Ksiądz Juliusz/Część druga/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Czego masz szukać w życiu?... Szczęścia... Możesz je uzyskać jedynie ćwicząc twe ciało, by było silne i zdrowe i unikając zapychania sobie głowy niepotrzebnemi myślami, bo myśli niweczą spokój i pobudzają cię do czynów zawsze bezpożytecznych, zawsze bolesnych, a często nawet zbrodniczych... Nie mieć poczucia siebie samego, stać się czemś niedotykalnej... rozpłynąć się i zginąć w naturze, jak ginie w morzu kropla wody spadająca z chmury... to ma być cel twych wysiłków. Ostrzegam cię, że to wcale nie łatwa rzecz i że nierównie łatwiej ulepić sobie jakiegoś Chrystusa, Mahometa, Napoleona... wszystkie te nicości różnie zwane... Uważaj... musisz zredukować wszystko, co wiesz o życiu i czynach ludzkich do pojęć najnieodzowniejszych, a więc popierwsze: Człowiek jest to zwierzę złe i głupie. Po drugie: Sprawiedliwość jest hańbą. Po trzecie: Miłość jest świństwem. Po czwarte: Bóg jest urojeniem... Kochaj naturę i wielbij ją nawet jeśli chcesz, ale nie tak, jak artyści lub mędrcy, głupcy, którzy usiłują ją wyrazić rytmami lub wytłumaczyć formułkami, uwielbiaj ją ślepo, jak dewotki uwielbiają Boga, nie pytając czem jest. Gdy się dasz uwieść zarozumiałemu kaprysowi odkrycia tajemnicy niezbadanej, pierzchnie natychmiast szczęście. Staniesz się ofiarą ciągle dręczących cię powątpiewań i nieczyste poczujesz łaknienie. Niestety żyjesz w społeczeństwie, które drży pod terrorem przemocy prawa, w otoczeniu wstrętnych instytucyj wszelkiego rodzaju, które urągają naturze i zdrowemu rozsądkowi człowieka pierwotnego. Stąd płyną dla ciebie zobowiązania rozliczne względem rządu, ojczyzny i innych ludzi, zobowiązania, które kryją w sobie występki, zbrodnie, podłości, okrucieństwa, uczą cię je szanować i czcić, mieniąc cnotami i obowiązkami... Radziłbym ci odmówić posłuszeństwa i wyłamać się z pod nich, ale istnieją niestety żandarmi, sądy, więzienia i gilotyna. Najlepszą tedy rzeczą, którą uczynić możesz jest złagodzić zło, zmniejszając liczbę zobowiązań społecznych i osobistych, przez oddalenie się od ludzi, a zbliżenie się do zwierząt, roślin i kwiatów, przez życie na ich obraz i podobieństwo owem życiem promiennem, które czerpią wprost ze źródeł natury, to znaczy z krynicy piękna... Przeżywszy tak lata twe bez wyrzutów sumienia co osmucają, bez namiętności miłosnych i pieniężnych, które plamią, beż niepokojów intelektualnych, które zabijają... umrzeć cicho i bez wstrząśnień, by tak jak nikt nie znał twego życia, nikt też nie dowiedział się o śmierci... Upodobnisz się do owych pięknych zwierząt leśnych, których zwłok nigdzie się nie odnajduje... które giną, jakby wsiąkały w wszechświat, jakby się ulatniały w jego bezmiary. Widzisz mój chłopcze, gdybym był znał przedtem owe prawdy, nie byłbym tem, czem dzisiaj jestem. Gdyż jestem gałganem, istotą szkodliwą, plugawym niewolnikiem namiętności... o czem zresztą opowiem ci później nieco. A wiesz dlaczego? Dlatego, że gdym ledwie mógł wymówić słowo, napakowano mi do głowy idei głupich, a do serca uczuć nadludzkich. Miałem członki, a nauczono mnie w języku francuskim, łacińskim i greckim, że hańbą jest używać ich... Zniekształcono funkcye mego mózgu równie, jak i mego ciała i na miejsce człowieka naturalnego, kierującego się instynktami, tętniącego życiem, podstawiono sztucznego straszaka, mechanicznie poruszaną lalkę cywilizacyi nadętą ideałami... owymi ideałami, które wytworzyły bankierów, księży, oszustów, rozpustników, morderców i nieszczęśliwych... Posłuchaj... przed chwilą mówiłem ci, że Bóg jest urojeniem... Ale ja tego właściwie dokładnie nie wiem... a wiesz czemu? Jest to wynik naszego wykształcenia i rezultat całej naszej wiedzy... Uczymy się po to, by w końcu nie wiedzieć nic... o wszystkiem wątpić. Ha.. może tam i jest Bóg... może jest wielu Bogów... nie wiem. Teraz pobiegaj sobie trochę... nie, nie, zaczekaj jeszcze. Słuchaj. Dziś rano widziałem sidła na szczygły... Zabraniam ci chwytać ptaków... należy ich życie szanować! Czy wiesz, co wraz z nimi niszczysz?... Oto niszczysz muzykę, drżenie życia, które może więcej od twego warte. Czy patrzyłeś w oko ptaka? Nie... Widzisz... przypatrz się mu, a nie zabijesz już nigdy żadnego... Teraz idź się bawić... Wyłaź na drzewa... ciskaj kamieniami... Idź!
Takiemi to tyradami mętnie anarchistycznemi stryj przysposabiał mnie do baccalauretu, który był celem ambicyi mych rodziców.
Zazwyczaj lekcya ograniczała się do biegania po ogrodzie, ćwiczeń fizycznych wszelkiego rodzaju natężających i ustawicznych. Najczęściej już raz na tydzień ksiądz Juliusz, siedząc ubrany w swa zieloną pełznącą w słońcu kapotę i słomiany kapelusz, pod kulistą akacją, wtajemniczał mnie w arkana swej filozofii, której się bałem, ale której za to wcale nie rozumiałem. Widywałem go rzadko, czasem po całych dniach nie pokazywał się pracując w bibliotece, lub zamknięty w tajemniczym pokoju z kuferkiem. Magda i ja oboje słyszeliśmy jak krzyczał i tupał nogami, a stara służąca wzdychała:
— Hm... znowu ten potwór... Ha trudno!... Ale jestem pewna, że się to źle skończy.
W tych dniach Magda kazała mi czerpać wodę ze studni, rąbać drzewo w drewutni. Nauczyłem się niedługo skrobać marchew i ziemniaki i dokonywać najcięższych robót.
Od roku, to jest od czasu, kiedy zacząłem uczęszczać na dziwną naukę księdza Juliusza i Magdy, zapomniałem zupełnie tej odrobiny łaciny, której mnie wyuczył proboszcz Blanchard. Ortografia, arytmetyka, historya francuska były już tylko mglistemi wspomnieniami odległej przeszłości. Za to wyrosłem i zmężniałem.
— Jak się nazywa po łacinie... ogień... spytał pewnego dnia stryj, gdym wpadł do pokoju spocony, zadyszany, przesiąknięty rzeźwym aromatem kwiatów polnych.
— Nie wiem stryju.
— Wybornie! — krzyknął stryj, zacierając ręce z zadowoleniem. — Przewybornie!... No a jak się pisze słowo: przypadek?
— P... s... z... y...
— S!... s!... wyśmienicie! Cudownie!... Małgorzato... daj panu Albertowi bułkę z konfiturą...
Od czasu do czasu brał mnie ze sobą na spacer. Często z racyi najdrobniejszej rzeczy, zielska zerwanego w rowie przydrożnym, zgiętego grzbietu chłopa pod jabłonią, barana, chmury, smugi pyłu porwanej wiatrem, zapuszczał się w teorye życia społecznego, nadziewane refleksyami, jak naprzykład:
— Nie wiem doprawdy po co ci to wszystko mówię, możeby dla ciebie lepiej było gdybyś został notaryuszem.
Nigdy prawie na spacerze nie obeszło się bez dziwnej jakiejś awantury. Pewnego popołudnia spotkaliśmy małą żebraczkę. Podeszła ku nam i wyciągnęła rękę:
—Biedactwo! — westchnął stryj rozczulony.... Popatrzno jaka ona biedaczka... trzeba być litościwym dla cierpiących. I zwracając się do żebraczki rzekł:
— Chodź z nami dzieweczko... chodź do domu., dam ci pieniędzy... Czy chciałabyś mieć dziesięć franków? Zdziwiona, uszczęśliwiona dziewczynka szła za nami nieśmiało. Przy samym domu stryj obrócił się i ujrzawszy małą, o której zapomniał widocznie, krzyknął:
— Czegóż ty chcesz? Czemuż idziesz za nami złodziejko?
Zmieszana, zdziwiona otwarła usta nie odpowiadając.
— Ależ stryju — odważyłem się — przecież sam kazałeś jej...
— Ja, kazałem?.. Żartujesz chyba... Czyż ja ją znam... To może jaka włóczęga karczemna... ścierwo dla furmanów? Precz!... Wynoś misie zaraz!
Podobnie jak kuzyn Debray uzyskałem wstęp do biblioteki. Ten ważny wypadek zdarzył się jednego dnia słotnego. Wprowadziwszy mnie do sanktuaryum stryj przemówił w te słowa:
— Patrz!... oto są książki... a w tych książkach zawarty jest cały niemal dorobek ludzkiego ducha... Wszystko tu znajdziesz, filozofię, systemy religijne, nauki, sztuki... wszystko! Otóż wiedz mój chłopcze, że wszystko to są kłamstwa, głupstwa, lub zbrodnie... Zapamiętaj sobie dobrze co ci mówię i Naiwne wzruszenie, które w duszy prostaczka wzbudzi widok maleńkiego kwiatka, więcej warto od oszałamiającego upojenia, i głupiej dumy, czerpanej ze źródeł zatrutych. A wiesz dlaczego? Dlatego, że serce prostaczka rozumie co doń mówi mały kwiatek, a wszyscy uczeni filozofowie i poeci nie znają i nie poznają nigdy ni pierwszego wyrazu. Uczeni!... filozofowie!... poeci!... Pfuj! Odkrycia ich, słowa służą tylko do tego, by splamić, zawalać naturę, całkiem tak jakbyś ty poszedł i zawalał lilię lub różę polną... wiesz już czem. Czekaj chłopcze... czekaj... odstraszę ja cię od czytania... i to natychmiast... za parę minut! Wyszedł na schodki oparte o dolne półki i wziął pierwszą lepszą książkę z brzegu.
— Etyka Spinozy... — rzekł — oto coś w sam raz dla ciebie!
Zszedł ze schodków i uderzywszy kilkakrotnie dłonią po okładce, wręczył mi tom.
— Usiądź... usiądź tam, przy małym, okrągłym stoliku... i czytaj głośno. Wybierz sobie co chcesz, pierwszą lepszą kartkę.
Usadowił się w fotelu, skurczył swoje długie, chude i kościste nogi tak, że kolana sięgały mu policzków, przechylił w tył głowę, oparł rękę prawą o poręcz, lewą zwiesił i roskazał:
— Zaczynaj!
Niepewnym, przerywanym głosem rozpocząłem lekturę »Etyki«. Nie rozumiejąc tego co czytam, jąkałem się, popełniałem na każdym wierszu o pomstę wołające omyłki... Stryj z początku śmiał się szyderczo, potem jednak począł niecierpliwić.
— Uważajże przynajmniej... Jakto, więc nie uczyłeś się nigdy czytać? Powtórz jeszcze raz to zdanie!...
Począł się rozgrzewać, przerywał mi, by wtrącić uwagę, pokrzykiwał ze złością. Pochylił się naprzód całem ciałem, zacisnął oparte o poręcz pięści, oczy rozgorzały mu złym, dzikim ogniem i wyglądał tak, jak go sobie wyobrażałem wówczas na stacyi w Coulanges. Zdawało się, że chce się rzucić na mnie, na książkę, na stół. Zerwał się tupnął nogą i wrzasnął:
— Tej gadzinie wydaje się, że nie wystarcza jeden Bóg! Chce ich napchać wszędzie! Bydle! Bydlę!
Gdy deszcz padał, albo zimno było i musiałem chronić się do kuchni, stryj wołał mnie do siebie. Siadałem wówczas u małego stolika i czytałem głośno. Czytałem wszystko począwszy od Eklezyastów, aż do Stuarta Milla, od św. Augustyna do Augusta Comta. Za każdym razem stryj wymyślał poglądom, jak niegdyś ludziom, temi samemi nawet słowami i robiąc te same gesty. Traktował ideje jak żywych ludzi, pokazywał im pieści i bezcielesnym ich zjawom pieniąc się ciskał tę samą zniewagę:
— Bydło!
Rodziców niezmiernie smuciła metoda, jaką stosował ksiądz Juliusz w kształceniu mnie. Nie podobał im się obrany przezeń system pedagogiczny i niepokoiła ich moja przyszłość. Mimoto ni na chwilę nie przyszło im na myśl odebrać mnie od dziwnego nauczyciela, nie poważyli się nawet uczynić mu choćby najlżejszej uwagi. »Stałem na placówce«, jak mówiła matka, pilnowałem skarbu, stanowiłem przeciwwagę wpływu kuzyna Debraya. Czyż nie wchodziłem do biblioteki! Te wszystkie korzyści przeważały szalę strat. Obiecywali sobie, że później... zło się naprawi. Nie zdradzając się nawet, że ich to martwi, uporczywie uczyli mnie frazesów podstępnych, które powtarzać musiałem i otoczyli stryja siecią małych skrytych grzecznostek i przysług, które miały przezwyciężyć upór jego i oziębłość. Bardzo często klienci ojca znosili w podarku, piękny, tłusty drób, zające, bekasy, pstrągi. Zanosiłem wilczą część tego do »Kapucynów « i składałem dysskretnie w kuchni. Ale stryj nie podziękował, nie wspomniał nigdy o tych specyałach mimo, że zjadał je z wielkim smakiem. Gdym przyszedł «na lekcyę« i spotkał go bądźto w alei, bądź w podwórzu, pierwsze spojrzenie rzucał na me ręce. Zdawał się pytać wzrokiem: Cóżeś mi przyniósł?
Matkę milczenie to doprowadzało do desperacyi i raz wkładając mi w rękę mały koszyczek z czterema słoikami konfitur poziomkowych, które stryj Juliusz bardzo lubił rzekła:
— Mniejsza z tem... choć mógłby chociaż po dziękować.
Ale ksiądz Juliusz wystrzegał się tego, postanowiwszy na znak najwyższej pogardy nie wymawiać nigdy imion moich rodziców. Na delikatne aluzye, które z obowiązku wypowiadałem przy składaniu w jego ręce bekasów i konfitur odpowiadał pogwizdywaniem jakiejś piosenki. Żaden z planów zdobywczych rodziców moich nie powiódł się.
— Przepraszam stryja bardzo — mówiłem raz wyuczony rumieniąc się mimowoli — przepraszam że się dzisiaj spóźniłem na lekcyę, ale mama chora, bardzo chora!
Obrócił się na obcasach i odszedł z rękami założonemi na plecy. Rodzice moi dlań nie istnieli wcale, nie zaszczycał ich już nawet obelgą: Bydło! Mimo poufałej stopy na jakiej stałem ze stryjem ta uporczywa obojętność poczęła budzić niepokój w matce i dręczyć ją nie na żarty. To już nie była nienawiść, ale coś stokroć gorszego, bo ironia. I ta obecna milcząca ironia przerażała ją więcej niż dawniejsze wybuchy nienawiści, gdyż oparta była na niemiłosiernie zimnem wyrachowaniu, do którego przyłączała się chęć mistyfikacyi z poza grobu.
Po obiedzie nim przyszli Robinowie matka siedziała zazwyczaj nieruchomo, pogrążona w myślach, wydana na pastwę przykrych refleksyj, od których pobladłą jej twarz tragicznej mieszczanki przebiegały skurcze bólu. Walki duszne toczyła. Ścierały się w niej miłość macierzyńska, chciwość kobieca i urodzone z niepewności wyrzuty sumienia i nieruchoma zazwyczaj, drżała teraz od wewnętrznych wstrząśnień. Posłyszałem raz jak cichym głosem pytała ojca, który ponuro pod półświatło lampy migotał stalą lancetu.
— Więc myślisz, że on aż tak chory?
— Nie badałem go, moja droga — odparł, a zwracając się do mnie spytał:
— Nie zauważyłeś u stryja opuchnięcia nóg?
— Nie ojcze?
— To zresztą niczego nie dowodzi — ciągnął dalej — Wedle mego zdania cierpi na serce.. może także na wątrobę... ale niestety mogę łatwo mylić się w dyagnozie!...
Zbliżył do warg ostrze instrumentu, które pod oddechem zaszło parą.
— Mogę się mylić!... — powtórzył trzęsąc głową.
Starą rękawiczką wytarł stal ostrożnie.
Więc myślisz, że to może trwać miesiące... lata?
— Mój Boże! żyć może długo... umrzeć także lada chwila... To zależy!
Podsunął lancet znowu pod światło lampy, obrócił go w palcach i wpatrzony w lśniącą powierzchnię powtórzył:
— To zależy!...
Potem wsunął instrument w odpowiednie miejsce neseseru, a matka z mętnem spojrzeniem i surową zmarszczką na czole mruknęła: A jeśliśmy bezpożytecznie poświęcili wykształcenie Alberta?
— Ha!... A ileż to razy powtarzałem?... Zresztą to rzecz prosta, poślij go do liceum!
Zamyśliła się.
— Zaczekajmy jeszcze trochę — powiedziała.
Milczenie zapadło głębokie, przykre, ciężkie, jak wieko trumny, a z cieniów zaścielających kąty, czepiających się ścian i zalewających sufit zdawała się wyzierać groza morderstwa.




Stryj był naprawdę chory, ginął w oczach z każdym dniem. Cierpiał na bicie serca i duszność, co go zmuszało do spędzania całych nocy przy otwartem oknie. Dyszał ciężko, w gardle go dusiło. By odpędzić od siebie myśl o śmierci nie chciał dopuścić lekarza, zmienić w czemkolwiek trybu życia ni wyrzec się upodobań. Chodził i wracał, pracował w bibliotece, coraz częściej zamykał się w pokoju z kuferkiem, oczy połyskiwały mu dziwnie jak dawniej, a ciało jego pochylone i wychudłe, łamało się niemal we dwoje. Jedyną rzeczą, na którą sobie z racyi choroby pozwolił, było odprawianie mszy najwyżej raz na tydzień, w niedzielę. Przez kilka nawet niedziel wyczekiwano nań daremnie. Dzwony dzwoniły, a ksiądz Juliusz nie zjawił się. Pasya porwała proboszcza Blancharda. Przekonany, że choroba była stryjowi jeno pretekstem do zaniedbywania obowiązków, gdyż nie zaprzestał przechadzek, począł mu czynić wymówki.
— Robię co mi się podoba! — oświadczył stryj, i jeśli jestem zbyt słaby, by odprawić mszę, a mimo to mam dosyć sił do spaceru, to jestto zjawisko fizyologiczne obchodzące jeno mnie sam ego... Proszę się zająć swymi wikarymi!...
Proboszcz przybrał postawę i minę straszliwie urzędową.
— Księże Dervelle, zostawiłem cię dotąd w spokoju, gdyż jesteś członkiem jednej z najlepszych rodzin miasta, odznaczającej się pobożnością, rodziny, którą cenię i szanuję...
— Doskonale! — przerwał ksiądz Juliusz — Czcij ją sobie i adoruj do woli!.. Graj jej na flecie mój proboszczu... Tak, tak... jestto zacna rodzina, tyś jest także człowiek bardzo zacny... naturalnie... Ja zato jestem kanalia! Zgadzam się na to... wszystko zatem w porządku... Ale,., ja mój drogi proboszczu posiadam mały domek z ogródeczkiem, troszkę książeczek i... trzy tysiączki rocznej renty.. Hm... poróżniłem się z rodziną... nie mam spadkobierców... ha... co byś na to powiedział mój zacny proboszczuniu, gdybym ci tak to wszystko jak jest w testamencie... hm?
Poklepał proboszcza po ramieniu.
Proboszczowi zmętniały oczy, patrzył, a w tem wejrzeniu migotał płomyk pożądliwości. W reszcie wybełkotał:
— O... księże... drogi księże Juliuszu... czyżem zasłużył?... Tyle dobroci!... ja, ja... I wiesz przecież, że jestem chory, że mi już tu nie długo!...
— Ach! — zaprotestował proboszcz... Bóg Najwyższy nie dopuści!... Ale doprawdy... ja... ja..
Zjadliwe i świszczące: — Bydlę! — przerwało jego jąkaninę i poczuł, że go ksiądz Juliusz popycha ku drzwiom, śmiejąc się szyderczo i mówiąc:
— Wynoś się! Wynoś się poczciwcze!... Ha, ha, ha... więc uwierzyłeś!... Ha, ha, ha!... Wynoś się!
Ta anegdota ubawiła wielce kuzyna Debraya, któremu się uroiło, że ongi widział Woltera. Twierdził, że ksiądz Juliusz w tym wypadku okazał się jeszcze bardziej niż zazwyczaj... kroćset tysięcy starych furgonów. Przychodził często do »Kapucynów« ziewając, klnąc i spluwając szukał po podwórzu, po krzakach alei i wszędzie śladów kun i łasic. By przypochlebić się stryjowi kapitan zachwycał się wszystkiem wielbiąc z delikatnością i dobitnością iście militarną, drzewa, mury, żyzność, gleby, piękność chorągiewki na dachu, wysokość sufitów w pokojach, i często wykrzykiwał wskazując na łąkę i półkole otaczających ją drzew:
— Tak czy owak masz widok... kroćset tysięcy... Co za cisza tutaj... kroćset tysięcy!... Hoho!.. Wściekle miło by tu było wypychać kuny i łasice... kroćset tysięcy!...
Rzadziej zjawiali się Sérvierowie. Na widok pięknej pani Sérviere stryj stawał się mniej kańciasty, słowa jego czyniły się powabne, nabierały wdzięku, dowcipu, dziwnego u człowieka tak popędliwego i szorstkiego, którego czyny i wyrażenia bezustanku chwiały się pomiędzy najwyższym entuzyazmem i najokropniejszą wściekłością. Ale oczy zadawały kłam temu pozornemu spokojowi, oczy lubieżnie ślizgające się po plecach młodej kobiety, gorsie o liniach smukłych a pełnych i drgających życiem, po fałdach sukni, które zdawały się podnosić, rozsuwać, rozdzierać niby brutalne ręce świętokradzkie. Nozdrza mu się rozszerzały i drgały zmysłowo chwytając zapach bijący od niej falą oszałamiającą, miłośną. Panią Sérviere bawiło to, a w gruncie rzeczy szczęśliwą się czuła z tego hołdu, składanego sobie przez fauna w czarnej sutannie, który ją rozbierał i podniecał lubieżnie.
Stoi mi w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół jednej sceny strasznej, która rozegrała się raz po takiej wizycie.
Stryj siedzi pod kulistą akacyą z grzbietem o pień opartym. Jest zdenerwowany, zadyszany, ponury, jak przed atakiem wściekłości. Ale głowa, jak zbyt ciężka do dźwignięcia kula opadła mu na piersi bezwładnie. Pot cieknie mu z twarzy. Rwie rosnące w pobliżu źdźbła końskiego zębu i gryzie je, odrzucając potem. Ja opodal zabawiam się rzucaniem kamieniami w mur dzielący ogród od łąki. Przed chwilą jeszcze była tu pani Sérviere, białą na zieleni się rysując plamą. Biała jej suknia miała ciepły ton, kapelusz był pokryty koronkami, drżącemi za najlżejszym ruchem głowy i biała parasolka. Przez cienką materyę rękawów przeglądały jej różowe ramiona. Umoczyła usta w kieliszku malagi, schrupała ciastko, pan Sérviere wypalił papierosa i mówił o wyborach. Stryj był nieporównany, mówił wytwornie, co dziwnie brzmiało w jego ustach. Zerwał dziki mak polny, które delikatne, jedwabne zwiędłe, misternie pomięte płatki opadały jeden na drugi, podał go pani Sérviere i rzekł:
— Niech pani spojrzy na ten kwiat.. czyż nie cudowny? Czy nie wydaje się pani podobnym do ślicznej sukni w stylu Ludwika XV? Cała wrażliwość, czułostkowość, cała gracya i wykwint tej mody, tej epoki, wszystko to widne w tym maleńkim kwiatku, któremu pozazdrościła może szaty kobieta jakaś dostrzegłszy jej powab w przechodzie... Katedra gotycka urodziła się z rozmiłowanego spojrzenia na wielkie sklepiste aleje lasu, jakiegoś odczuwającego ich piękno człowieka... Zadaję sobie pytanie czemu tancerki nie studyują ruchów zwierząt, lotu ptaków, chwiania się gałęzi...
— To ksiądz widział tancerki? — przerwała pani Sérviere.
— Widziałem! — odpowiedział stryj — Tańczą bardzo licho.
Potem Sérvierowie poszli... stryj siedzi pod akacyą, a ja dalej ciskam kamieniami. Ptaki przelatują i pogwizdują.
— Albercie!
Stryj mnie woła. Niezawodnie chce mię uraczyć nauką. Przeczuwam wykład moralności anarchistycznej, wyrzekań na Boga, cnotę i sprawiedliwość.
— Pomóż mi!
Spojrzenie jego przeraża mnie. Nie wiem czemu, ale przychodzi mi na myśl, że mordercy muszą. tak spoglądać w chwili gdy zabijają.
— Pomóż mi!
Chwyta moją rękę, opiera się na ramieniu i dźwiga się z trudem z ławki. Na szczycie pobliskiej czereśni drze się gil.
— Ile masz lat? — pyta mnie stryj.
— Trzynaście!
— Trzynaście lat... to dobrze... chodź!
W milczeniu idziemy do biblioteki. Siadam w zwykłem miejscu przy małym stoliku, u którego czytałem wszystkich niemal filozofów... filozofów w trzynastym roku życia... a stryj niecierpliwie szuka czegoś poza rzędem wielkich ksiąg. Może szuka filozofa, którego jeszcze nie znam. Jakiś nieokreślony lęk czuję. Grzbiet stryja ma w sobie coś niezwykłego co mnie zastanawia, boję się naprawdę patrzyć na jego ręce, biegają to tu, to tam z jakimś nieprzyjemnym pośpiechem. Znalazł nareszcie. Jestto tomik mniejszy od innych w czerwonej, podartej i pobrudzonej okładce, całkiem roztrzęsiony widocznie od częstego używania... Stryj szybko przewraca kartki... czyta chwilę.. znowu przewraca prędko, coraz prędzej. Sprawia to szelest jakby woda cienkim strumieniem lała się na kamienie.
— Ot i jest.
Wygładza ręką znalezioną kartkę, zaznacza paznogciem miejsce, od którego mam czytać i mówi:
— Pomału! Będziesz czytał pomału... zaczniesz, gdy ci powiem.
Podczas gdy usadawia się w fotelu z nogami wyciągnionemi sztywno wprost przed siebie, spoglądam na tytuł książki i widzę: — Indiana — p. Georges Sand... Przychodzi mi na myśl, że ojciec często mówi o pani Georges Sand... widział ją podobno w teatrze. Ma to być zła kobieta, ubierająca się po męsku i paląca fajkę... Georges Sand... staram się ze słów ojca wyłowić jej cechy i właściwości. Ale matka ciągle przerywa ciągle nawiązywane opowiadanie. Samo to nazwisko już ją oburza, podobnie jak i panią Robin... Widocznie Indiana jest czemś w rodzaju romansu, to jest rzeczą okropną i zakazaną. Spoglądam tedy na leżący przedemną tomik z ciekawością, połączoną ze strachem.
— Zaczynaj! — mówi stryj — Ale pomału... nadewszystko pomału!
Obrzucam go przelotnem spojrzeniem. Zamknął oczy... ramiona mu zwisły poza poręcze, pierś jego spada i podnosi się niby miech. Zaczynam:
— Łkania wstrząsały Noun. Zerwała wieniec ze skroni i długie włosy spłynęły falą na białe, przecudne ramiona. Gdyby nie to, że pani Delmare dodawała wdzięku niewola, Noun w tej chwili byłaby nieskończenie przewyższała ją pięknością. Jaśniała miłością i cierpieniem...
— Nie tak prędko! — rzekł stryj cichym głosem. — I nie wierć się tak na krześle.
— Zwyciężony Raymond objął ją ramieniem, posadził obok siebie na kanapie i przysunął mały, okrągły stolik z flaszkami, by jej nalać w srebrny, cyzelowany kubek kilka kropli wody pomarańczowej. Ta troskliwość, więcej jeszcze niż sam uspokajający napój dodały otuchy Noun, otarła oczy i rzucając się do stóp, Raymonda zawołała: Kochaj mnie — prosiła, całując namiętnie jego kolana — powiedz mi, że mnie kochasz, niech to jeszcze raz usłyszę, a ozdrowieję i będę ocalona! Pocałuj mnie raz jeszcze, jak całowałeś niegdyś, a przestanę żałować, że ściągnęłam na siebie hańbę, byle ci dać kilka dni roskoszy!
— Czekaj! — powiedział stryj cichym, głuchym głosem, podobnym do kwilenia dziecka... — Czekaj!
Doznawałem dziwnych wrażeń, ciężkość jakąś czułem w głowie. Te słowa: miłość, roskosz, kanapa, czara srebrna, Raymond, Noun, pocałunki, olśniewająca piękne ramiona, wszystko to sprawia mi zawrót głowy. Wydaje mi się, że litery książki przywdziewają niepokojące kształty, że przegląda z nich coś znanego, przeczuwanego, coś, o czem śniło mi się, że ruszają się i czynią grymasy. Serce poczyna mi bić szybciej, czuję tętnienie w skroniach i ogień jakiś nieznany, przejmujący w żyłach. Słucham oddechu stryja, przerywają go westchnienia głośne... Czemuż?... Ośmielam się spojrzeć nań z ukosa... oczy ma zamknięte, ręce bezwładnie zwisają poza poręcze, a ciałem wstrząsa od czasu do czasu dreszcz nerwowy... Czyż śpi? Poczynam się bać... chciałbym uciec stad...
— Dalej!
Czytani dalej drżącym głosem:
— Otoczyła go cudnemi, smagłemi ramionami, nakryła falą włosów, a spojrzenie jej wielkich czarnych oczu wznieciło w nim palącą żądzę, głos krwi i iście oryentalne pożądanie roskoszy, zdolne pokonać wszelki wysiłek woli, wszelką subtelność myśli. Raymond zapomniał o wszystkiem, o swych postanowieniach, nowej miłości i miejscu, gdzie się znajdował. Odwzajemniał odurzające pieszczoty Noun, pił z tego samego co ona kubka, a wina mocne, które mieli pod ręką, dokonały reszty, zaćmiewając skrupuły obojga.
Wydaje mi się, że stryj przemówił... Zatrzymuję się... Zresztą muszę powietrza w płuca zaczerpnąć. W gardle ściska mnie coś, włosy mi zwilgotniały i przylepiają się do skroni, czuję dotkliwy ból w grzbiecie.
— Dalej, dalej... czytajże.
Przezwyciężając się, starając się utrzymać w karbach ćmiący się rozsądek, zebrać myśli rozlatujące się na wszystkie strony, czytam dalej:
— Wiszące naprzeciw siebie lustra, odbijające w nieskończoność postać Noun, zdawały się zaludniać widziadłam i...
Widzę te widziadła. Płyną, znikną, pojawiają się znowu, niepełne, nieokreślone, czarodziejskie, włosy ich rozwite, głowy w tył odrzucone, ruchy dziwne... Czytam.. czytam... ale wiersze książki poczynają się wikłać, poruszać, wychodzą poza karty książki, zeskakują ze stolika, tańczą, wypełniają całą przestrzeń wokoło... Czytam ciągle... Oszołomiony, zadyszany, rozpoznaję wśród tych zjaw Robinów, »kwokę«, kuzyna Debraya, panią Sérviere, a wszyscy nadzy, ohydnie nadzy i czynią gesty straszne jakieś... Wszystkie moje wspomnienia wstają z martwych i napływają tutaj, by wziąć udział w piekielnym sabacie! Czytam:
— Ona to wołała nań i uśmiechała się doń poprzez białe muślinowe firanki... o niej to marzył na tem posłaniu, gdy ulegając potędze miłości i wina, pochwycił w ramiona kreolkę...
Nagle, przerwałem. Krew uderza mi do głowy i zakrywa wzrok. W uszach mi dudni, serce słania się od nagłego zalewu zbudzonej dojrzałości urodzonego pożądania... Nie widzę już niczego i niczego nie słyszę... Chciałbym krzyczeć, wołać... zdaje mi się, że umieram...
W bibliotece cisza i to mnie dziwi niezmiernie. Nie dochodzi mnie już nawet oddech stryja i nie mam odwagi spojrzeć nań. Mija minuta, długa, nieskończenie długa minuta. Nie słychać nic, ni tchnienia, ni najlżejszego skrzypnięcia fotelu, na którym siedzi rozparty. Cóż więc robi? Wołam nań po cichu:
— Stryju!
Nie odpowiada.
— Stryju!
Nie porusza się... Nadsłuchuję. Nie oddycha.
Straszne przypuszczenie zjawia mi się w głowie. Przypominam sobie, co mówił niedawno ojciec czyszcząc lancet: Może umrzeć lada chwila.
— Stryju!
Krzyczę teraz z całych sił... Nic.
Wstaję drżąc na całem ciele, zęby moje dzwonią. Siedzi rozparty, leży niemal w pozie tej samej, jaką miał przed chwilą. Twarz jego bardzo blada. Przychodzi mi na myśl pytanie ojca: Czyś zauważył, że nogi jego puchną? — Tak, wydaje mi się, że są ogromne... Nie porusza się!... Mucha łazi mu po czole, powiekach, biegnie wzdłuż nosa, wraca w górę. Nie rusza się. Chwytam jego rękę... zimna jest, lodowata... a na zaciśniętych wargach leży wąski rąbek białej piany.
— Stryju! Stryju!
Palce jego drgają. Poprzez pianę poruszoną oddechem wybiega z ust jęk cichy, potem drugi, trzeci... Zwolna zesztywniałe w skurczu muszkuły twarzy rozkurczają się, szczęka się porusza, trzeszczy, pierś się wzdyma oddechem, powieki się unoszą w górę, a z szeroko otwartych, chwytających dech ust, wydobywa się długie, głębokie westchnienie, przeciągły jęk.
— Stryju! Stryju!
Wołam, ale nie jestto już okrzyk przerażenia, w głosie mym brzmi radość.
— Żyje!
Stryj spogląda na mnie wzrokiem, który zdaje się wydobywać z otchłani, z piekła. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, gdzie jest... Zwolna ożywiają się jednak jego oczy, leży teraz w nich zdziwienie... Bez ustanku spogląda to na mnie, to na stolik, na którym leży książka... pyta wzrokiem... szuka... upokarza się, prosi o przebaczenie. W jednej minucie wyraża wszystko, co mu nasuwa myśl i pamięć powracająca.
— Albercie, to ty?
— Tak stryju... tak, to ja!
Z bolesnym wyrazem twarzy, litością i niewysłowionym smutkiem, którego nigdy nie zapomnę, stryj szepce:
— Biedne dziecko... idź... idź... biedne dziecko!
— Nie mój stryju, jesteś chory, nie pójdę, będę nad tobą czuwał.
— Idź mój drogi chłopcze, idź biedne dziecko... To już przeszło... Idź... chcę byś odszedł stąd!...
Nazajutrz spotkałem stryja na podwórzu, przy płonącym stosie chrustu. Obok niego leżała kupa książek. Brał po jednej, rozdzierał i rzucał w płomienie.
— Widzisz... — rzekł do mnie — palę te wszystkie świństwa.
Położył rękę na piersi i dodał z głęboką odrazą:
— Ale nadewszystko trzebaby zniszczyć tę oto straszną i wstrętną książkę... książkę mojego serca!...
Patrzyłem na dym wznoszący się w powietrze niebieskawą, krętą smugą, rozpływający się w górze i na drobne strzępki papieru spalonego, unoszące się w powietrzu, jak zwiędłe, jesienne, wiatrem porwane liście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.