Kto ślubuje Panu Bogu, ten powinien dotrzymać ślubu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Udziela
Tytuł Kto ślubuje Panu Bogu, ten powinien dotrzymać ślubu
Podtytuł Opowiadania ludowe ze Starego Sącza
Pochodzenie Czasopismo Wisła
1894, T.8, z.3, str. 536–541
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1894
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX. Kto ślubuje Panu Bogu, ten powinien dotrzymać ślubu.

Był sobie taki biedny student, który utrzymywał się tylko z łaski ludzkiej, bo ubodzy rodzice nie mogli mu wiele dopomagać. Pomimo tego uczył się dobrze i byłby pewnie czym został. Ale ojcowie go odumarli, a dobrodzieje, którzy go wspierali, jedni przenieśli się gdzieindziej, inni niewiele o nim pamiętali. To też został bez żadnej pomocy, bez żadnych środków do życia, i trzeba było porzucić szkołę i przerwać naukę.
Obrachował sobie, że do ukończenia szkół potrzeba mu było pięciuset dukatów, a że żal mu było rozstawać się z książką, poszedł do kościoła, klęknął przed ołtarzem Matki Boskiej i tam modlił się gorąco i prosił, żeby mu Matka Boska pozwoliła znaleźć tysiąc dukatów, to Jej za pięćset sprawi bogatą sukienkę.
Po modlitwie wstał weselszy i spokojniejszy, i zdawało mu się, że Matka Boska wysłuchała jego modlitwy i da mu potrzebne pieniądze. Zaraz też rozpoczął szukanie. Chodził w mieście po ulicach, chodził za miastem po rozmaitych drogach, rozglądał się uważnie naokoło i pilnie szukał, czy pieniędzy nie znajdzie. Zmrok już zapadał, i student byłby już zwątpił o skuteczności swej modlitwy, gdyby niespodzianie nie był spostrzegł na brzegu przy drodze pod małym krzaczkiem leżącego woreczka. Chwycił go czymprędzej, był ciężki bardzo, otworzył, a tam pełno żółciuśkich dukatów. Zaraz też siadł nieopodal drogi i począł rachować. Jakże się zdziwił, gdy narachował ni mniej, ni więcej tylko równiutki tysiąc! Niezmiernie ucieszony, powracał szybko do domu i myślał sobie przez drogę:
— Gdzie ja tu teraz szukać będę takiej drogiej sukienki dla Matki Boskiej? Lepiej będzie rozdać te pieniądze między ubogich, i pewnie Pan Bóg będzie z tego bardziej zadowolony. Ofiara będzie ofiarą, bo pięćset dukatów dam dziadom.
Na drugi dzień była niedziela, zeszło się dziadów dosyć i pousiadali obok drzwi kościelnych. Byli tam między niemi wielkie draby, złodzieje, a nawet zbóje, którzy mieszkali w lasach za miastem, ludzi rabowali, a czasem zabijali i składali pieniądze w jaskiniach. Takie jaskinie w lesie były ich mieszkaniem; małe drzwiczki wśród zarośli ukryte prowadziły do wnętrza, a zamykały się na taką sprężynę, że trzeba było ręką nacisnąć, aby się drzwi otworzyły. Nikt z ludzi nie chodził w tamte strony, bo się bał każdy. Mieszkało tam tak po dziurach w ziemi kilku dziadów, a wszyscy byli ślepi, tylko jeden widział na jedno oko. Co niedziela i święto, także w odpusty, przychodzili pod kościoły, żebrali i okradali, gdy się udało. O tym wszystkim student nie wiedział, widział ślepe kaleki, to się litował nad niemi i myślał, że to są poczciwi a nieszczęśliwi ludzie.
Po mszy świętej wyszedł student z kościoła, rozejrzał się między dziadami i zobaczył jednego najdalej od drzwi kościelnych siedzącego, który mu się zdawał najpoczciwszy a najbiedniejszy. Był to chłop tęgi, z dużą czarną brodą, a chociaż ślepy, chodził sam bez przewodnika. Zbliżył się do niego student i opowiedział mu wszystko, co się wczoraj stało, a w końcu dodał:
— Wam teraz, mój dziaduniu, chcę dać te pięćset dukatów, bo mi się podobacie.
— Żartuje sobie panicz z ubogiego dziadka! ktoby też dziadowi dawał tyle pieniędzy? żebym kiedy dwa, trzy talarki dostał, toby był skarb wielki!
— Nie żartuję, mój dziadku — student na to — popatrz tylko, ile ja to mam pieniędzy.
— Jakże popatrzę, kiedym ślepy; ale niech panicz położy mi pieniądze na rękę, to poznam, — gadał chytry dziad, a ręka mu się trzęsła z chciwości.
Chłopiec, jak głupi, położył dziadowi na jedną rękę pięćset dukatów i na drugą pięćset, a ucieszony rzekł znowu:
— Czujesz pieniądze? Widzicie, że nie żartuję, że mam pieniądze.
Tymczasem dziad, nie namyślał się długo, ale skoro poczuł pieniądze w swoich rękach, wsunął je natychmiast do kieszeni. Kubuś myślał, że dziad żartuje.
— No, dajcie mi, dziadku, te pieniądze, dajcie. Pięćset dukatów, coście wsunęli do jednej kieszeni weźmiecie sobie, a mnie oddajcie pięćset z drugiej kieszeni.
A dziad na niego.
— Idź-że, człowiecze, ode mnie, i daj mi spokój! Cóż ty chcesz? Idź sobie spokojną drogą i nie zaczepiaj nikogo!
Student sięgnął mu ręką do kieszeni, chcąc odebrać swoje pieniądze, a dziad w krzyk na całe gardło:
— Ratujcie ludzie biednego dziadka! Chce mię zabić ten człowiek, ratujcie!
Wybiegli ludzie z kościoła i dalej na chłopca wszyscy. A on do nich:
— Dajcie mi spokój! ten dziad wziął mi tysiąc dukatów, chcę tylko odebrać swoje.
Ludzie w śmiech, bo trudno było uwierzyć, żeby biedny student miał tyle złota, a tu dziad narzekał strasznie na napaść. To też ludzie ujęli się za nim i chłopca odpędzili. Teraz dopiero zrozumiał, że go Pan Bóg ukarał za to, iż nie dotrzymał ślubu uczynionego przed ołtarzem Matki Boskiej.
Stanął zdala na boku i rozmyślał nad tym, co teraz zrobić. Trudno darować dziadowi tyle pieniędzy. Postanowił iść za nim i śledzić go gdzie mieszka i patrzeć, co zrobi z temi pieniędzmi, a potym odebrać, jeśli się uda.
Gdy po nabożeństwie wyszli ludzie z kościoła, zaczęli się rozchodzić także dziady.
Student szedł zdaleka za złodziejem, a skoro do swej jamy dziad doszedł i drzwi otworzył, wsunął się chłopiec cichutko i usiadł w kącie. Był tutaj na środku stół długi; po obu stronach stołu stały ławy. W kącie stał dzbanek z wodą i beczułka z wódką, a obok widać jakieś zbójeckie narzędzia, bo pręty żelazne, miotły druciane, żelazne rydle i toporki. Dziad zamknął dobrze drzwi za sobą, wysypał na stół pieniądze i gadał sam do siebie:
— Ciesz się, Wojtku, ciesz! jakiś ty teraz bogaty! będziesz miał już ćwierć dukatów. Żaden kamrat nie ma ich tyle. Trzeba to wsypać do woreczka.
To mówiąc, poszedł po woreczek, a tymczasem student zbliżył się do stołu i cichutko wsunął dukaty do kieszeni. Przyciągnął dziad worek i chciał zgarnąć pieniądze, maca po stole, a pieniędzy niema.
— Tu ktoś jest! — krzyknął. — Dam ja ci ptaszku! a toś się złapał! nie wyjdziesz mi ty stąd żywy. Pożałujesz, pożałujesz, gałganie!
Chwycił za żelazną miotłę, a krzycząc i przeklinając, gonił po jaskini, wywijając na wszystkie strony tym strasznym miotliskiem, ale studenta nie dostał, bo tak się w kąt wsunął, że dziad nie mógł go dosięgnąć. Rozgniewany wrzasnął:
— Poczekaj, nie ujdziesz mi ty, pójdę po drugiego kamrata, sprawimy ci tu łaźnię, złodzieju, rabusiu! — i wyszedł czymprędzej, a drzwi zamknął dobrze za sobą.
Przeląkł się trochę chłopak, ale myśli sobie:
— Pan Bóg mię przecie nie opuści!
Tymczasem zaś, nim dziad powrócił, zabrał mu cały worek z dukatami, wsypał pieniądze za pazuchy, za cholewy, do kieszeni i tak się z tym urządził, żeby mu nie zawadzały przy ucieczce.
Wkrótce przyprowadził Wojciech drugiego ślepego dziada, uczęstował go wódką, a potym dopiero opowiedział mu, po co go sprowadził i prosił, żeby mu pomógł wyszukać tego, kto się tu zakradł do niego.
— A dobrze ci tak, nie chowaj pieniędzy w worku, ale tak rób, jak ja robię. Dukaty zaszywam do kapelusza i cały majątek noszę zawsze na głowie, to też nikt nie może mi ich ukraść. A jaki ciężki? To mówiąc, rzucił kapelusz o stół, aż zadudniało.
Tymczasem cichutko wyszedł student z kąta i porwał kapelusz z dukatami, nim go dziad zdołał znowu włożyć na głowę. Dziad szuka kapelusza po stole, a tu go niema, więc wrzasnął straszliwie:
— Wojtek, wziąłeś mi kapelusz, złodzieju! oddaj!
— Jaki kapelusz? kiedy? — pytał Wojciech.
— Jak to kiedy? teraz! oddaj, bo cię ubiję.
— Ale nie wziąłem; co pleciesz? może spadł ze stołu.
Szukali koło stołu nadaremnie, bo kapelusza nie było nigdzie. Więc chwycił jeden dziad drugiego i bili się, za brody targali i włosy sobie z głów wydzierali. Krzyki i przekleństwa rozlegały się przytym, a student śmiał się w duszy z tego wszystkiego. Nareszcie pomęczeni zgodzili się na jedno, że musi tu być ktoś taki, który wziął ten kapelusz, chwycili przeto do rąk miotły żelazne i poczęli z niemi biegać dokoła i szukać złodzieja. Ale chłopak wcisnął się dobrze do dziury, że go znaleźć nie mogli.
— On tu gdzieś w dziurze siedzi, ale my go nie wynajdziemy! — rzekł Wojtek. — Napijmy się jeszcze wódki i pójdziemy po trzeciego kamrata, który patrzy na jedno oko, a wypatrzy zaraz złodzieja.
Na te słowa przestraszył się student i myślał, jakby się stąd wydobyć. Gdy się dziady napiły, mówi jeden:
— Ale wiesz, jak wyjdziemy, żeby nam ptaszek nie uciekł? Chwycimy się rękoma za szyje, a w drugie ręce weźmiemy miotły żelazne i wyjdziemy na pole.
Skorzystał z tego student, i gdy dziady miały się już brać za szyje, stanął w środku i objął rękoma jednego i drugiego. Myśleli, że we dwóch idą, a oni wyprowadzili trzeciego. Skoro wyszli, rozłączyli się, i Wojtek zamknął dobrze drzwi, a chłopiec niepostrzeżony wymknął się z lasu z workiem pieniędzy i w kapeluszu z dukatami na głowie.
Na podziękowanie Panu Bogu poszedł zaraz do kościoła, pomodlił się i wrzucił hojną ofiarę do skarbony. Potym sprawił wspaniałą sukienkę na obraz Matki Boskiej, droższą niż pierwej myślał. Ukończył szkoły, kupił wieś i gospodarzył szczęśliwie.
Nie tak wesoło skończyła się ta cała historja dla dziadów. Skoro sprowadzili trzeciego, uraczyli go wódką i opowiedzieli mu wszystko, rozejrzał się jednym okiem po całej izbie, zaglądnął dobrze do każdego kąta i powiedział:
— Niema tu nigdzie nikogo! Może był, aleście go musieli wypuścić.
Co się tam wtedy działo, trudno opowiedzieć. O mało się dziady nie powściekały z żalu i ze złości. Krzyczeli, przeklinali, wyli, rzucali się po ziemi, rwali sobie włosy z głowy: nic to jednak nie pomogło, pieniądze się nie wróciły.

Seweryn Udziela.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Udziela.