Kto ślubuje Panu Bogu, ten powinien dotrzymać ślubu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kto ślubuje Panu Bogu, ten powinien dotrzymać ślubu |
Podtytuł | Opowiadania ludowe ze Starego Sącza |
Pochodzenie | Czasopismo Wisła 1894, T.8, z.3, str. 536–541 |
Wydawca | Michał Arct |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był sobie taki biedny student, który utrzymywał się tylko z łaski ludzkiej, bo ubodzy rodzice nie mogli mu wiele dopomagać. Pomimo tego uczył się dobrze i byłby pewnie czym został. Ale ojcowie go odumarli, a dobrodzieje, którzy go wspierali, jedni przenieśli się gdzieindziej, inni niewiele o nim pamiętali. To też został bez żadnej pomocy, bez żadnych środków do życia, i trzeba było porzucić szkołę i przerwać naukę.
Obrachował sobie, że do ukończenia szkół potrzeba mu było pięciuset dukatów, a że żal mu było rozstawać się z książką, poszedł do kościoła, klęknął przed ołtarzem Matki Boskiej i tam modlił się gorąco i prosił, żeby mu Matka Boska pozwoliła znaleźć tysiąc dukatów, to Jej za pięćset sprawi bogatą sukienkę.
Po modlitwie wstał weselszy i spokojniejszy, i zdawało mu się, że Matka Boska wysłuchała jego modlitwy i da mu potrzebne pieniądze. Zaraz też rozpoczął szukanie. Chodził w mieście po ulicach, chodził za miastem po rozmaitych drogach, rozglądał się uważnie naokoło i pilnie szukał, czy pieniędzy nie znajdzie. Zmrok już zapadał, i student byłby już zwątpił o skuteczności swej modlitwy, gdyby niespodzianie nie był spostrzegł na brzegu przy drodze pod małym krzaczkiem leżącego woreczka. Chwycił go czymprędzej, był ciężki bardzo, otworzył, a tam pełno żółciuśkich dukatów. Zaraz też siadł nieopodal drogi i począł rachować. Jakże się zdziwił, gdy narachował ni mniej, ni więcej tylko równiutki tysiąc! Niezmiernie ucieszony, powracał szybko do domu i myślał sobie przez drogę:
— Gdzie ja tu teraz szukać będę takiej drogiej sukienki dla Matki Boskiej? Lepiej będzie rozdać te pieniądze między ubogich, i pewnie Pan Bóg będzie z tego bardziej zadowolony. Ofiara będzie ofiarą, bo pięćset dukatów dam dziadom.
Na drugi dzień była niedziela, zeszło się dziadów dosyć i pousiadali obok drzwi kościelnych. Byli tam między niemi wielkie draby, złodzieje, a nawet zbóje, którzy mieszkali w lasach za miastem, ludzi rabowali, a czasem zabijali i składali pieniądze w jaskiniach. Takie jaskinie w lesie były ich mieszkaniem; małe drzwiczki wśród zarośli ukryte prowadziły do wnętrza, a zamykały się na taką sprężynę, że trzeba było ręką nacisnąć, aby się drzwi otworzyły. Nikt z ludzi nie chodził w tamte strony, bo się bał każdy. Mieszkało tam tak po dziurach w ziemi kilku dziadów, a wszyscy byli ślepi, tylko jeden widział na jedno oko. Co niedziela i święto, także w odpusty, przychodzili pod kościoły, żebrali i okradali, gdy się udało. O tym wszystkim student nie wiedział, widział ślepe kaleki, to się litował nad niemi i myślał, że to są poczciwi a nieszczęśliwi ludzie.
Po mszy świętej wyszedł student z kościoła, rozejrzał się między dziadami i zobaczył jednego najdalej od drzwi kościelnych siedzącego, który mu się zdawał najpoczciwszy a najbiedniejszy. Był to chłop tęgi, z dużą czarną brodą, a chociaż ślepy, chodził sam bez przewodnika. Zbliżył się do niego student i opowiedział mu wszystko, co się wczoraj stało, a w końcu dodał:
— Wam teraz, mój dziaduniu, chcę dać te pięćset dukatów, bo mi się podobacie.
— Żartuje sobie panicz z ubogiego dziadka! ktoby też dziadowi dawał tyle pieniędzy? żebym kiedy dwa, trzy talarki dostał, toby był skarb wielki!
— Nie żartuję, mój dziadku — student na to — popatrz tylko, ile ja to mam pieniędzy.
— Jakże popatrzę, kiedym ślepy; ale niech panicz położy mi pieniądze na rękę, to poznam, — gadał chytry dziad, a ręka mu się trzęsła z chciwości.
Chłopiec, jak głupi, położył dziadowi na jedną rękę pięćset dukatów i na drugą pięćset, a ucieszony rzekł znowu:
— Czujesz pieniądze? Widzicie, że nie żartuję, że mam pieniądze.
Tymczasem dziad, nie namyślał się długo, ale skoro poczuł pieniądze w swoich rękach, wsunął je natychmiast do kieszeni. Kubuś myślał, że dziad żartuje.
— No, dajcie mi, dziadku, te pieniądze, dajcie. Pięćset dukatów, coście wsunęli do jednej kieszeni weźmiecie sobie, a mnie oddajcie pięćset z drugiej kieszeni.
A dziad na niego.
— Idź-że, człowiecze, ode mnie, i daj mi spokój! Cóż ty chcesz? Idź sobie spokojną drogą i nie zaczepiaj nikogo!
Student sięgnął mu ręką do kieszeni, chcąc odebrać swoje pieniądze, a dziad w krzyk na całe gardło:
— Ratujcie ludzie biednego dziadka! Chce mię zabić ten człowiek, ratujcie!
Wybiegli ludzie z kościoła i dalej na chłopca wszyscy. A on do nich:
— Dajcie mi spokój! ten dziad wziął mi tysiąc dukatów, chcę tylko odebrać swoje.
Ludzie w śmiech, bo trudno było uwierzyć, żeby biedny student miał tyle złota, a tu dziad narzekał strasznie na napaść. To też ludzie ujęli się za nim i chłopca odpędzili. Teraz dopiero zrozumiał, że go Pan Bóg ukarał za to, iż nie dotrzymał ślubu uczynionego przed ołtarzem Matki Boskiej.
Stanął zdala na boku i rozmyślał nad tym, co teraz zrobić. Trudno darować dziadowi tyle pieniędzy. Postanowił iść za nim i śledzić go gdzie mieszka i patrzeć, co zrobi z temi pieniędzmi, a potym odebrać, jeśli się uda.
Gdy po nabożeństwie wyszli ludzie z kościoła, zaczęli się rozchodzić także dziady.
Student szedł zdaleka za złodziejem, a skoro do swej jamy dziad doszedł i drzwi otworzył, wsunął się chłopiec cichutko i usiadł w kącie. Był tutaj na środku stół długi; po obu stronach stołu stały ławy. W kącie stał dzbanek z wodą i beczułka z wódką, a obok widać jakieś zbójeckie narzędzia, bo pręty żelazne, miotły druciane, żelazne rydle i toporki. Dziad zamknął dobrze drzwi za sobą, wysypał na stół pieniądze i gadał sam do siebie:
— Ciesz się, Wojtku, ciesz! jakiś ty teraz bogaty! będziesz miał już ćwierć dukatów. Żaden kamrat nie ma ich tyle. Trzeba to wsypać do woreczka.
To mówiąc, poszedł po woreczek, a tymczasem student zbliżył się do stołu i cichutko wsunął dukaty do kieszeni. Przyciągnął dziad worek i chciał zgarnąć pieniądze, maca po stole, a pieniędzy niema.
— Tu ktoś jest! — krzyknął. — Dam ja ci ptaszku! a toś się złapał! nie wyjdziesz mi ty stąd żywy. Pożałujesz, pożałujesz, gałganie!
Chwycił za żelazną miotłę, a krzycząc i przeklinając, gonił po jaskini, wywijając na wszystkie strony tym strasznym miotliskiem, ale studenta nie dostał, bo tak się w kąt wsunął, że dziad nie mógł go dosięgnąć. Rozgniewany wrzasnął:
— Poczekaj, nie ujdziesz mi ty, pójdę po drugiego kamrata, sprawimy ci tu łaźnię, złodzieju, rabusiu! — i wyszedł czymprędzej, a drzwi zamknął dobrze za sobą.
Przeląkł się trochę chłopak, ale myśli sobie:
— Pan Bóg mię przecie nie opuści!
Tymczasem zaś, nim dziad powrócił, zabrał mu cały worek z dukatami, wsypał pieniądze za pazuchy, za cholewy, do kieszeni i tak się z tym urządził, żeby mu nie zawadzały przy ucieczce.
Wkrótce przyprowadził Wojciech drugiego ślepego dziada, uczęstował go wódką, a potym dopiero opowiedział mu, po co go sprowadził i prosił, żeby mu pomógł wyszukać tego, kto się tu zakradł do niego.
— A dobrze ci tak, nie chowaj pieniędzy w worku, ale tak rób, jak ja robię. Dukaty zaszywam do kapelusza i cały majątek noszę zawsze na głowie, to też nikt nie może mi ich ukraść. A jaki ciężki? To mówiąc, rzucił kapelusz o stół, aż zadudniało.
Tymczasem cichutko wyszedł student z kąta i porwał kapelusz z dukatami, nim go dziad zdołał znowu włożyć na głowę. Dziad szuka kapelusza po stole, a tu go niema, więc wrzasnął straszliwie:
— Wojtek, wziąłeś mi kapelusz, złodzieju! oddaj!
— Jaki kapelusz? kiedy? — pytał Wojciech.
— Jak to kiedy? teraz! oddaj, bo cię ubiję.
— Ale nie wziąłem; co pleciesz? może spadł ze stołu.
Szukali koło stołu nadaremnie, bo kapelusza nie było nigdzie. Więc chwycił jeden dziad drugiego i bili się, za brody targali i włosy sobie z głów wydzierali. Krzyki i przekleństwa rozlegały się przytym, a student śmiał się w duszy z tego wszystkiego. Nareszcie pomęczeni zgodzili się na jedno, że musi tu być ktoś taki, który wziął ten kapelusz, chwycili przeto do rąk miotły żelazne i poczęli z niemi biegać dokoła i szukać złodzieja. Ale chłopak wcisnął się dobrze do dziury, że go znaleźć nie mogli.
— On tu gdzieś w dziurze siedzi, ale my go nie wynajdziemy! — rzekł Wojtek. — Napijmy się jeszcze wódki i pójdziemy po trzeciego kamrata, który patrzy na jedno oko, a wypatrzy zaraz złodzieja.
Na te słowa przestraszył się student i myślał, jakby się stąd wydobyć. Gdy się dziady napiły, mówi jeden:
— Ale wiesz, jak wyjdziemy, żeby nam ptaszek nie uciekł? Chwycimy się rękoma za szyje, a w drugie ręce weźmiemy miotły żelazne i wyjdziemy na pole.
Skorzystał z tego student, i gdy dziady miały się już brać za szyje, stanął w środku i objął rękoma jednego i drugiego. Myśleli, że we dwóch idą, a oni wyprowadzili trzeciego. Skoro wyszli, rozłączyli się, i Wojtek zamknął dobrze drzwi, a chłopiec niepostrzeżony wymknął się z lasu z workiem pieniędzy i w kapeluszu z dukatami na głowie.
Na podziękowanie Panu Bogu poszedł zaraz do kościoła, pomodlił się i wrzucił hojną ofiarę do skarbony. Potym sprawił wspaniałą sukienkę na obraz Matki Boskiej, droższą niż pierwej myślał. Ukończył szkoły, kupił wieś i gospodarzył szczęśliwie.
Nie tak wesoło skończyła się ta cała historja dla dziadów. Skoro sprowadzili trzeciego, uraczyli go wódką i opowiedzieli mu wszystko, rozejrzał się jednym okiem po całej izbie, zaglądnął dobrze do każdego kąta i powiedział:
— Niema tu nigdzie nikogo! Może był, aleście go musieli wypuścić.
Co się tam wtedy działo, trudno opowiedzieć. O mało się dziady nie powściekały z żalu i ze złości. Krzyczeli, przeklinali, wyli, rzucali się po ziemi, rwali sobie włosy z głowy: nic to jednak nie pomogło, pieniądze się nie wróciły.