Ksiądz Juliusz/Część druga/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ksiądz Juliusz |
Wydawca | W. Podwiński |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów - Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L'Abbé Jules |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kuzyn Debray poza dawnemi wspomnieniami kasarnianemi i plastyczną znajomością obyczajów kun i łasic, nie miał w głowie wiele myśli. Właściwie od wyjścia z wojska miał tylko jednę i z tej musiał niestety zrezygnować. Poczciwiec powziął silny zamiar uszczęśliwienia swego miasteczka oddziałem straży ogniowej, którym naturalnie sam miał dowodzić. Napisał z tej okazyi mnóstwo raportów, memoryałów, ułożył moc planów, statystyk pożarów, genialnych regulaminów. Ale natrafiał ciągle na opór rady municypalnej, która nie chciała zadłużonej już i tak gminy narażać na nowe ciężary. Kapitan uczuł się tem bardzo dotkniętym i chociaż był zaciekłym bonapartystą, przeszedł do opozycyi... opozycyi, która... spieszno mi to powiedzieć... manifestowała się w słowach: Do kroćset tysięcy furgonów!... pod adresem władz lokalnych. Jako kapitan emerytowany, kuzynek zajmował w Viantais wybitne stanowisko. I słusznie. Przedewszystkiem figurował w paradnym mundurze na wszelkich urzędowych obchodach, a powtóre matkom, mającym synów w wojsku, oddawał niezliczone usługi. Zwracano się do kapitana Debraya ile razy szło o uwolnienie, reklamacyę kogoś. On wskazywał drogę jaką obrać należało, redagował w technicznym stylu podania i zasypywał biura urzędu poborowego i ministerstwa wojny swemi przedłożeniami. Był bardzo usłużny i miał swego rodzaju małą popularność, a zmuszony pożegnać się z myślą swego strażactwa, pocieszał się, wypychając z pasyą wszystkie kuny i łasice, jakie tylko zabić mu się udało w przylaskach okolicznych.
Nie było w mieście rodziny, któraby nie posiadała jednego przynajmniej okazu specyalności kuzyna, a gdzie się weszło, widziało się na honorowem miejscu owe zwierzątka, siedzące na drewnianych deszczułkach zakrzepłe w ruchu śmiesznym, zazwyczaj zaczerpniętym z mimiki wiewiórczej. Mając jak wszyscy starzy, spensyonowani wojskowi zapędy idealistyczne, kuzyn poprawił i złagodził wszystko, co mu się wydało zbyt wstrętnem i dzikiem u tego gatunku mięsożerców. Żył w zaciszu domowem wraz ze swoją służącą Melanią, grubą, czterdziestopięcioletnią kobietą, którą poufale zwał »swoją kwoką«. Bliższe stosunki chlebodawcy ze służącą nikomu tajne nie były. Nie kryło się z tem zresztą wcale ni jedno ni drugie i raz poróżniwszy się wobec ludzi z Melanią, kapitan zawołał: — Krzycz sobie, krzycz do woli moja kwoko... pod pierzynką załagodzi się wszystko! — Czyż nie dosyć tego? Więc w towarzystwie mieszczańskiem nie przyjmowano go z powodu »kwoki«, ale szanowano bardzo ze względu na kuny i łasice, które lubił hojnie rozdawać.
Po zajściu na placu, matka zaopiniowała, że nie należy robić sobie w kuzynie wroga. Korzystniejszem o wiele było udobruchać go, wzniecić w nim dyskretnie myśli szlachetne, użyć go jako nieświadomego narzędzia do nawiązania stosunków ze stryjem, a potem wreszcie, do zawarcia zgody. Kuzynek począł tedy częściej znowu bywać u nas i zapraszany bywał nawet na obiady. Pogodził się z nową sytuacyą, nie dziwił długo i zgoła nie wchodził w przyczyny tej zmiany. Napychano go teraz wybornem mięsem i najlepszemi zalewano winami.
Ale matkę spotkało gorzkie rozczarowanie. Kuzynek jadł, pił i powtarzał:
— Ach, ten Julek to... Kroćset tysięcy starych furgonów!
Całe jego słownictwo, cały entuzyazm i wszystkie spostrzeżenia streszczały się w tym najwyższym, szczytowym symbolu. Nie można było zeń nic innego wydusić. I nie było w tem żadnej chytrości. Nie było szczerszego głupca od kapitana, tylko wszystko w jego głowie formułowało się w owo: kroćset tysięcy starych furgonów! Ton tego wykrzyku, stosownie do tego, czy uczucia jego w danej chwili silniejsze były czy słabsze, zmieniał się... forma nigdy. Daremnie matka podsuwała mu różne myśli, szkicowała gotowe odpowiedzi, nie słyszał nic, nie pojmował niczego i powtarzał ciągle swoje: kroćset... Mówiła nieraz z westchnieniem i spojrzeniem, w którem leżała prośba:
— O, jakiż smutek panuje w rodzinach poróżnionych?... Czyż nie lepiej żyć razem w zgodzie i miłości?... Julek z tem delikatnem zdrowiem, taki samotny... opuszczony!... Pielęgnowalibyśmy go z taką troskliwością!... Cóż, wobec niego jesteśmy prostacy... on taki mądry... wymowny!... Ha, gdy się tyle wie... gdy się żyło w Paryżu!... My biedacy mamy jeno serca gorące!...
A gestami, intonacyą głosu zdawała się wołać:
— Ależ, powtórzże mu to wszystko, bydlaku!
A kuzynek z pełnemi ustami, mrugając połyskującemi od wina oczami, bełkotał niewyraźnie:
— Ach ten Julek! To jest... kroćset tysięcy starych furgonów... Często w rozmowie z nim... nie mogę się powstrzymać, by nie powiedzieć... Julku, tyś jest... kroćset tysięcy...
— A gdy rozmawia z tobą — wtrąciła matka, czepiając się rospaczliwie każdego słowa kuzyna, które nie było: kroćset tysięcy...
— a gdy rozmawia, cóż mówi? Czy się skarży? Wspomina co o Paryżu... o nas?
— On?... Ha, ha, ha, droga kuzynko, to jest kroćset tysięcy starych furgonów!
Wreszcie raz powiedział nam, że był w bibliotece. Dodał nawet, że widział książki, że ich dotykał, że stryj Juliusz pokazywał mu dzieła rzadkie, bardzo rzadkie i bardzo drogie... i zakończył chwiejąc głową:
— O moi drodzy, to jest biblioteka... kroćset tysięcy starych furgonów!
Więc jeden jedyny kuzyn Debray z całej rodziny nietylko bywał u księdza Juliusza, ale miał wstęp do biblioteki... do owej tajemniczej biblioteki, na której drzwiach widniał napis: Wstęp wzbroniony... do biblioteki, gdzie dotąd niczyja nie postała noga, ni Servierów nawet... Ale nie dość na tem... nietylko był tam, ale ksiądz Juliusz pokazywał mu książki, kładąc nacisk na ich cenę i rzadkość.
— A kuferek? — spytała zrospaczona matka. — Czy widziałeś też i kuferek?
— Nie! — odparł kuzyn i potem już aż do dziesiątej klął bez przerwy.
Rodzice nie słuchali go wcale, zamyśleni byli głęboko, a kuzynek klął dalej, muskając swe siwe wąsy, odbijające jeszcze bardziej od twarzy fioletowej z wysiłku trawienia.
Gdy poszedł, matka zawołała:
— A widzisz, a widzisz!
Ojciec wymawiając z przyciskiem oddzielnie każdą sylabę odparł:
— To coś dziwnego! Któżby mógł był przypuścić?
— Rozumiesz dobrze... nieprawdaż... że ksiądz Juliusz nie darmo fatygował się wprowadzeniem tego prostaka do biblioteki, że nie bez powodu przyjmował go z takimi honorami... rozumiesz... musi mieć na niego jakieś zamiary.
— Obawiam się, że tak.
— I kuzynek odziedziczy wszystko!
— To możliwe... to nawet bardzo prawdopodobne!... I po cóż by go inaczej prowadził do biblioteki... zna go przecież dobrze!
— Ha... jeśli go zna... to może testament jest już gotowy... Ileż ten majątek wynosić może naprawdę?
Ojciec uczynił gest niepewny, odparł chwilę podumawszy i porachowawszy w myśli:
— Tak.... to należałoby zbadać!... Zapłacił za »Kapucynów« dwanaście tysięcy franków, nie licząc kosztów transakcyi i hipotekowania... po matce dostał sześć tysięcy franków rocznej renty... Czy ma teraz więcej, czy mniej?... ha, trudno wiedzieć, bo cały rachunek mącą owe lata spędzone w Paryżu, o których nic a nic nie wiadomo... Cóż on u licha mógł robić w Paryżu?
Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju zamyślony, z rękami w kieszeniach, a matka potrząsała w roztargnieniu pękiem kluczy, które wydawały piękny, metaliczny dźwięk, niby dalekich dzwonków. Po małej chwili milczenia, ojciec rzekł, nie zwracając się do nikogo:
— I na cóż zresztą zda się liczyć?... ha, ha... Tu przecież o nas zgoła nie idzie!
Matka potrząsnęła silniej pękiem kluczy i wzruszyła ramionami.
— Ma więc wziąć człowiek żyjący w konkubinacie... bezdzietny... czyż to nie wstyd?
— Ha, trudno — rzekł ojciec. — Widzisz, taka już sprawiedliwość tego świata... cóż chcesz?
Godzina mego udania się na spoczynek minęła dawno. Zatopieni w rozmyślaniach rodzice moi nie zauważyli tego, zapomnieli o mnie, nie widzieli mnie wcale. Ja ze swej strony wystrzegałem się też zwrócenia na siebie uwagi. Skurczyłem się na mojem krzesełku w cieniu, gdziem się przezornie ukrył. Zaciekawiony byłem niezmiernie, ale nie obliczeniami majątku stryja. To byłoby mnie już dawno uśpiło, ale podniecało mnie to, co mówiono o kuzynie Debrayu, o jego życiu, o »kwoce«, o której tego dnia wiele rozprawiano, gdyż pod wpływem wydarzeń rodzice moi zapomnieli o zachowanej zazwyczaj wobec mnie skromności i powściągliwości wyrażeń.
W myśli robiłem paralelę pomiędzy »kwoką« i kuzynem, a panem i panią Robin. Od zwierzeń Jerzego ukazał mi się świat nowy, jeszcze niejasny i mgłami zasnuty, ale całą istotą swą uczułem się pociągnięty ku wrażeniom nieznanym, uczułem zawrót głowy jakby nad przepaścią, co strach budzi, a pociąga ponętą grzechu ciężkiego ale roskosznego, który teraz już czytałem w oczach każdej kobiety, nie wiedząc jeszcze na czem polega. Wszystko to jednak było zagmatwane, niejasne, liczyłem więc, że jakieś słowo rodziców, jakieś zdanie »o kuzynie i kwoce« rozprószy mgły, zakrywające tajemnicę, którą poznać tak pożądliwie i z takim strachem pragnąłem.
Ojciec przykręcił kopcącą lampę i usiadł napowrót. Doszedł zapewne w swych rozmyślaniach do jakichś wniosków, gdyż widząc niepokój i zadumę na twarzy matki, dotknął czule jej kolana i rzekł:
— No no moja droga, daj już spokój... Któż widział tak się trapić!... Zgodzimy się z tem, co przyjdzie, inaczej zrobić naw et nie podobna... Dzięki Bogu niczego nam nie brak... Będę trochę dłużej pracował, do późniejszych lat.. i wszystko się wyrówna...
Dodał wesoło w intencyi zażartowania:
— Byle tak od czasu do czasu dobra epidemijka!... ha, ha, ha!
Ale matka podniosła bunt. Wykonała gest determinacyi i ostrym, surowym głosem powiedziała
— Nie... Niech nikt nie powie, że zadrwiono sobie z nas... Zdecydowana jestem bronić się do upadłego... Pierwszą rzeczą jest... byś natychmiast udał się do »Kapucynów«.
— Ja! zawołał ojciec, podskoczywszy na krześle — ja?... Nie, nie, za nic w świecie... nigdy, przenigdy!
— Zaczekajno trochę z temi »Nie«... Mój Boże i tyś z tejżesamej miłej rodzinki!
I ciągnęła dalej coraz szybciej:
Musisz iść do »Kapucynów«... Rozumiesz... Zobaczysz się z bratem... Bez upokarzania się, bez żebrania o zgodę, poprosisz go popi ostu o to, by się zajął wykształceniem Alberta!... Nie zapominaj przecież, że to jego bratanek!
— A proboszcz! — przerwał ojciec — Obrazi się niewątpliwie!
— Biorę go na siebie! Gdy malec raz się tam dostanie, widoki nasze zmienią się odrazu... Ale zręcznie musisz manewrować... Nie mówiąc o tem, że go może przygotować rok za rokiem aż do sekundy, co oszczędzi nam za jednym zachodem cztery lata liceum... pomyśl!
— Ależ nie przyjmie mnie! — zarzucił ojciec.
— Skądże to wiesz?
— To dopiero awantura! Jaka awantura... w czem widzisz awanturę... Cóż może być prostszem jak to, że stryj uczy swego bratanka? Zresztą jemu się nudzi... to go rozerwie!
— A jeśli odmówi?
— No, to wrócisz do domu i wszystko będzie jak dotąd... a przynajmniej będziemy mieć czyste sumienie i przeświadczenie, żeśmy usiłowali zrobić wszystko, co było naszym obowiązkiem.
Ojciec poskrobał się po głowie, jakby wskutek tego miały z niej wytrysnąć zwycięskie zarzuty. Wyczerpały mu się już argumenty, nie wiedział co odpowiedzieć i zakłopotany zgodził się.
— No, niech i tak będzie! — westchnął z wysiłkiem. — Pójdę którego dnia.
— Pocóż czekać?... Zdrowie ma wątłe... zemrzeć może dziś, jutro... któż wie... Nie, pójdziesz zaraz jutro!
— Dobrze wreszcie, pójdę jutro.
Nazajutrz cały ranek ojciec plątał się po domu z niepewną miną. Szukał pozorów, by opóźnić swą wizytę, wysilał się, by wynaleźć pilne zajęcie, konieczne konsultacye, wogóle cokolwiek, co by odsunęło o parę chociaż godzin przykre widzenie się z bratem... Przecież to niepodobna!... Nie będzie nigdy śmiał zaproponować mu czegoś podobnego... No, więc cóż mu powie?... Oczywiście nic.
— A gdybym tak wziął ze sobą Alberta — pomyślał.
Czuł, że musi mieć przy sobie kogoś, inaczej nie ośmieli się pojawić przed straszliwym Juliuszem. Zdawało mu się, że obecność moja nada mu więcej powagi i pewności siebie, myślał też, że w mojej obecności ksiądz Juliusz będzie się więcej hamował. I tak rozmyślając, chodził z kuchni do gabinetu, z gabinetu do salonu, prostując krzesła i instynktownie macając się po kieszeniach dla upewnienia się, że nie zapomniał instrumentów. Matka wypchnęła go za drzwi, mówiąc.
— No, idźże nareszcie... czegóż czekasz?... czego się boisz?
— A gdybym tak zabrał malca? Możeby to lepiej wyglądało.
— Ależ, oszalałeś chyba?... Idź natychmiast i staraj się, by cię przyjął w bibliotece!
Nieobecność ojca trwała ledwie godzinę. Wrócił wesoły. Kroki jego, tętniące po ubitej glinie podwórza, zwiastowały zwycięstwo.
— I cóż? — spytała wzruszona i pobladła matka.
— Załatwione... godzi się... Począwszy od jutra może Albert chodzić do niego.
— Ano cóż... nie mówiłam?... byłam tego pewna!
Rzuciła się mężowi na szyję i pocałowała go.
— No, powiedz sam, czy nie miałam racyi?... Ale mów, jak się to wszystko odbyło?
Musiał opowiadać. Ksiądz Juliusz bardzo był zimny, ale grzeczny. Przechadzał się po ogrodzie w dziwacznego kroju zielonej kapocie, nie przypominającej ani sutanny, ani zarzutki. Ogród zarosły był zielskiem i krzakami do tego stopnia, że nie znać było ścieżek. Za pierwszemi zaraz słowami uśmiechnął się ksiądz Juliusz dziwnie i rzekł: — Dobrze! Biorę go! Niech przyjdzie! — Potem zadał kilka pytań odnoszących się do mojej nauki. — Dokąd doszedł? Czego się uczył?... Potem odprowadził brata do końca alei laurowej i powiedział: — Zależy mi na tem, byś wiedział, że nie zamierzam w niczem zmieniać stosunków naszych wzajemnych. Tak, jak jest, jest najlepiej! Nie chcę widywać ani ciebie, ani twej żony. — Potem pożegnali się.
— Więc nie widziałeś ani domu, ani biblioteki?
— Niczego nie widziałem. Nie prosił mnie nawet, bym wszedł do środka.
— I jakże on wygląda?
Ojciec potrząsnął głową i rzekł smutnym głosem:
— Dyabelnie się starzeje... biedaczysko!... Nie dziwiłoby mnie, gdyby cierpiał na serce...
Byłem bardzo wzruszony, gdym się zapuszczał we wąską aleję laurową, wiodącą do »Kapucynów« i nie przyszło mi nawet do głowy przypatrywać się czyżykom, zrywającym się tuż blisko z krzaków i kęp zieleni, ani gilom chyżym, ślizgających się u mych nóg pomiędzy gałązki z szelestem myszy przebiegających. Nagle zaskrzeczała zrywająca się z pobliskiego drzewa sojka tak głośno, żem drgnął i książki rozsypały się po ziemi.
Pozbierałem je i podniósłszy się ujrzałem w odległości może dwudziestu kroków przed sobą wyprostowanego, czarno ubranego stryja.
— No jesteś! — rzekł do mnie.
— Tak jest, proszę stryja.
Drżałem, uginały się podemną nogi zlodowaciałe i jakby zmiękłe.
Skierował się ku gankowi, u stóp którego rosły wielkie krzewy hortenzyi i usiadł na stopniu.
— Siadaj chłopcze! — rzekł do mnie.
— Dobrze proszę stryja.
— Acha... więc uczysz się grać na flecie... mówił mi twój ojciec.
— Tak proszę stryja.
— I po łacinie?...
— Tak proszę stryja.
— A cóż to masz pod pachą?
— Moje książki proszę stryja.
Wziął je w rękę, przejrzał szybko, a potem cisnął jednę po drugiej wysoko w powietrze. Usłyszałem jak spadły z głuchym szelestem za niski mur otaczający podwórze.
— Umiesz może jeszcze coś innego? — spytał stryj Juliusz.
— Nie proszę stryja.
— No to dobrze mój chłopcze... idź do ogrodu... znajdziesz tam motykę... kop ziemię... a gdy się zmęczysz, połóż się w trawie... idź!
To była moja pierwsza lekcya.