Ksiądz Juliusz/Część druga/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Miało się pod wieczór. Nadchodził zmierzch ciepłego kwietniowego dnia. Siedzieliśmy ze stryjem w jego gabinecie, oparci o uszak okna i patrzyliśmy w ogród. Ale widno jeszcze było, tylko światło przybladło, barw y spełzły i stafy się mglistsze. Słońce zapadało za lasy przejrzyste, koronkowe usiane pyłem zielonym, niebo czyste, bez jednej chmurki ciche było jak morze, przecudne, pobladłe i zarumienione lekko na zachodzie. Wracała fala życia, drzewa pęczniały, pączki gotowały się do pękania. Drzewa rozpościerały gałęzie szeroko, roskoszując się tą mocą i życiem w nich tętniącem. Już czeremcha zakwitła i słała wokół falę cudnej woni, kasztan opodal okrył się listkami jasno zielonymi. Silny zapach kiełkujących roślin bił z ziemi. Po gruszy, naprzeciw nas rosnącej, goniły się dwa wróble i parzyły się z zmierzwionem upierzeniem, drgającemi skrzydłami.
— Czy wiesz, co one robią? — spytał nagle stryj.
— Nie stryju, nie wiem. — No... kochają się. Wydaje ci się to proste, jasne i piękne... nieprawdaż? A to dlatego, że zwierzęta są istotami uczciwemi, należycie zorganizowanemi, znają wartość każdej rzeczy, a nie miały nigdy ni filozofów ni uczonych, którzyby im to tłumaczyli... O, patrz... poleciały... Ha... nie będą ich zaprawdę nękać wyrzuty sumienia!
I przerywanym głosem, dysząc ciężko po każdem zdaniu, gdyż teraz właśnie cierpiał na brak oddechu, ciągnął dalej:
— My jednak nie jesteśmy niestety zwierzętami, kochamy też inaczej. Zamiast poprzestać na tem, co w miłości jest naturalnem i szlachetnem jako takie, zamiast zachować jej charakter aktu naturalnego, regularnego, spokojnego... to jest miast pozostawić ją taką, jaką być powinna jako funkcya organiczna... wnieśliśmy do niej marzenie. Marzenie owo to nieziszczalna tęsknota, a ta tęsknota to rozpusta. Religie... zwłaszcza katolicka, stały się przedsiębiorcami na wielką skalę w kwestyi miłości i pod pozorem usunięcia z niej wszystkiego, co brutalne... a przez to właśnie bohaterskie i wielkie... rozwinęły w niej to wszystko co przewrotne, chorobliwe, co zmysłowe, jak muzyka, woń, mistycyzm modłów, moralna onania adoracyi... pojmujesz? Wiedziały one co czynią... te kurtyzany! Wiedziały doskonale, że to jest najlepszy i najdoskonalszy sposób ogłupienia i spętania człowieka. Poczęli tedy poeci opiewać miłość, sztuka cała wzniosła ja na wyżyny orle... i przeto miłość owładnęła życiem, jak knut włada grzbietem niewolnika, na który spada, drąc zeń pasy ciała, jak nóż skrytobójcy nad piersią, w której się zanurza... Zresztą... Bóg!... Czemże jest Bóg, jeśli nie jedną z form miłosnego wyuzdania? Jestto roskosz najwyższa, niewysłowiona, do której wznoszą się wszystkie nasze pożądania nieziszczalne, bolesne, urojone;.. Dawniej wierzyłem w miłość i Boga!... Wierzę i teraz jeszcze czasem, bo z tej tęsknoty uleczyć się nie łatwo. W kościele, podczas uroczystego nabożeństwa, oszołomiony muzyką organów, zdenerwowany i upojony duszącą wonią kadzidła, zwyciężony przecudną, potężną poezyą psalmów, czuję, że dusza moja unosi się ponad ziemię. Leci kędyś drżąca, tęskniąca na skrzydłach entuzyazmu w obłoku niesformułowanych pożądań, rozedrgana, płomienna, jak ciało, którem w strząśnie do głębi widok cudnej, nagiej kobiety, śniona jej zjawa nawet... pojmujesz?
— Nie stryju, nie pojmuję! — odparłem lękliwie.
Zdziwiło go to, wzruszył ramionami.
— Więc cóż ty właściwie pojmujesz?
— Tak... już chciałem... tak — ośmieliłem się wybąknąć — powiedzieć... drogi stryju, że często gdy słucham ciebie strach mnie przenika.
Wykrzyknął zdumiony:
— Strach cię przenika?... strach cię przenika?... Widzę, że jesteś bydlę i twoi rodzice, którzy cię tak wychowali również bydlęta!
Zamilkł, gdyż ścisnęło go w gardle, otwarł usta, a po twarzy począł mu spływać pot obfity. Długo wielkimi haustami wciągał w bolącą pierś rzeźwe, wonne, płynące z ogrodu powietrze.
— Tak, tak... — mówił po chwili — to jasne...strach cię przenika, nic w tem dziwnego, ale... pamiętaj, wbij sobie to w głowę... w pierwszej linii winni temu są twoi rodzice. Zamiast kryć przed dzieckiem zagadkę miłości, zamiast wypaczać jego umysł i zmieszanie i strach wprowadzać do serca, pozwalając domyślać się w miłości strasznej, potwornej tajemnicy, lub wskazując na nią jako na ciężki grzech, powinni zdobyć się na tyle zdrowego rozumu, by mu jasno i dobitnie wytłumaczyć o co idzie, jak go uczą jeść, chodzić itd. Powinni, gdy dojdzie do wieku dojrzałości płciowej pozwolić spełniać to, czego wymaga organizm! Wtedy świat by wyglądał inaczej, a młody człowiek nie przystępowałby do kobiety z chorobliwą, przegnitą wyobraźnią, która w marzeniach przeżyła już wszystko, nasyciła się w snach poniżających występkiem i zaogniła potworną, złą ciekawością... Ty sam... założę się...
Spojrzał mi bystro w oczy, tak, że uczułem, iż pod jego wzrokiem oblewam się rumieńcem, choć nie umiałbym powiedzieć czemu.
— Założę się, żeś marzył nieraz o... rzeczach... o różnych rzeczach... odpowiadaj!
— Nie, nie, stryju! — wybąknąłem, rumieniąc się coraz silniej.
— No... nie kłam!... Odpowiadaj!
Milczałem.
— Więc czemuż się rumienisz?... Aha... widzisz, gałganie jakiś!...
W tej chwili Magda, która nie wiedziała widocznie, żeśmy wrócili do domu, poczęła wołać biegając po ogrodzie:
— Jegomość! Jegomość!...
— No, coż tam znowu? — spytał stryj.
— Musi jegomość iść zaraz z Panem Bogiem i olejami świętymi... Człowiek jakiś czeka w kuchni...
— Człowiek?... — krzyknął stryj — Cóż to... czy kpi sobie ze mnie? Cóż mnie to obchodzi... Czyż jestem proboszczem?
— Człowiek ten — tłumaczyła Magda — powiada, że księdza proboszcza niema na plebanii, ksiądz wikary Desroches leży w łóżku... a drugi wikary na urlopie!... To jakaś młoda dziewczyna, napoły martwa.
— Dobrze!... Pomówię z tym człowiekiem — odparł wychodząc z pokoju. — Hm, jestem przecież także chory... — mruczał przez zęby.
Las pociemniał, stał się masą szafirową, przez którą przezierała jaskrawo ciemna purpura, tu i owdzie rozświetlona snopem promieni pomarańczowych.
Noc jeszcze nie zapadła, ale niebo szarzało, zieleń blakła i wszystko poczynało tracić kontury, rozlewać się, mieszać z cieniem i zgęstniałem powietrzem. Tajemniczość jakaś opuściła się na łąkę, której srebrzystą zieleń przenikać poczynała gęsta mgła oparu, a na pobladłem, złotawem tle muru ostrzej zarysowały się sylwety drzew owocowych, dziwacznie powyginanych. Ptaki zamilkły. Ze smutkiem rozmyślałem nad tem, że młoda dziewczyna musi umrzeć.
Stryj wrócił w bardzo złym humorze i bardziej jeszcze zadyszany. Musiał usiąść na kilka minut, by przyjść do tchu. Zniecierpliwiony mruczał:
— O tej godzinie!... Ależ to czyste szaleństwo!... Jestem chory, ciężko chory!
Pierś jego podnosiła się i opadała ze świstem lokomotywy, drżały mu kolana, a żebra chwilami rysowały się na sutannie.
— Ostatnie namaszczenie! — mruczał. — Czyż ja u licha wiem, jak się to robi?... Chłopcze!
— Słucham stryja.
— Pójdziesz ze mną, będziesz za ministranta!... Frelotte... Wiesz, gdzie leży wieś Frelotte?
— Wiem stryju.
— To coś około mili drogi z Viantais?
— Tak stryju.
— Mila, ależ to niepodobieństwo, bym miał zajść tak daleko!... Ha, gdzież to dyabli wzięli mój rytuał! Gdzie rytuał?... Poszukajno!
Szukaliśmy rytuału i znaleźliśmy go wreszcie w którejś szufladzie, gdzie spoczywał obok niedopałków świec i starych, pordzewiałych kluczy. Stryj szybko począł przewracać kartki książki, traktującej o ostatniem namaszczeniu i mruczał:
— Ha, gdzież ta kanalia, proboszcz?... Pewnie napycha się na jakimś obiadku kanonickim! Ha, ha!... ad manus... ad pedes... cały ten symbolizm doprawdy śmieszny... a gdy nasmaruję... ad lumbos... ach, czy tylko biedaczka będzie jeszcze biała! Niech dyabli wezmą proboszcza!... Ad aures... Mogliby dać choć umierać spokojnie ludziom!...
Zamknął rytuał i włożył go do kieszeni sutanny.
— Chodźmy! — rzekł.
I idąc powtarzał ciągle:
Ad pedes, ad manus... mila... cała mila... Boże, duszę się!
Nikłe światło bez promieni, odblask wieczornego nieba, przenikał do kościoła przez wielkie otwory witrażowych okien, skąpo i niepewnie rozświetlając ciemności, zalegające jego wnętrze. Kroki nasze dudniły po kamiennych flizach, a łoskot płynął pod sklepienie, zatracał się w ciemnych jamach kaplic nawy, lub roztrącał o kolumny i łuki wyzyskujące niewyraźnie, białawo z ciemności. Plamka światła lampki wieczystej, wisząca w przestrzeni, smutna była jak gwiazda samotna, zabłąkana na firmamencie bezksiężycowym, zasnutym czarnymi zwałami chmur.
Kościelny powiadomiony o wszystkiem oczekiwał nas w zakrystyi. Resztki świec dopalające się w wysokich lichtarzach mosiężnych, oświecały katafalkowem światłem salkę, wyłożoną w szachownicę czarnym i białym kamieniem, szereg szafek o lśniących szybach i stojący wgłębi, mały konfesyonał, którego gzymsy połyskiwały ponad fałdami firanek z zielonej materyi. Dławiła nas w gardle ostra woń stopionego wosku zmieszana z wonią kadzidła.
— Spieszmy się! — rzekł stryj do kościelnego, który się przed nim skłonił z uszanowaniem.
Był to mały człowieczek, blady, tłusty, ubrany z wyszukaną czystością, włosy miał długie, czarne, przylegające do skroni, a minę dyskretnie szelmowską, jaką mają zwykle braciszki zakonne. Z zawodu cukiernik, był wielkim znawcą plotek miejskich, podatków, handlu i spraw Kościoła. W ważnych okazyach sługiwał do stołu u proboszcza. Punktualny, drobnostkowy, znający na palcach wszystkie arkana sakramentów, Baptysta Coudray był kościelnym dystyngowanym, tak dystyngowanym, że szanowano go na równi z wikarymi. Mówił głosem cichym, pomału i wyrażał się zawsze wykwintnie i mile. Przygotował już swe pudełko i zapalił czerwoną latarnię na długim kiju, którą nieść miałem.
— Wydawało mi się odpowiedniem włożyć do puzderka obrus biały — tłumaczył się. — Ci ludzie nie mają zazwyczaj nic, coby odpowiadało św. wiatykowi.
— Włóż pan co chcesz! Prędzej! Prędzej! — odpowiedział stryj.
I wkładając przy pomocy kościelnego komżę i stułę, spytał:
— A gdzież to proboszcz?
— Ksiądz proboszcz uczestniczy w konferencyi odbywającej się u księdza kanonika w Saint-Cyrla Rosière.
— A wikary?
— Mówiono mi, że ksiądz wikary uczestniczy w obrzędzie ślubnym swej siostry, odbywającym się dzisiaj w jakiejś miejscowości, na kresach departamentu.
Podał stryjowi biret i tonem pełnym współczucia i uznania rzekł:
— Zauważyłem, że ksiądz dobrodziej mocno cierpiący... a ta Frelotte... o, to spacer nielada!
Stryj mruknął:
— Spacer?... Hm... ale panie Baptysto zapomniałeś manipularza.
— W tych okolicznościach oficyant nie używa nigdy manipularza... Ksiądz dobrodziej raczy stwierdzić to w swym rytuale.
Powiedziawszy to tonem, w którym brzmiał wyrzut i zgorszenie oddalił się, by zapalić świece na ołtarzu.
Stryj nie marudził długo przy tabernakulum, skrócił do ostatecznych granic wszystkie oremus i klękania i pokrywszy cyboryum koszulką ze złotą frendzlą zeszedł po stopniach.
Wyruszyliśmy w drogę.
Przodem kroczył kościelny, trzymając w jednej ręce puzderko z olejami, w drugiej zaś dzwonek, potem postępowałem ja z latarnią, a na końcu stryj zadyszany, cierpiący. Zawadzało mu niesłychanie cyboryum, podnosił je w górę, spuszczał na dół, zwracał w prawo, w lewo, szukając wygodniejszej pozycyi, przy której łatwiejby mu było oddychać.
— Nie lećcież tak! — krzyczał raz po razu, gdyśmy tylko minęli aleję wiązów, łączącą kościół z ulicą.
Co dwadzieścia kroków kościelny potrząsał dzwonkiem, a dzwonek brzęczał derrlin!... derrlin! W drzwiach ukazywali się ludzie, wychylali się z okien, odkrywali głowy i żegnali się, na ulicy klękały kobiety, składały ręce i pochylały się nisko do ziemi. Za stryjem utworzył się mały orszak, zwiększał się na każdem skrzyżowaniu ulic i wreszcie zamienił w procesyę. Dzwonek w regularnych odstępach czasu ciągle dźwięczał derrlin!... derrlin!... Dumny byłem ze swojej roli i ile razy mijaliśmy latarnię uliczną, spoglądałem na własny swój cień i cień latarni, jak słały się po ulicy, trotoarze, białej fasadzie domu, a na szczycie tańczył i podrygał czerwony punkcik światła. Derrlin!... derrlin!... Gdyśmy wyszli z miasta, stryj zatrzymał się, brakło mu oddechu.
— Duszę się! — rzekł do mnie. — Spotniałem... I to, to, mnie nęka okropnie.... Potrzymaj!
Podał mi cyboryum, obtarł połą sutanny twarz oblaną potem i przez kilka minut wciągał chciwie powietrze. Potem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Noc była głęboka, ciszę mącił jeno odgłos naszych kroków i świszczący oddech stryja. Kościelny potrząsał teraz dzwonkiem wtedy tylko, gdy posłyszał głosy ludzkie, lub turkot wozu w dali.
Szliśmy pod sklepiskiem czarnych, nisko zwisających chmur, co wypełzły teraz na niebo, szliśmy pośrodku ciemni leżącej na polach, i ciemni zalegającej niebo, a koło nas przesuwały się w mdłem świetle latarni konwulsyjnie, pokracznie wykrzywione cienie jabłoni. Ukazywały się nad rowami straszne nieraz sylwetki pni dębowych, pękate, guzami usiane gałęzie, lub bezlistne suche kłody, a wszystkie sunęły szeregiem skulone, zgięte, niby potwory wypełzłe z chaosu, pędzące kędyś tą nocą okropną. Czasem też ogarniała nas nicość, szliśmy bez ścieżki, bez wskazówki, rozłogami ciemności w otchłań bez końca, bez wymiarów, nieprzestrzenną zgoła, bez głębi, w coś, czego nie było póty, aż blady przeblask nieba poprzez rozdarcia chmur rzucił na dół tyle światła, że zarysowało się na tej czerni coś, w czem odgadnąć można było drogę... kierunek przynajmniej... przestrzeń. Drżałem ze strachu, a sam nawet kościelny pokaszliwał od czasu do czasu ostentacyjnie, by sobie dodać otuchy.
Osłabiony potem, wyczerpany cierpieniem, stryj musiał się zatrzymać. Nogi pod nim drżały nie zdolne udźwignąć ciała, usiadł więc na kupce kamieni i długo tak siedział bez ruchu, trzymając między kolanami cyboryum, a głowę w dłoniach. I strasznie było słuchać, jak w tej ciemni pogrążony rzęził, kaszlał, dyszał i chwytał w płuca każdy najlżejszy podmuch wiatru.
— Jeszcze dziesięć minut drogi, księże dobrodzieju! — zachęcał go kościelny. — Widzę tam w dole światła Frelotte.
— Dziesięć minut, mówisz pan... Nie, ja nie dojdę... Duszę się... umrę...
Chciał powstać, ale upadł, a cyboryum zesunęło się na ziemię i potoczyło się do rowu z brzękiem.
— Najświętsza Panno! — krzyknął kościelny — Ciało Pana naszego Jezusa Chrystusa w rowie!... Pewnie przenajświętszy wijatyk wypadł!
Biały kamyk połyskał na skraju drogi. Kościelny myślał, że to hostya tak błyszczy.
— Widzę, widzę, świeci!...
— No, więc podnieś Baptysto — roskazał stryj zdławionym głosem.
Baptystę ogarnęło przerażenie.
— Ja... księże dobrodzieju... ja?... Dotykać rękami nieczystemi przenajświętszej hostyi, gdy dusza moja pełna jest grzechów? Nie, za nic... przenigdy! Piorun mnie zabije.
— Bydlę! — zaklął stryj — Dalej, pomóż mi chłopcze.
Wreszcie stanął na nogi i poczęliśmy szukać cyboryum. Kościelny postawił na ziemi pudełko i dzwonek i blady, z wytrzeszczonemi oczami świecił latarnią nisko ponad samym rowem. Niedługo przy czerwonem, ślizgającem się po trawach świetle, dostrzegliśmy cyboryum nieuszkodzone i pokryte koszulką ze złotą frendzlą. Podjąłem je nie bez pewnego dreszczu. Przykrywka nie spadła. Stryj uniósł ją lekko w górę i widząc, że hostya spoczywa na dnie złotego naczynia, zawołał:
— No, nic się złego nie stało... chodźmy, dalej w drogę!
Rzeczywiście po prawej stronie ukazały się sylwety domów i kilka światełek zamajaczyło w mrokach. Stryj nie tak ciężko teraz dyszał i szedł pewniejszym krokiem. Kościelny, nie mogąc ochłonąć po scenie z cyboryum, co mu się przedstawiało jako świętokradztwo, mruczał po cichu pacierze. Od czasu do czasu obracał się blady, przerażony, że ksiądz może tak bez ceremonii traktować eucharystyę. Gdyśmy weszli do wsi począł znowu potrząsać dzwonkiem... derrlin!... derrlin! Drzwi trzaskały, stukały saboty, mijały nas cienie, twarze ukazywały się w jaśniejących prostokątach okien... Derrlin!... derrlin! Dwa psy poczęły szczekać przeciągle, inne im odpowiadały, a dzwonek brzęczał ciągle... Derrlin!... derrlin!... Przechodziliśmy przez jakieś podwórza, posuwali się wzdłuż murów i parkanów niskich, przez które zwieszały gałęzie drzew... a dzwonek ciągle dzwonił: Derr... lin!... derrlin!
Przed domem, gdzie leżała chora, stał kabryolet. Przy świetle latarni jakiegoś chłopca ujrzałem ojca odwiązującego lejce, by usunąć się z drogi. Usłyszałem też, jak rzekł zdziwionym głosem:
— Ha, to Albert!... ha, to Julek.
Wmieszał się w tłum przechodniów i ludzi, którzy się zbiegli na odgłos dzwonka.
Na wysoko wysłanem łóżku, ubranem perkalem, wśród bieli prześcieradeł, na których drżały refleksy światła, spoczywała chora. Leżała bez ruchu z twarzą koloru wosku, zaciśniętymi zębami. Chude jej żółte ręce nie poruszały się, leżały martwe na kołdrze. Nozdrza miała zapadłe, oczy zaszłe bielmem, zdawało się, że już nie żyje. Koło łóżka klęczała pochylona ku ziemi z twarzą ukrytą w fartuch jakaś kobieta i szlochała, a dokoła niej sąsiadki na klęczkach modliły się, a sąsiedzi stali z pochylonymi głowami i ze smutnem zakłopotaniem mięli w rękach kapelusze. Między kominkiem, gdzie tliły korzenie rdestu, a łóżkiem, oparty o zakopcony mur, stał mały stolik. Na środku stolika, nakrytego białym obrusem, stał prosty wiejski krucyfiks, po obu stronach bukiety i misa pełna wody święconej z kropidłem, zrobionem z wiór bukowych. Na talerzyku leżały zwitki konopi i ośrodka z chleba, a obok talerzyka stało naczynie z wodą, przeznaczoną do ablucyj kapłańskich. Nagromadzone światło dokoła łóżka chorej, skierowano na jej twarz, a izbę zalegały cienie.
Stryj zatrzymał się w progu. Na widok umierającej i całego rozmodlonego otoczenia twarz jego nagle przybrała inny wyraz. Współczucie i litość pojawiły się na jego ustach przed chwilą jeszcze klnących, a dostojna niemal pogoda rozjaśniła twarz ściągniętą dotąd skurczem gniewu. Gwałtownym wysiłkiem woli opanował cierpienie, szarpiące jego pierś i gardło i wyciągając rękę ruchem szlachetnym, spokojnym i dobrym, rzekł, wchodząc do nędznej chaty głosem słodkim i łagodnym:
Pax huic domui!
Et omnibus habitantibus in ea! — odpowiedział kościelny.
Postawił cyboryum na stole, pokropił obecnych wodą święconą i rzekł:
Dominus vobiscum!
Et cum spiritu tuo! — odpowiedział kościelny.
Stryj wziął krucyfiks, zbliżył go do ust umierającej, ale usta nie drgnęły. Nie widziała już nic, nie słyszała, nie czuła. Oczy jej spoglądały już w nieskończoność. Stryj pochylił się nad dziewczyną z tkliwością. Lekkie, bardzo słabe tchnienie, jak ostatni wydech aromatu kwiatu opadającego, wydostawał się z poza zaciśniętych zębów umierającej. Prześcieradło, okrywające jej piersi, nie drgnęło nawet od tego oddechu. Dziewczyna mimo bladej maski śmierci, jaśniała młodością i pięknością dziwną.
— Bóg przyszedł do ciebie dziecko — rzekł stryj. — Słyszysz mnie?
Dziewczyna leżała bez ruchu.
Wtedy stryj obrócił się do obecnych, do kobiet na klęczkach, po których białych czepcach kładło się światło i stojących w półcieniu chłopów o spalonych słońcem twarzach i rzekł:
— Umiera.
I wskazując na stojące na stole cyboryum i oleje w srebrnych ampułkach dodał:
— I na cóż to?... Nie mąćmy jej spokoju... Módlcie się za nią wszyscy, którzyście ją kochali.
Klęknął u łóżka i smutnym głosem, jakby nucił hymn śmierci, mówił:
— Biedne dziecko. Jednego dnia zjawiłaś się... by odejść w dzień inny. Życie ci poznać dało pierwszy zaledwo swój uśmiech... przyszła godzina strasznego cierpienia i zasypiasz! Idź w krainę światłości i ciszy mała duszyczko, siostro wonnej duszy kwiatów, siostro rozśpiewanej duszy ptaków... Jutro w ogrodzie oddychał będę twą wonią, wdychając woń kwiatów i słuchał twego śpiewu, brzmiącego z gałęzi drzew... będziesz osłodą mego serca i zachwytem mych myśli...
Podniósł się, złożył pocałunek na czole zmarłej i ponownie wyciągając rękę ponad głowami osłupiałych słuchaczy, rzekł:
Dontinus vobiscum!
Ale kościelny nie odpowiedział. Zgłupiały, przerażony, nie pojmował zgoła nic z tego, co się stało. I nietylko nie pojmował, nie wiedział już, czy żyje, czy ten dom, te kobiety, to cyboryum na stole, ta zmarła, czy wszystko to dokoła nie było snem raczej niż rzeczywistością. Zmieszany, pobladły, nie poszedł za księdzem, który zmierzał ku drzwiom, pozostał na środku izby w tłumie ludzi ze spojrzeniem błędnem, opuszczonemi lękami i otwartą, szeroko gębą.
Ojciec czekał na nas na drodze.
— Dobry wieczór Julku! — rzekł zbliżając się do brata z wyciągniętą ręką.
— Dobry wieczór!... To ty?
— Tak... właśnie wychodziłem z tego domu... Poznałem cię... Już późno... tyś chory... Czy chcesz wsiąść ze mną na bryczkę?
— Dobrze... dobrze! — odparł stryj.
— A cyboryum? Miałeś przecież wiatyk przed chwilą zdaje mi się.
— Tak, tak... ha... zostawiłem go gdzieś!... Mniejsza z tem, Baptysta sobie z tem jakoś poradzi...
Wsiedliśmy we trzech do kabryoletu. Ale zaraz stryj począł dyszeć.
— Cierpisz? — spytał ojciec.
— Tak, tak... dławi mnie!... tu... dław i! Duszę... się... Spotniały jestem... dreszcz mną w strząsa!...
Ojciec okrył go pledem, wyjął z kieszeni małą flaszeczkę z amoniakalną solą i dał mu powąchać.
— I czemuż nie chcesz mnie widzieć? — rzekł z serdecznym wyrzutem. — Pielęgnowałbym cię... wyleczył... cóż u licha mój Julku... czyż nie jestem twoim bratem?... Przecież nie uczyniłem ci nigdy nic złego?
Stryj pomiędzy dwoma zachłyśnięciami odparł:
— Dobrze... dobrze... przyjdź... i twoja żona niech też przyjdzie... Dusi mnie!
Nazajutrz matka i ojciec przyszli do »Kapucynów«. Zastali stryja w łóżku w ataku gorączki. Chciał wstać rano o zwyczajnej godzinie, ale omdlał i dostał wymiotów, poczem osłabły, złamany, drżący na całem ciele, położył się napo wrót. Ojciec zbadał go, opukał z największą starannością i wobec grozy sytuacyi nie mógł ukryć zmieszania.
— To nic — odparł — ale gdybyś się nie pogniewał, zawezwałbym drugiego lekarza na konsylium!... Wiesz, że ze mnie stary partacz... a zresztą człowiek nigdy nie zdaje sobie z tych rzeczy dokładnie sprawy, gdy idzie o kogoś z rodzin
Ale stryj odparł z rezygnacyą:
— Daj pokój... i pocóż to wszystko... Czuję, że wszystko się rwie we mnie... niedługo mi już tu... całem mojem pragnieniem jest, by mnie zostawiono w spokoju, by mi dano umrzeć jak chcę, wedle upodobania. Gdy będę zbyt boleśnie cierpiał, staraj się ulżyć mi, oto wszystko, o co cię proszę...
I z bolesną melancholią dodał:
— Śmierć moja nic nie zaważy... Zawsze smutno patrzyć na walący się stary dom, drzewo, dzwonnice... ale ja... nie dawałem schrony nikomu, ni plonów moich... nic we mnie nie śpiewało nigdy cudnego hymnu wiary, lub miłości. Jeśli umrę dobrze, jeśli odejdę spokojny, bez żalu, bez nienawiści, to śmierć będzie jedynym dobrym uczynkiem moim, i... może jedyną skruchą zażycia!...
Przerwał, gdyż dławiło go i dyszał ciężko. Po chwili dodał:
— Chciałbym jeszcze, by przesunięto łóżko tak, bym leżał naprzeciwko okna... kocham mój ogród, kocham moje drzewa i niebo... to wielkie niebo...
Ojciec był bardzo wzruszony, matka spoglądała w ogród zimna i obojętna.
Wreszcie z lodowatym uśmiechem rzekła:
— Rzeczywiście... piękny stąd widok!
Stryj stłumił grymas, zagasił zły płomyk, który mu się zapalił w oczach i westchnął:
— O, kocham to wszystko z innych powodów, których nie dostrzegasz, których nie pojmujesz, moja siostro.
Odwrócił się do ściany, wlepił oczy w pobladłe kwiaty obicia i zamilkł.
Większą część dnia spędziłem w ogrodzie, ale nie biegałem, nie bawiłem się, Nie miałem już dawnej ochoty. Wszystko wydawało mi się smutne, ponure, jakby zieleń okrywała się żałobą. Same nawet ptaki osowiały, a akacya wydawała mi się owem czarnem drzewem, które sadzą na grobach. Zatrzymałem się jednak na miejscu, gdzie stryj mój lubił siadać, długie swe nogi zanurzając w wysokiej trawie. Przypomniałem sobie jego zieloną kapotę, słomiany kapelusz, chód niepewny, dziwne wykłady, których się bałem ongi. Teraz już nie czułem strachu i czułem w tej chwili niejasno, przeczuwałem tkwiący w nich na dnie ból moralny, który możeby dał się był złagodzić tkliwością... Tak... w tej chwili kochałem go naprawdę i rozpamiętywałem, że on, tak zawsze gniewny, tak drażliwy, nie obruszył się na mnie ni razu, nie uczynił gestu zniecierpliwienia... Niepokój pędził mnie ciągle ku domowi, pytałem Magdy chcąc się dowiedzieć, jak się stryj ma, albo też cicho, na palcach podchodziłem do drzwi pokoju i długo długo wsłuchiwałem się w głośny, świszczący oddech stryja i szelest kroków mej matki po posadzce.
Wieczorem przyszedł kuzyn Debray.
— Ha... a to co? — zawołał — To taki z ciebie kroćset tysięcy?...
Zdziwił się ogromnie, że ojciec mój i matka uprzedzili go u łoża chorego i spojrzał po stołach i szufladach niespokojnym wzrokiem dziedzica.
Wyszliśmy z pokoju, gdyż zbliżał się czas obiadu.
— I cóż? — spytała matka.
— Stracony jest! — odparł ojciec. — Bo to nietylko choroba serca, ale jeszcze gorączka trawiąca!... Biedny Julek!
Przez cały wieczór, który ojciec spędził u »Kapucynów«, matka ze spokojem i drobiazgowością dobrej gospodyni, przeglądała wszystkie nasze czarne suknie, wiszące w szafie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.