna krata, oddzielająca dom Daubrecq’a od ulicy. Arsen Lupin rozumiał wybornie, co to znaczyło.
— Tajna rewizja w mieszkaniu pana posła — szepnął do siebie — a gdybym i ja wziął w niej udział? — Bez chwili wahania przystąpił do drzwi jeszcze niezamkniętych, przy których czuwał stróż domu.
— Ci panowie już są? — rzucił pytanie tonem człowieka, na którego czekają.
— Tak jest, są właśnie w gabinecie pana posła — odpowiedział stróż. Był to widocznie człowiek oddany policji. Lupín wszedł do domu pewnym krokiem. W razie gdyby go zapytano po co tu przybył, zamierzał przedstawić się jako jeden z dostawców pana posła.
Nie przyszło jednak do tego. Lupin przeszedł bez przeszkody pustą sień i salę jadalną, poczem znalazł się w ciemnym, długim korytarzu. Wtedy posłyszał szmery głosów, wychodzące z pokoju, z którego oszklone do połowy drzwi, wychodziły na ów korytarz. Przycisnąwszy się do ściany, wprost naprzeciw tych drzwi, mógł wybornie śledzić wszystko co się działo w gabinecie Daubrecqua, w którym zapalono już światło. Zobaczył więc duże biurko zarzucone papierami, a pod ścianami szafy pełne książek. Dyrektor policji stał pośrodku i kierował ruchami swoich podwładnych, jak kapelmistrz dyrygujący orkiestrą. Agenci zdejmowali z półek po jednej książce i wytrząsali je starannie, w nadziei, że coś z nich wypadnie.
— Szukają widocznie jakiegoś papieru — pomyślał Lupin. Po chwili usłyszał zniechęcony głos Maurycego Prasvillea:
— Wszystko to napróżno — nie znajdziemy. — Poszukiwania trwały dalej. Poruszano każdy przedmiot, stojący na biurku, uważając jednak pilnie, aby go znów postawić na dawnem miejscu. Nagle Prasville zauważył stojącą na małym stoliku karafkę z wodą. Porwał ją szybko, a raczej wyjął z niej korek szklanny i przypatrywał się mu długo pod światło.
— Cóż to! — pomyślał Lupin — i ten jak widzę szuka korka. Ale Prasville wsunął korek napowrót do flaszki i czuwał dalej nad robotą swych agentów. Trwało to dobrą godzinę. Dopiero około dziewiątej wieczór wszedł do gabinetu człowiek, w którym Lupin poznał agenta śledzącego zazwyczaj Daubrecq’a.
— Powraca już — oznajmił półgłosem.
— Pieszo? czy dorożką? — spytał Prasville.
— Pieszo.
— W takim razie nie potrzebujemy się śpieszyć
Zwolna, spokojnie, poustawiali posuwane przedmioty i wyszli z gabinetu przez salę jadalną bezpośrednio z nim złączoną.
Lupin pozostał sam.
Nie mógł wyjść razem z agentami, bo poznaliby niezawodnie, że nie jest jednym z nich. Słychać już było zgrzyt klucza obracanego w zamku. — To Daubrecq otwierał drzwi wchodowe — Lupin, który słyszał poprzednio w czasie rozmowy agentów, że Daubrecq wyszedł dla zjedzenia obiadu w restauracji, wywnioskował stąd, że nie wejdzie do sali jadalnej, sam więc postanowił ukryć się za pluszową portjerą, przysłaniającą drzwi od gabinetu. Daubrecq wszedł istotnie przez korytarz i usiadł przy biurku, odkręciwszy poprzednio elektryczne światło. Wtedy dopiero Lupín miał sposobność przypatrzyć mu się lepiej.
Człowiek ten miał uderzającą budowę czaszki. Czoło jego było dziwacznie poryte i pokryte guzami. Nie było to z pewnością czoło zwyczajnego człowieka. Daubrecq wydobył z kieszeni piankową fajkę, napchał ją tytoniem, który wyjął z zaklejonej paczki, stojącej na biurku. Siedział tak czas jakiś otoczony kłębami dymu, a potem zadzwonił. We drzwiach ukazała się kobieta, czysto ubrana, zapewne służąca, prowadząca gospodarstwo pana posła, który nie był żonatym. Czekała w milczeniu na rozkazy swego pana.
— Klementyno — spytał poseł — czy to ty wpuściłaś tych ludzi?
Kobieta zawahała się z odpowiedzią.
— Nie baw się tylko w kłamstwa — rzekł surowo — wiem przecie dobrze, że tak ty, jak twój mąż jesteście nasłani przez policję, ale przecie i ja wam płacę.
— Wpuścił ich tu mój mąż — rzekła wtedy Klementyna.
— A wielu ich było? — Najpierw pięciu, potem jeszcze jeden, a potem jeszcze trzech.
Daubrecq liczył na palcach.
— 5 + 1 + 3 — to czyni razem 9.
— A czy byli ci sami, co zwykle?
— Nie, jeden był inny, a także ten, który im rozkazywał.
— A jakże wyglądał ten, który im rozkazywał?
— Wysoki, brunet z dużemi wąsami.
— Prasville — zaśmiał się Daubrecq — zatem sam pan dyrektor raczył się trudzić.
Zamyślił się, a potem wziąwszy ćwiartkę białego papieru, nakreślił na niej 3 cyfry.
8 — 9 = 1.
— Klementyno! — rzekł nagle Daubrecq. — Wszak chodziłaś do szkoły będąc dzieckiem.
— A jakże proszę pana.
— A uczyli was rachunków?
— Uczyli proszę pana.
— Mimo to nie umiesz rachować.
— Przecie wyliczam się zawsze co do grosza z pieniędzy, danych na kupno.
— Tak, ale nie jesteś widocznie biegłą w odejmowaniu, skoro nie wiesz, że osiem od dziewięciu czyni jeden.
Kobieta stała z otwartemi szeroko oczyma, nie rozumiejąc, do czego jej pan zmierza.
Daubrecq tymczasem powstał z miejsca i chodził po pokoju, założywszy ręce w tył.
— Panie dziewiąty — rzekł nagle, stając przed portjerą, za którą był ukryty Lupin — wychodź pan proszę, abym mógł dać swej gospodyni praktyczną lekcję rachunków.
Lupin widząc się odkrytym, rozsunął firanki i stanął przed obliczem pana posła. Nie wiedział jeszcze, jak się to skończy, ale Daubrecq imponował mu swoją flegmą.
— Wszak mówiłaś sama — mówił dalej Daubrecq do swej służącej — że było tu dziewięciu ludzi, jakże więc mogłaś nie zauważyć, że wyszło ich tylko ośmiu, skoro ja, który widziałem ich tylko zdaleka, sprawdziłem ten fakt.
— Przysięgam panu — broniła się Klementyna — że to nie ja go tu ukryłam, nie wiedziałam wcale, że tu został.
— Mniejsza z tem, choć co prawda nie wiem, za co ten poczciwy Prasville opłaca was, ciebie i twego męża.
— A panu musiało tam być duszno? — dodał, zwracając się do Lupina.
— Cokolwiek panie pośle, ale skoro mię pan uwolnił, mam zaszczyt pożegnać.
— A nie, zaczekaj pan jeszcze, panie dziewiąty — zaniesiesz odemnie kartkę twojemu panu Maurycemm Prasville. — Lupin był wprawdzie zadowolony, że Daubrecq wziął go za jednego z agentów policyjnych, ale jednocześnie drażnił go lekceważący i drwiący ton, jakim do niego przemawiał.
Nie nawykł do tego, by sam miał być celem pośmiewiska. To też wrzał w duchu stłumionym gniewem. Daubrecq nakreślił tymczasem parę słów, które wsunął do koperty — adresując: Do czcigodnego Maurycego Prasville — dyrektora policji paryskiej.
— Tak więc kochanku — dodał zwracając się do Arsena — zawieziesz ten list temu poczciwemu Prastille — ciebie zaś upoważniam chętnie do bywania w moim domu. Odprowadź go Klementyno, a gdy tu kiedy przyjdzie, przyjąć go możesz z otwartemi rękoma.
Arsenowi nie pozostało nic innego, jak pójść za «trzymanym rozkazem, było to i tak aż nadto szczęśliwe zakończenie tych ryzykownych odwiedzin. W dodatku miał w ręku list, który rozjaśni mu może tajemniczy stosunek zachodzący pomiędzy posłem Daubrecqem a sprawą kryształowego korka. Tajemnica ta zaciekawiała go coraz bardziej — a przytem zaczynał już troszczyć się o Gilberta, który siedział w więzieniu pod zarzutem morderstwa, którego nie popełniŁ Po drodze streszczał Lupin w myśli odniesione wrażenia.
— Ten Daubrecq to szczwany lis, kuty na cztery nogi, a przytem nieprzyjemna fizjognomja. I pomyśleć, że traktował mnie tak zgóry. No! ale odpłacę mu to przy pierwszej sposobności.
— Przybiegłszy do domu, Lupin rozerwał drżącą ręką kopertę, zawierającą liścik Daubrecq’a do dyrektora policji. List ten brzmiał jak następuje:
- Mój dobry Prasville!
- Mój dobry Prasville!
- „Miałeś ją pod ręką. Tak, tak, dotykałeś jej prawie. Odrobinę sprytu, a byłbyś ją miał. Ale ty — i spryt — mój Boże! Jakże nisko upadła Francja, skoro taki jak ty... No ale dość tego, do zobaczenia kochanku. Gdybym cię kiedy zastał przy tej robocie, nie weźmiesz mi chyba za złe, że potraktuję cię jak zwykłego włamywacza“.
Zuchwały ten list nie doszedł wprawdzie rąk dyrektora policji, dla którego był przeznaczony, ale Lupin spodziewał się wyciągnąć z niego nieopisane korzyści. Zastanawiał się nad poszczególnemi jego zdaniami, zestawiał je i porównywał: „Miałeś ją pod ręką“ — pisał Daubrecq — zatem nie mógł mieć na myśli kryształowego korka, bo w takim razie powiedziałby zapewne: „Miałeś go pod ręką.“ A może był to tylko wybieg z jego strony. Ale przedewszystkiem, dlaczego Daubrecq, dlaczego ten poseł wpływowy, który trzęsie Francją, jest przedmiotem tak czułej opieki ze strony policji? Czego szukają u niego z taką zajadłością?
Co ukrywa? czego jest panem? — jaką tajemnicę posiada i dlaczego władze, mając go za człowieka niebezpiecznego, nie każą go poprostu aresztować? Na te wszystkie pytania nie znalazł narazie żadnej odpowiedzi, a tymczasem w domu czekała go nowa niespodzianka. Zamieszkał on teraz przez ostrożność w najlepszem, najpewniej szem swojem schronieniu — to jest w mieszkaniu położonem przy ulicy Chateaubrianda, tuż obok Łuku triumfalnego.
Tu założył sobie rodzaj biura telefonicznego, w którem zbiegały się wiadomości różnych jego wspólników, których posiadał we wszystkich sferach towarzyskich.
Trzymał tu zaufanego służącego imieniem Achiles, którego obowiązkiem było przyjmowanie wiadomości telefonicznych, a także listów, nadchodzących zresztą bardzo rzadko, bo ułożonem było, że adres ten używanym będzie tylko dla spraw największej wagi. Ociwiedzin nie przyjmował tu Arsen prawie żadnych, to też zdziwił się niemało, gdy Achiles oznajmił mu już na progu, że czeka na niego jakaś kobieta.
— Czy znasz ją? — zapytał swego służącego.
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz?
— Miała twarz starannie zasłoniętą w chwili, gdy tu weszła.
— I siedzi w salonie?
— Tak jest.
— Mogłeś się jej więc przypatrzeć — a właściwie dlaczego ją tu wpuściłeś?
— Bo pytała o pana Michała Beaumont.
Było to nazwisko, pod którem Lupin znanym był paryskim swym wspólnikom. Zatem kobieta ta chciała go widzieć. Przed wejściem do salonu Arsen zatrzymał się chwilę, a serce zabiło mu mocniej. Kim jest owa kobieta i jak wygląda? Czy jest młodą i piękną? Czy szuka jego opieki? Zdarzało się już nieraz, że Arsen stawał się wybawcą pięknych, a choćby tylko miłych kobiet, prześladowanych przez los. Chwilowo nie miał nawiązanej żadnej tego rodzaju intrygi, a był zawsze słabym wobec płci pięknej.
Zapomniał też na chwilę o pośle Daubrecq i jego kryształowym korku i uśmiechał się, podkręcając zalotnie wąsa. Ale za chwilę już powrócił do przedpokoju mocno rozczarowany.
— Tam niema nikogo — rzucił gniewnie. — Cóżeś mi to naplótł o jakiejś kobiecie. — Słysząc to, Achiles, pobiegł co żywo do salonu. Nie było tam w samej rzeczy nikogo.
— A przecież widziałem ją przed paru minutami, jak pana tu widzę — biadał Achiles. Był tak szczerze zafrasowany, że trudno go było posądzać o kłamstwo, a zresztą, gdyby był wspólnikiem tajemniczej kobiety, mógł poprostu zataić jej wizytę przed Arsenem.
Niemniej Lupin zmył głowę swojemu służącemu.
— I gdzieżeś był trutniu w czasie, gdy ta osoba przebywała w salonie?
— Tu w przedpokoju, nie ruszyłem się ani na chwilę. Musiałbym ją widzieć wychodzącą.
Mieszkanie miało jedno tylko wyjście przez korytarz.
— A jednak musiała wyjść, skoro jej tu niema — mruknął Lupin. On przecie wiedział lepiej, niż kto inny, że w najtrudniej szem położeniu przedsiębiorczy człowiek znajdzie zawsze jakiś sposób utorowania sobie drogi do odwrotu.
— Znudziła się widocznie oczekiwaniem i wyszła; ale którędy? — powtarzał Achiles.
— Raczej zapytać siebie trzeba, poco tu weszła — odrzekł na to Lupin. Odpowiedź na to pytanie znaleźć miał niebawem. Przyglądał się dokoła, chcąc się przekonać, czy nic mu nie zginęło. Wszystko leżało na zwykłem miejscu, a zresztą nie było tu żadnego kosztownego przedmiotu, żadnego dokumentu, nic zgoła, coby mogło obudzić czyjąbądź chciwość. Czemże więc wytłómaczyć to zagadkowe zniknięcie?
— Czy miałeś dziś telefon? — spytał wkońcu Lupin swego służącego.
— Nie panie, nikt nie telefonował.
— A listy? — Był jeden, przyniesiony wieczorną pocztą.
— Daj mi go.
— Położyłem go jak zawsze na kominku w pańskim gabinecie. Lupin wydobył z kieszeni klucz od gabinetu, który nosił zawsze przy sobie, podczas gdy drugi znajdował się w kieszeni Achilesa. Drzwi zamknięte były na spust podwójny, przekręcił więc klucz w zamku i zaświecił elektryczne światło. Podszedł prosto do kominka, ale listu nie znalazł. Zawołał wtedy służącego, powściągając z trudnością gniew.
— Niema tu wcale listu.
— Chyba go pan niedokładnie szukał.
— Niema go mówię ci. — Szukali więc obaj, poruszając i odstawiając każdy z osobna przedmiot, ale listu nie było nigdzie, znikł bez śladu. Achilles klął zcicha, drżąc jednocześnie przed gniewem swego pana.
— To ona go zabrała — mruczał przez zęby — ukradła list i uciekła z nim.
— Kto, ta kobieta?
— A któżby inny.
— Oszalałeś chyba. Wszak mówiłeś mi sam, że kobieta nie ruszała się z salonu i żeś ją miał wciąż na oku. Klucz miałeś jak sądzę przy sobie. Salon niema żadnego połączenia z moim gabinetem. W jakiż więc sposób owa kobieta dostać się mogła do przyległego pokoju?
— Może przez okno — zauważył Achiles.
— Jakto? Po gzymsie, jest więc chyba zawodową akrobatką. Ależ w takim razie ćwiczenia jej zwróciłyby uwagę licznych gapiów. A więc jest lekkim, nieważkim duchem, który przenika przez ściany — dodał gorzko Lupin.
W każdym razie fakt był faktem i należało się z nim liczyć. Nieznana kobieta weszła do domu jawnie, a znikła z niego cicho i niepostrzeżenie jak duch, celem zaś jej wizyty było widocznie zabranie owego listu, który zniknął w sposób równie jak ona tajemniczy. Arsen musiał użyć całej siły woli, aby nie wybuchnąć potokiem złorzeczeń. Silił się na spokój i próbował wybadać swego służącego.
— W każdym razie ty sam otrzymałeś list z rąk listonosza?
— Tak jest.
— A przypatrzyłeś mu się dokładnie?
— Tak.
— Adresowany był do mnie?
— Ależ tak. Do pana Beaumont Michała.
— Jak powiedziałeś?
— Do pana Beaumont Michała.
— A więc na kopercie wypisane było najpierw nazwisko a potem imię.
Arsen wiedział już co to znaczy.
List musiał być od Gilberta. Nikt inny nie adresował do niego w podobny sposób. List był z więzienia, a zawierać musiał odpowiedź na zapytanie Arsema o kryształowy korek.
Dlatego to zapewne nieznana kobieta wykradła go, bo list ten odsłoniłby może Arsenowi tajemnicę kryształowego korka. Kim więc była? Czy działała na własną rękę? Czy też użytą została jako pośredniczka?... Lupin skłonnym był mniemać, że przysłał ją tu sam Daubrecq, że wiązały ich z sobą zagadkowe jakieś węzły. Ale jakim sposobem zdołali już po raz drugi odkryć jego kryjówkę, bo nie ulegało wątpliwości w jego oczach, że kobieta, która zabrała mu dziś list, i osoba, która nawiedziła go w dniu ujęcia Gilberta i Vaucheray’a, były jedną i tą samą osobistością. Zestawienie to przywiodło mu na pamięć uwięzionych wspólników. Tydzień już upłynął od ich ujęcia, a on nie zrobił dotąd nic dla przywrócenia im wolności.
Pochłonięty pragnieniem rozwiązania zagadki kryształowego korka, zaniedbał cokolwiek sprawę towarzyszy.
A jednak miał już sposobność przekonać się, że strzeżeni są z niezwykłą surowością. Z największym tylko trudem udało mu się przesłać Gilbertowi parę słów w sprawie kryształowego korka, w bułce, umyślnie upieczonej, którą zaniósł mu jeden ze strażników, zachęcony do tego książęcym datkiem. List, który zginął przed chwilą, musiał być odpowiedzią na ową kartkę.
Arsen stał więc przed całym szeregiem zagadnień, które zaostrzały do najwyższego stopnia jego ciekawość.
— Kobieta! — powiedział sobie wreszcie. — W tej całej sprawie musi tkwić na dnie jakaś historja kobieca. Trzymajmy się starej dewizy francuskiej i szukajmy kobiety.
Z tem postanowieniem ułożył sobie nowy plan działania.