Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Ranek 2 stycznia 1492 r. obchodzony był z uroczystością, niewidzianą nawet w mieście tak przywykłém do wspaniałych obrządków religijnych, jak siedziba Ferdynanda i Izabelli. Zaledwo słońce wzeszło, a już Santa-Fé było w ruchu i wszystkich twarze promieniały radością. Układy względem poddania Grenady, trzymane dotąd w tajemnicy, były nareszcie ukończone; naród dowiedział się urzędowo o pomyślnym ich skutku, i w dniu tym zwycięzcy wkroczyć mieli do twierdzy.
U dworu była żałoba, z powodu śmierci don Alonza portugalskiego, narzeczonego księżniczki kastylskiéj; ale radośny ten wypadek usunął znaki smutku, i wszystko co żyło w świątecznych wystąpiło szatach. Kardynał prymas, na czele silnego oddziału wojska, udał się ku Grenadzie, dla objęcia jéj w posiadanie. Po drodze spotkał się z hufcem jazdy maurytańskiéj, w którego dowódzcy, po rysach szlachetnych i smutném obliczu, poznał Boabdil’a. Kardynał wskazał mu miejsce gdzie Ferdynand, powodowany pobożnością czy polityką, zatrzymał się, nie chcąc wejść do miasta, dopókiby znak Zbawiciela nie zastąpił chorągwi Mahometa. Boabdil powitał zwycięzcę, a potém zwrócił się ku wądołowi, któremu dotąd pozostała romantyczna nazwa: El ultimo suspiro del Moro (ostatnie westchnienie Maura), z przyczyny, że król maurytański rzucił ztamtąd ostatnie spojrzenie na mury i wieżyce opuszczonego grodu.
Tymczasem wojsko chrześciańskie wyglądało z niecierpliwością wzniesienia krzyża na wieżach Alhambry, a mieszkańcy stron okolicznych, tudzież księża i zakonnicy, gromadzili się tłumnie, chcąc być świadkami tryumfu chrystianizmu. Najwięcéj ciekawych cisnęło się koło stanowiska królowéj, gdyż tam i przepych dworski najokazaléj się rozwinął i obecność pobożnéj Izabelli, rozléwała jakiś urok religijny.
Pomiędzy duchownemi odznaczał się zakonnik ujmującéj powierzchowności, którego grandowie Hiszpanii witali z uszanowaniem, nazywając ojcem Pedro. Towarzyszył mu młodzieniec szlachetnéj postawy, liczący około lat dwudziestu. Ciało jego muszkularne i twarz ogorzała świadczyły, że chociaż młody, już nieraz spotykał się z trudem, a lubo w tak ważnéj uroczystości wystąpił bez uzbrojenia, łatwo było poznać, że wczesne to rozwinięcie męzkości zawdzięczał służbie wojennéj. Ubiór jego był prosty, lecz odznaczony właściwą wyższym stanom wytwornością smaku.
Od chwili szczególniéj, gdy zbliżywszy się do Izabelli, dostąpił łaski ucałowania jéj ręki, któryto zaszczyt spotykał zwykle tylko ludzi wielkiéj zasługi lub dostojnego urodzenia, młodzieniec powszechną zwracał uwagę. Jedni mówili, że to potomek domu Guzman; drudzy przypuszczali, że pochodzi z gniazda Ponce’ów, wsławionych w téj wojnie czynami księcia-markiza Kadyxu; inni nakoniec, wnosząc po wysokiém czole i śmiałym ruchu, wywodzili go od Mendozów.
Widoczném było, że przedmiot tylu przypuszczeń nie zwracał bynajmniéj uwagi na to ogólne wrażenie. Przechadzając się w tłumie od niechcenia, zajęty był rozmową z duchownym towarzyszem.
— Świetnyto dzień dla chrześciaństwa, zawołał z uniesieniem zakonnik. Przemoc barbarzyńska, trwająca siedm wieków, została nakoniec obaloną; na szczytach ostatniego przytułku niewiernych staje krzyż Zbawiciela. Przodkowie twoi, mój synu, powstaliby z trumien, gdyby wieść ta radosna dosięgła ich grobowców.
— Oby Najświętsza Panna wieczny im dała odpoczynek; bo wątpię, ojcze Pedro, czy nawet Grenada, choć tak cudownie przez Maurów upiększona, podobaćby im się mogła po raju.
— Jesteś widzę bardzo lekkomyślnym, don Luis; nie takto bywało, gdy pod opieką swéj matki, świętéj pamięci, pobożne zmawiałeś pacierze.
Te słowa wymówione były z zapałem zbliżonym bardzo do gniewu.

— Nie karć mnie tak surowo, wielebny ojcze, za nierozważne wyrażenie, bo świadczę się Bogiem, że nie chciałem ubliżyć świętemu kościołowi naszemu.
KRZYSZTOF KOLUMB
(według oryginalnego portretu).

— Czy widzisz tego człowieka? zapytał mnich, mając oczy zwrócone w jednę stronę, lecz nie wskazując przedmiotu swéj uwagi.
— Na honor, widzę tysiące ludzi, mój ojcze. Czy wolno spytać o kim mowa?
— Spojrzyj na owego mężczyznę wysokiego wzrostu, twarzy szlachetnéj i poważnéj, którego ułożenie godne jest monarchy, podczas gdy ubiór ubogiego zaledwie pokazuje szlachcica.
— Zdaje mi się że go spostrzegam, ale nic w nim nie widzę nadzwyczajnego.
— Byćto może, a jednak w postawie jego jest wyższość rzadko napotykana u ludzi nieprzywykłych do władzy.
— Sądząc z powierzchowności, uważam go za żeglarza.
— Jest nim rzeczywiście, don Luis. Przybywa z Genui, a imię jego Christoval Colon, czyli, jak zwykle go zowią, Krzysztof Kolumb.
— Przypominam sobie, żem słyszał o admirale tego nazwiska, co się odznaczył w wojnie i niedawno popłynął na Wschód.
— To nie ten, mój synu, chociaż może jaki krewny, gdyż z jednego pochodzą kraju. Ten nie jest admirałem, ale nim będzie, a może i czémś więcéj. Nauka jego przeszła rozumy wszystkich współczesnych, i gdyby nie długi pobyt twój za granicą, byłbyś słyszał niezawodnie o tym człowieku genialnym, którego pomysły, od wielu wyszydzane, są przecież godne dojrzałéj rozwagi.
— Zaostrzasz ciekawość moję, ojcze Pedro. Któż jest ten Kolumb i jaki jego zamiar?
— Jestto zagadka, któréj nie rozwiązały ani prośby moje do Najświętszéj Panny, ani nauka klasztorna, ani gorące pragnienie odkrycia prawdy. Siadaj ze mną na tym głazie, a powiem ci co mnie wiadomo. Człowiek ten, już od lat siedmiu przebywa między nami, starając się o służbę, celem odkrycia nieznanych krajów; utrzymuje bowiem, iż żeglując na Zachód, dosięgnie Indyj i owéj wyspy Cipango, tak cudownie opisanéj przez Wenecyanina Marco Polo.
— Na ś. Jakuba! przerwał śmiejąc się don Luis, to człowiek szalony. Zamiar jego wtedy chyba mógłby się powieść, gdyby ziemia była okrągłą; bo wszakże Indye leżą na wschód, a nie na zachód Hiszpanii.
— Powszechnie mu to zarzucają, lecz on na wszystko gotową ma odpowiedź.
— Czyż podobna przypuścić taką niedorzeczność? przecież widziemy najwyraźniéj, że ziemia jest płaską.
— Zdanie jego w tym względzie zupełnie jest odmienne, i słuszne, przyznać trzeba, ma do tego powody. Jako żeglarz uważał nieraz, iż na morzu, gdy okręt jaki zjawia się w oddaleniu, widać najprzód końce masztów, następnie żagle, a naostatku dopiéro sam kadłub. Czyś tego nie dostrzegł w swych podróżach, mój synu?
— Przypominam sobie rzeczywiście, że spotkawszy raz fregatę angielską, ujrzeliśmy najprzód wyższe żagle, jakby białą plamkę na powiérzchni wody, daléj niższe, a w końcu olbrzymi kadłub, nasrożony armatami.
— Jesteś więc w zgodzie z Kolumbem, i wierzysz, że ziemia ma kształt okrągły?
— Przenigdy, ojcze, zwidziłem świat w różnych kierunkach, i przekonałem się, że wszystkie kraje na jednéj leżą płaszczyźnie.
— Dlaczegóż tedy żagielki owego okrętu prędzéj się pokazały od żagli?
— Dlatego, że..... że ony przed innemi wzrok mój uderzyły.
— To chyba Anglicy największe żagle zakładają na szczycie masztów!?
— Co zaś! mój ojcze. Nietacyto wprawdzie marynarze jak Genueńczycy, ależ błędu tak grubego pewno się nie dopuszczą. Znasz siłę wiatru i pojmujesz, że im większy żagiel, tém niżéj powinien być umieszczony.
— A więc ujrzałeś przedmiot mniejszy przed większym?
— W istocie, ojcze Pedro, widać żeś korzystał od Kolumba; lecz kwestya nie jest jeszcze racyą.
— Sokrates lubił rzucać zapytania i oczekiwać odpowiedzi.
— Do licha, mój ojcze, nie jestem ja Sokrates, tylko uczeń twój i krewniak, Luis de Bobadilla, synowiec przyjaciołki królowéj, markizy de Moya, nie ustępujący w urodzeniu żadnemu kawalerowi hiszpańskiemu, chociaż nieprzyjaciele moi utrzymują, że mam żyłkę do hulactwa.
— Nie potrzebujesz mi wymieniać swéj genealogii, ani objaśniać charakteru, bo znam cię od dzieciństwa. To pewna, że posiadasz jeden przymiot niezaprzeczony, otwartość, któréj właśnie dałeś dowody, przyznając, że nie jesteś Sokratesem.
Przymówce téj zakonnika towarzyszył uśmiech satyryczny; młodzieniec jednak bynajmniéj się tém nie obraził.
— Wielebny ojcze, zawołał, odłóż na bok powagę i pogadaj ze mną o téj rzeczy nadzwyczajnéj. Czy mniemasz naprawdę, że ziemia jest okrągłą?
— Nie zaiste, don Luis, gdyż lękam się być w sprzeczności z pismem świętém. Jednakże to spostrzeżenie na żaglach mocno mnie kłopocze. Zamierzałem już nieraz sprawdzić je naocznie ale gdy tylko wstąpię na okręt, choroba morska tak silnie mnie chwyta, że nie mogę o tém ani pomyśléć.
— To byłoby rzeczywiście uwieńczeniem twéj mądrości, zawołał śmiejąc się głośno don Luis. Ojciec Pedro de Carrascal, goniący po morzu za urojeniem marzyciela! Możesz spokojnie zostać na lądzie, szanowny nauczycielu, bo podróże moje, a wiész jak wiele ich odbyłem, przekonały mię, iż ziemia jest płaska, a morze jeszcze bardziéj, wyjąwszy w czasie burzy.
— Zapewne, sądząc z pozoru; Kolumb jednak, który był nierównie daléj od ciebie, utrzymuje, że ziemia cała jest kulą, i że płynąć na zachód czy na wschód, do jednego dojść można punktu.

Kolumb utrzymuje, że ziemia całą jest kulą.

— Na ś. Wawrzyńca! to śmiały pomysł! Miałżeby on zuchwale puścić się na niezmierny ocean atlantycki i krążyć po nim dopóki nie napotka lądu?
— Właśnie taki jest jego zamiar, i już od siedmiu lat, jak mówiłem, stara się o pomoc naszego dworu. Słychać nawet, że poprzednio innym już mocarstwom przedłożył swoje plany.
— Gdyby ziemia była okrągłą, rzekł zamyśliwszy się don Luis, to morze zalałoby niższe jéj części; a jeśli Indye leżą pod naszemi stopami, to jakże mieszkańcy ich mogą utrzymać się na nogach?
— Mówiono to samo Kolumbowi, ale on zarzut ten przyjął z lekceważeniem. Większa część teologów zgadza się na to w istocie, iż wyobrażenie góry lub spodu względném jest jedynie do powierzchni ziemi.
— Trudno uwierzyć, mój ojcze, żeby ludzie chodzić mogli do góry nogami, chyba że mieszkańcy tych krajów posiadają kocie pazury.
— Synu mój, przerwał poważnie zakonnik, żywość twoja za daleko cię unosi. Lecz kiedy szydzisz z wyobrażeń Kolumba, to powiédz mi co sam myślisz o kształcie naszéj ziemi?
— Myślę, że jest płaska, jak tarcza owego Maura, którego zabiłem w ostatniéj potyczce.
— A czy przypuszczasz że ona gdzieś się kończy?
— Tak jest, i pragnę najgoręcéj dotrzéć kiedyś do tego jéj kresu.
— Wyobrażasz więc sobie ziemię otoczoną jakimś brzegiem, na którym stanąwszy, człowiek mógłby spojrzeć w przepaść, jakby ze szczytu skały?
— Przedstawiasz mi w żywych kolorach przedmiot o którym nigdy może nie zdałem sobie sprawy; a jednak coś podobnego musi istniéć rzeczywiście.
— Wierzaj, młodzieńcze, że zdanie Kolumba nie jest bez zasady. Co do mnie, dwa tylko czynię mu zarzuty: najprzód niezgodność z pismem świętém, a potém trudność przebycia niezmiernego oceanu, co nas rozłącza od owych krajów nieznanych.
— A uczeni, czy popiérają Kolumba?
— Roztrząsano na zgromadzeniu w Salamance jego naukę i zdania były podzielone. Zarzucano mu, że gdyby ziemia była okrągłą, to okręt zstępujący na zachód, musiałby potém od wschodu płynąć pod górę. Rzeczywiście większość uważa Kolumba za szaleńca i zdaje mi się, iż nigdy może nie dokona swych zamysłów, dla braku potrzebnéj pomocy. Dziwi mię nawet jego obecność w tém miejscu, bo mówiono mi że wyjechał do Portugalii.
— A więc nie posiada środków utrzymania się w ciągu podróży?
— Mniemam że jest ubogim, bo wiem iż zarabiał na życie rysowaniem mapp jeograficznych.
— Ciekawość moja w wysokim stopniu jest natężona, ojcze Pedro; muszę pomówić z tym Kolumbem.
— A jakimże sposobem chcesz zawrzéć z nim znajomość?
— Przedstawię się jako Luis de Bobadilla, synowiec markizy de Moya, członek jednéj z piérwszych rodzin kastylskich.

Donna Mercedes de Valverde.

— Sądzisz więc że to będzie dostateczném? odpowiedział z uśmiéchem zakonnik. Nie, mój synu, uszłoby to bezwątpienia z jakim handlarzem kart jeograficznych, ale nigdy z Krzysztofem Kolumbem. Człowiek ten tak jest przekonany o wielkości swych pomysłów i ważności wypadków jakie osiągnąć zamierza, że duma jego nie ugięła się nawet przed królem.
— Na Boga, drogi nauczycielu, pałam żądzą niepowściągnioną poznania tego człowieka; czy niemógłbyś mnie przedstawić?
— Chętnie, gdyż i tak mam go zapytać o przyczynę pobytu jego w tych stronach.
Zakonnik z młodym towarzyszem pomknęli ku miejscu, gdzie się znajdował Krzysztof Kolumb. Zbliżony na kilka kroków, ojciec Pedro stanął, czekając cierpliwie póki go żeglarz nie spostrzeże. Tym sposobem upłynęło kilka minut, gdyż Kolumb wlepione miał oczy w wieżyce Alhambry. Luis de Bobadilla, żywy i dumny z szlachetnego urodzenia, rzucał się niecierpliwie, nie pojmując téj względności dla jakiegoś tam marynarza, fabrykanta kart jeograficznych. W téj chwili Kolumb obejrzał się, a spostrzegłszy znajomego zakonnika, uprzejmie go powitał.
— Cieszy mnie to bardzo, sennorze Kolumbie, że cię widzę świadkiem tak ważnego dla chrześciaństwa obchodu; mniemałem żeś kraj nasz opuścił.
— Ręka bozka, wielebny ojcze, kieruje sprawami ludzkiemi; radosna uroczystość dzisiajsza zwiastuje tryumf chrystianizmu, dla mnie zaś staje się nauką, że wytrwać należy w powziętym zamiarze; bo kto o sobie nie zwątpi, tego i Bóg nie opuści.
— Pobożne to zaufanie, sennorze, jak każde prawie z twych pojęć o religii, przejmuje mnie rozkoszą. Rzeczywiście wytrwałość tylko prowadzi do zbawienia, a wojna szczęśliwie teraz ukończona świetnym jest przykładem téj cnoty.
— Prawda, mój ojcze, odpowiedział Kolumb, którego oblicze dziwnym zajaśniało blaskiem; widzę w tém rękojmię powodzenia wszystkich przedsięwzięć zmierzających ku chwale bożéj. Może wróżba z tak wielkiego dzieła, dla małéj na pozór rzeczy wyda ci się niewłaściwą, ale pomyślny obrót téj wojny, cudownie mnie ukrzepił; i ja postanowiłem nie uledz pod brzemieniem przeciwności, bo celem moim jest również tryumf ewangelii.
— Ponieważ podobało ci się wspomnieć o swych zamysłach, podchwycił zakonnik, pozwól bym ci przedstawił młodego krewniaka, który niemało już zwidził świata, a posłyszawszy o tobie, pragnie najgoręcéj stać się twym uczniem, jeśli raczysz nie uskąpić mu swego światła.
— Uważam się za szczęśliwego, ilekroć mam sposobność służenia komukolwiek, i chętnie przyjacielowi twemu stanę się przewodnikiem, odpowiedział Kolumb, z prostotą a razem z godnością, obalającą zupełnie wyobrażenia młodego don Luis o stosunkach konwencyonalnych. Lecz zapomniałeś, ojcze, wymienić mi jego nazwisko.
— Jestto don Luis de Bobadilla, nie mający innego prawa do twojéj łaski, jak chyba ze względu, iż jest młodzieńcem przedsiębierczym i synowcem przyjaciołki twojéj, markizy de Moya.
— Dostateczne to dla mnie polecenie; lubię młodzież z duchem przedsiębierczym, a zwłaszcza skierowanym do dzieł użytecznych. Nadto, po ojcu Juan Perez de Markhena i don Alonzie de Quintanilla, najwyżéj w rzędzie swych przyjaciół stawiam donnę Beatrix; krewny jéj przeto może być pewien mego szacunku.
Wszystko to dziwném się wydało młodemu Bobadilla. Powiérzchowność Kolumba wrażała wprawdzie uszanowanie; ależ on prostym tylko był marynarzem, żyjącym z pracy rąk swoich, a szlachta kastylska nie lubiła ulegać, chyba książętom krwi królewskiéj. Początkowo drażniły go nieco słowa cudzoziemca, następnie kilka razy miał parsknąć pustym śmiéchem; lecz widząc uniżoność zakonnika, pozostał przecież w granicach przyzwoitości i przemówił tak uprzejmie, jak przystało na młodzieńca dostojnego urodzenia. Po chwili wszyscy trzej usunęli się z tłumu, zajmując miejsce na jedném z urwisk obficie w téj stronie rozrzuconych.
— Mówiłeś, wielebny ojcze, że don Luis dalekie zwidzał strony, odezwał się Kolumb; niezawodnie więc kocha się w cudach i niebezpieczeństwach oceanu.
— Tak jest, sennorze, nie zważając na rady donny Beatrixy i moje, opuścił zawód rycerski i rzucił się w odmęt przygód, niewłaściwych może kawalerowi jego stanu.
— Czcigodny ojcze, sąd twój zanadto jest surowy; trawić życie na morzu, nie znaczy przepędzać je bez użytku. Bóg nie dlatego pewnie rozdzielił siedziby ludzkie niezmierną przestrzenią oceanu, by stawić zaporę wzajemnym ich stosunkom; chciał owszem połączyć ich jako braci, ku chwale swojego imienia. Zresztą każdy z nas w młodym wieku ulega bardziéj chwilowemu natchnieniu, jak głosowi rozsądku.
— Zapewne don Kolumbie, zwalczałeś niewiernych na morzu, zapytał don Luis, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot swéj ciekawości.
— Tak jest, na morzu i na lądzie. Był nawet czas, że lubiłem opowiadać burzliwe wypadki swego życia; lecz odkąd łaska Boga obrała mnie za narzędzie wykonania swéj woli, by słowo Zbawiciela całą ogarnęło ziemię, zatarłem w sobie pamięć przeszłości.
Ojciec Pedro przeżegnał się, don Luis ukradkiem ruszył ramionami, jak człowiek słuchający rzeczy niestworzonych, a Kolumb z właściwą sobie powagą tak mówił daléj.
— Dawnemi laty miałem udział w potyczce morskiéj, odbytéj niedaleko przylądku ś. Wincentego, pod dowództwem swojego krewniaka Kolumba, przezwanego młodym, dla odróżnienia od stryja mego, admirała tegoż nazwiska. W téj krwawéj potrzebie walczyliśmy dzień cały od rana do wieczora z Wenecyanami, a jednak Bóg mnie zachował bez szwanku. Innego razu galera na któréj płynąłem spłonęła, i cała prawie osada znalazła śmierć w morzu; ja tylko, z niewielą towarzyszami, chwyciwszy się odłamku okrętowego, ocalałem. Zdaje mi się, że widać w tém palec boży, że Opatrzność, rozciągając nademną tak cudowną opiekę, chciała mnie zachować dla celów swéj chwały wiekuistéj.
Lubo żeglarz słowa te wymówił z zapałem, którego odblask zaświécił w żywym oka połysku, niepodobna było człowieka tak poważnego, nawet w uniesieniu, porównać z owemi szaleńcami, co w ulotnym zapędzie wyobraźni widzą powołanie, a w lada marzeniu niezbity pewnik. Ojciec téż Pedro, nie objawiając żadnéj wątpliwości, powtórnie się przeżegnał, jakby przejęty do żywego głęboką wiarą Kolumba.
— Wyroki Najwyższego, wtrącił zakonnik, często są niezbadane; ale religia uczy nas, że ony wszystkie zmierzają ku Jego chwale.
— I ja tak myślę, ojcze Pedro, i z tego téż punktu na własne zawsze zapatrywałem się czyny. Usiłowania człowieka spełznąć muszą na niczém, gdy nie zaufa sile swego ducha.
— Otóż i znak widomy naszego zbawienia, zawołał zakonnik, i roztworzywszy ręce, jak gdyby ująć chciał jakiś przedmiot oddalony, przykląkł i kornie czołem uderzył w ziemię.
Kolumb powiódł okiem w kierunku wskazanym przez poruszenie ojca Pedro, i ujrzał na najwyższéj z wież Alhambry błyszczący krzyż srébrny, ofiarowany miastu przez króla, jako godło za które walczono. W téj saméj chwili na innych szczytach wzniesiono chorągwie Kastylii i ś. Jakuba; okrzyk tryumfu i hymny religijne spłynęły w potężném Te Deum, a chóry kaplicy królewskiéj, z głosami pobożnego tłumu jedno wielkie, wspaniałe złożyły pienie. Dalsze szczegóły téj uroczystości wojenno-religijnéj pomijamy, jako niezłączone z treścią naszego opowiadania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.