Opowiadania ludowe ze Starego Sącza/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Opowiadania ludowe ze Starego Sącza | |
Pochodzenie | Czasopismo Wisła 1894, T.8, z.2, str. 227–236; 1894, T.8, z.3, str. 435–443, 521-541; 1895, T.9, z.1, str. 100–103; 1896, T.10, z.1, str. 1–11. | |
Wydawca | Michał Arct | |
Data wyd. | 1894–1896 | |
Druk | Józef Jeżyński | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Seweryn Udziela
OPOWIADANIA LUDOWE
ZE STAREGO SĄCZA.
|
Lud sandecki, przez Wincentego Pola nazwany Sandeczanami, Góralami od Sącza i Równiakami[1], zamieszkuje doliny średniego Dunajca, których punktem środkowym jest Stary i Nowy Sącz. Siedziby jego wchodzą klinem na wschód aż pod Chełm, górę wznoszącą się nad Ropą, na pograniczu pow. Grybowskiego i Gorlickiego, sąsiadują w pow. Grybowskim i Sandeckim od południa z Łemkami, dalej z Podhalanami, a od północy z Mazurami.
Od wszystkich tych sąsiadów wyróżniają się Sandeczanie tak cechami fizycznemi, jak mową, strojem, sposobem budowania się, zwyczajami i obyczajami.
Lud sandecki jest wzrostu słusznego, smagły i zgrabny w ruchach, cery białej, ogorzałej od słońca, twarzy pociągłej; więcej bruneci niż blondyni, mają oczy siwe i piwne, czoło wysokie, nos prosty. Mężczyźni noszą włosy długie, równo nad czołem i nad karkiem przystrzyżone, dziewczęta splatają włosy w jeden warkocz, a kobiety warkocze ucinają i noszą włosy mało co dłuższe od mężczyzn.
Chłop sandecki nosi z domowego szarego płótna koszulę, tasiemką kolorową lub wstążeczką związywaną pod szyją, a długą powyżej kolan, z takiego samego płótna szerokie spodnie, przepasane skórzanym wązkim paskiem, u którego wisi na rzemyczku kozik (nożyk składany) i przetyczka do fajki. Na wierzch wdziewa w gorące lato płótniankę, rodzaj obszernego surduta, długiego do kolan, sporządzonego z domowego szarego płótna, w czas chłodniejszy górnicę z domowego sukna barwy bronzowej, tabaczkowej, rzadziej ciemno-szarej, podobnej krojem do płótnianki, ale z przodu rozcinanej tylko do pasa i ozdobionej naokoło kołnierza, wokoło rękawów i z przodu po obu bokach rozcięcia, w niektórych okolicach mniej, w innych więcej, bogatemi wyszywaniami włóczką czerwoną, zieloną i żółtą a nadto blaszkami małemi, żółtemi, okrągłemi i połyskującemi. W zimie noszą kożuchy baranie, suto fałdowane z okrągłemi miernej wielkości kołnierzami wykładanemi. Czapki okrągłe, baranie na zimę, na lato zaś filcowe kapelusze czarne, okrągłe, niewysokie, z kresami średniej wielkości. Nogi obuwają w kierpce, a teraz już częściej w buty z cholewami.
Kobiety noszą koszule z płótna szarego z nadołkami z grubego płótna, z rękawami zapinanemi przy dłoni, spódnice kolorowe, najczęściej różowe i czerwone, nigdy zaś zielone, a nader rzadko żółte, suto fałdowane, a długie po kostki; gorsety perkalowe i sukienne z tackami. Na to zarzucają w zimie ciepłą chustkę wełnianą, w lecie rańtuch biały; na głowie noszą czepce białe, wiązane z chustki, z wypustkami haftowanemi; na nogach kierpce i buty. Noszą też w zimowej porze tak mężczyźni jak kobiety serdaki, to jest krótkie do pasa kożuszki bez rękawów, podobnie jak górale tatrzańscy, ale nie tak bogato wyszywane.
Budują się w ten sposób, że dom mieszkalny z zabudowaniami gospodarskiemi tworzy czworobok, z jednej strony otwarty. Dom mieszkalny, zwrócony frontem na południe, tworzy jedną ścianę tego czworoboku. Osobny budynek, pod kątem prostym względem domu stojący, w bardzo blizkiej od niego odległości, jest przeznaczony na stajnie dla bydła i koni; obok przybudowany jest chlew i buda dla psa. Trzecią stronę czworoboku tworzy stodoła, a środek podwórze, na którym tuż przed stajnią jest gnojowisko. Na boku znajduje się studnia z żórawiem i z korytem, za stodołą i stajniami sad owocowy, a przed chałpą grządka z kwiatkami i rozsadą.
Lud jest wesoły i dowcipny, wielkich zdolności jak do nauki, tak do przemysłu i rzemiosł, skory do bitki i do zabawy, muzykalny, gościnny i uczynny, pobożny a przesądny.
Trudni się rolnictwem i hodowlą bydła, a nadto, jako ubocznym zajęciem, zajmuje się rybołówstwem nad rzekami, sadownictwem i pszczelnictwem. Handel ogranicza się sprzedawaniem wypasionych wołów i owiec, oraz produktów rolnych. Po wsiach trudnią się też tkactwem, kowalstwem; są także czasami stolarze i kołodzieje, a każdy chłop prawie jest dobrym cieślą.
Lud jest bardzo poetyczny i posiada wielką liczbę pieśni, legiend, podań i baśni. Poniżej podaję kilka takich opowiadań, spisanych w Starym Sączu. Opowiadania te mają jedną wadę, że nie są spisane w gwarze miejscowej. Nie mogłem tego jednakże uczynić, gdyż zbyt krótko bawiłem w Starym Sączu, więc trudno było mi uchwycić dokładnie gwarę ludową, a obawiałem się z powodu niedokładności popełniać co krok takie omyłki, któreby odbierały bajkom całą wartość dla badaczów języka. Jednakże starałem się zachować wszędzie tok myśli i w wielu miejscach sposób wyrażania się.
Był sobie taki chłop biedny we wsi, co nie miał nic i niczego nie mógł się dorobić, chociaż ciężko pracował zawsze i grosza nie marnował. Zawsze była bieda u niego w domu, żeby jej nawet kijem nie wygnał.
Raz przejeżdżał przez wieś konno św. Piotr do nieba za różnemi interesami, i aby konia popaść, zatrzymał się przed karczmą. Na tę wiadomość zbiegli się ludzie, a każdy z jakąś prośbą, którą chciał przez Świętego posłać do Pana Boga. Przyszedł też i ten biedny chłop i prosił św. Piotra, aby się zapytał w niebie, dlaczego on taki biedny, pomimo pilnej pracy i przykładnego życia. Św. Piotr nie chciał się podjąć tego pośrednictwa, tłumacząc się tym, że tyle ma na głowie interesów, iż łatwo o prośbie chłopa zapomni. Skoro jednak zaczął biedak błagać i bardzo nalegać, Święty ulitował się jego doli, dał mu złote siodło, na którym siedział, ze złotemi strzemieniami, i rzekł:
— Weź to i schowaj tymczasem, póki nie wrócę. Gdy w niebie spostrzegę, że nie mam siodła, przypomnę sobie twoją prośbę. Z powrotem będę znów tędy przejeżdżał, to mi siodło oddasz.
To powiedziawszy, odjechał, a chłop schował złote siodło i złote strzemiona w komorze, i niecierpliwie wyczekiwał z dnia na dzień św. Piotra i wiadomości z nieba.
Skoro św. Piotr pozałatwiał już wszystkie interesy w niebie i chciał wsiąść na konia, aby wrócić, spostrzegł, że nie ma siodła, i przypomniał sobie prośbę biednego chłopa. Wrócił się tedy do Pana Boga i zapytał, dlaczego ten chłop nic nie ma, chociaż jest pracowity i poczciwy.
— Bo nie przykręca, — odrzekł Pan Bóg, — tj. że nie oszukuje ludzi, niczyjej własności nie zapiera i nie przywłaszcza sobie.
Jeszcze św. Piotr był daleko za wsią, kiedy chłop go zobaczył i wybiegł, aby się dowiedzieć, co stoi na przeszkodzie, że nie może przyjść do majątku. Święty poznał go zaraz i zawołał:
— Przynieś moje siodło, bo pojadę dalej!
— A cóż Pan Bóg powiedział? dlaczego nie mogę się wygrzebać z biedy? — zapytał zaciekawiony chłop, wprzód nim pobiegł po siodło.
— Bo nie przykręcasz — powiedział Święty, — ale śpiesz-no się i idź po siodło.
Chłop zrozumiał wszystko odrazu, bo był nie w ciemię bity, a że chciał z rady zaraz skorzystać, zaparł świętemu Piotrowi siodło i niby zdziwiony spytał.
— Jakie siodło? ja żadnego siodła nie mam!
— Jak to, nie pamiętasz? przecież u ciebie zostawiłem siodło, gdy jechałem do nieba: idź prędko i przynieś.
— To może nie u mnie, może u kogo innego zostało!
A że Święty nie miał czasu i bardzo pilno było mu w drogę, więc pojechał dalej, a chłop przyszedł łatwym sposobem do złotego siodła ze złotemi strzemionami.
„Trzeba próbować szczęścia dalej!” — pomyślał sobie i poszedł do Żyda, aby nabytek sprzedać. Targ w targ, zgodzili się, że Żyd miał mu dać za to siodło ze strzemionami sto papierków i krowę. Pieniądze dał mu zaraz na rękę, a krowę miał mu przyprowadzić, gdy wróci z pastwiska, i wtedy też weźmie sobie siodło.
Nad wieczorem przyprowadził Żyd krowę i chce siodła, ale chłop na to:
— Za samą krowę siodła ci nie dam!
— Jak to za samą krowę? A nie wziąłeś już ode mnie za to stu papierków?
— Jakie sto papierków? kiedy? kto widział? Wynoś mi się z twoją krową i daj mi święty spokój! — i przykręcił chłop pieniądze Żydowi.
Ale z Żydem nie tak prędko i łatwo skończyła się sprawa, bo Żyd zaskarżył chłopa do sądu, a sąd wyznaczył termin do rozprawy.
Kiedy trzeba było iść do sądu, chłop poszedł do karczmy i w karczmie siedział. Pytają się go tam: dlaczego nie idzie na termin?
— Jakże pójdę — odpowie — kiedy nie mam kożucha?
— To ja wam pożyczę kożucha — rzeknie jeden i zdjął z siebie kożuch i podał go tamtemu.
Chłop kożuch wdział, ale jeszcze nie idzie, więc się go znowu pytają: czemu nie idzie, kiedy już czas?
— Nie widzicie, że butów nie mam? jakże pójdę?
— No, macie buty, pożyczani wam, a idźcie już! — to mówiąc zdjął drugi buty z nóg i dał mądremu.
Chłop wdział buty, a jeszcze nie wybiera się z karczmy, bo jakże pójdzie bez czapki? Więc trzeci pożyczył mu swojej czapki.
Skoro chłop poszedł, ci trzej mówią:
— Chodźmy także popatrzeć, jak go będą sądzili! — i poszli.
Przed sędzią Żyd wszystko opowiedział, jak było, i żądał, aby mu chłop zwrócił sto reńskich. Ale ten nie chciał się przyznać do niczego.
— Proszę pana sędziego — mówił — już ja taki nieszczęśliwy jestem, że wszyscy ze mnie żyją i każdy chciałby ze mnie żywcem skórę zedrzeć. Wszystko mi ludzie zabierają tak, że ja nic nie mam. Żebym sobie dał, odzienieby na mnie rozszarpali. Ot, ten gotów by powiedzieć, że to jego kożuch na moim grzbiecie! — i wskazał palcem właściciela, od którego kożuch pożyczył.
— Abo to mój kożuch! — zawołał tamten.
— O! — mówił chłop dalej — a tenby mi gotów buty z nóg ściągnąć — i pokazał tego, czyje były buty.
— Bo to moje buty, proszę pana sędziego! — woła rzeczywisty właściciel.
— Słyszy pan sędzia? — powiada oskarżony. — Ten zaś pewnie zdarłby mi czapkę z głowy — i znowu wskazał tego, od którego wziął czapkę.
— Cóż ty znowu gadasz? to moja czapka!
Sędzia zgłupiał; przekonał się, że tego człowieka chcą w biały dzień obedrzeć. Wypędził Żyda i wszystkich i przyznał temu chłopu wszystko.
Miał więc już siodło złote ze złotemi strzemionami, sto papierków, kożuch, buty i czapkę.
Odtąd zaczęło mu się dobrze powodzić, bo przykręcał.
Jeden król miał trzech synów, a najmłodszego głupiego. Tamci bracia musieli się nieraz wstydzić takiego głuptasa, i ojciec też. Więc jednego dnia dał mu ojciec trzy grosze na drogę i wypędził go z domu. A na imię było temu synowi Jan. Szedł w świat i narzekał, że go jak psa wypędzili za to, że nie jest taki mądry, jak starsi. Na drodze był wielki las, co przez niego trzeba było iść. On poszedł, ale zabłądził. Chodzi i chodzi, chodzi i chodzi, a z lasu nie może wyjść, i nigdzie końca nie widać. Był zmęczony i głodny, myśli, że w tym lesie trzeba marnie zginąć, postanowił powiesić się, aby już raz skończyć swoje strapienia. Wyszukał dobre drzewo, stanął pod nim i już chciał się powiesić, gdy wtym z poza drzewa wyszedł siwy dziadek z długą siwą brodą i spytał się go, co chce zrobić. Królewicz opowiedział mu wszystko od początku, czym był, skąd przyszedł i że w lesie zabłądził.
— Daj mi grosz, to cię wyprowadzę z lasu — rzekł staruszek.
Jan dał mu grosz jeden, i szli przez las, przez krzaki i zarośla, przez potoki, bagna, paryje i pagórki, szli i szli, aż tu nagle dziadek gdzieś zginął, a królewicz został znowu sam jeden w gęstym lesie, którego końca nie można było nawet gdzie dopatrzyć. Wołał na dziadka i szukał go, ale nie mógł go odnaleźć. Myślał, że może las się wnet skończy, więc szedł naprzód, ale błąkał się ciągle i z lasu nie mógł wyjść.
Zmartwiony, głodny, zmęczony, myśli sobie:
— Mam ja tu w tym lesie zginąć z głodu, albo mnie wilki zjedzą, to się wolę powiesić.
I wyszukał sobie dobre drzewo z grubemi konarami, odpiął pasek i miał się na drzewo wspinać, aby się powiesić, gdy wtym z poza drzewa wyszedł dziadek siwiuteńki z długą brodą i pyta się go, co chce zrobić.
Królewicz opowiedział mu wszystko i prosił, żeby go wyprowadził z lasu.
— Daj mi grosz, to cię wyprowadzę.
— Dobrze — odrzekł królewicz, dał mu grosz jeden, a sobie zostawił jeszcze jeden.
I szli obydwa przez las gęsty, przez krzaki i zarośla, przez parowy i pagórki, potoki i bagna. Jan cieszył się, że już z lasu wyjdzie, ale wtym zginął mu znowu dziadek z oczu i jego samego zostawił w lesie. Daremnie szukał go i wołał, błądził tylko, dziadka nie znalazł i z lasu nie mógł się wydobyć. Taki był zmęczony, że go już siły opadały, i głodny był bardzo. Śmierć czekała go niezawodna, więc aby już raz skończyć to smutne życie, chciał się koniecznie powiesić. Wynalazł dobre drzewo, wylazł na nie, pasek umocował na gałęzi i już się miał wieszać, gdy znowu z poza drzewa wysunął się stary siwy dziadek, z długą białą brodą.
— Cóż ty robisz? zleź z drzewa zaraz!
Królewicz zeszedł i opowiedział dziadkowi wszystkie swoje zmartwienia i to także, że się już spotkał z dwoma dziadkami, dwa grosze wydał, a z lasu jeszcze go nie wyprowadzili.
— Masz jeszcze grosz jeden — rzekł dziadek — daj mi go, a ja cię z pewnością wyprowadzę z tego lasu.
Ostatni grosz dał mu królewicz, i poszli. Szli długo jeszcze przez ten las zaroślami, potokami, parowami różnemi, wreszcie zaczął się las przerzedzać, i wyszli na otwarte pole. Przed oczyma rozciągały się dalekie i szerokie łąki i pola, tam dalej widać było wioskę, staw, a nad stawem jakiś zamek.
Wtenczas staruszek odezwał się w te słowa:
— Ja to byłem tym dziadkiem, który cię prowadził trzy razy i któremu dałeś wszystkie twoje trzy grosze. Tobie się zdaje, że idziemy niedługo, a szliśmy trzy lata. A teraz powiedz, czego chcesz. Za te trzy grosze dam ci trzy rzeczy, jakich tylko zapragniesz, żebyś był szczęśliwy. — A był to sam Pan Jezus.
Na to królewicz:
— Dajcie mi taki kapelusz z kartką, coby było na niej napisane: „Nie bój się Jan,” żebym się nikogo nie bał, skoro go włożę na głowę. Dajcie mi też taką strzelbę, coby była zaraz nabita, skoro tylko popatrzę do lufy, i z którejbym zawsze wszystko trafił i ubił, co będę chciał. I nakoniec dajcie mi taką torbę, któraby się ani nie spaliła, ani nie utonęła, ani nie zepsuła, a skorobym ją otworzył i powiedział: „Szust do torby!” żeby wszystko samo do niej wskoczyło, czegobym tylko zapragnął.
Dziadek dał mu taki kapelusz, jakiego chciał, i strzelbę i torbę, a sam zniknął.
Królewicz wdział kapelusz na głowę, strzelbę przewiesił przez jedno ramię, a torbę przez drugie i poszedł prosto do tamtego zamku, co go widać było zdaleka.
Przed zamkiem był staw wielki, a na stawie pływało stado dzikich kaczek. Królewicz chciał się przekonać, czy dobrą ma strzelbę, zdjął ją z ramienia, popatrzał do lufy, wymierzył do kaczek i strzelił. Wszystkie kaczki odrazu padły. Strzelba była dobra. Chciał też wiedzieć, czy torba jest taką, jaką pragnął mieć, więc otworzył ją i zawołał:
— Wszystkie kaczki szust do torby! — i wszystkie zabite kaczki jedna po drugiej wpadły do torby, którą królewicz zamknął, przewiesił przez ramię i szedł dalej do zamku.
Wtenczas, kiedy królewicz strzelał do kaczek, stał król w oknie i patrzał na staw. Skoro zobaczył, że kaczki zabite, zdziwił się bardzo i zaniepokoił, bo to nie były zwykłe kaczki, ale dusze tych ludzi, którzy w jednej sali zamkowej nocowali, i którym djabli pourywali głowy. Posłał zaraz dwóch panów ze dworu, żeby się dowiedzieli, co to za jeden ten myśliwy. Panowie przyszli do królewicza i pytają się go:
— Coś ty za jeden?
— Ja jestem Nie bój się Jan — odpowiedział.
— Więc się ty nikogo nie boisz?
— Nikogo.
Poszli i powiedzieli to królowi. Król się rozgniewał bardzo, że się mógł znaleźć taki, co się nikogo nie bał, i kazał tego człowieka przyprowadzić. Panowie dworscy znów poszli do królewicza i powiedzieli mu:
— Chodź do zamku, bo król kazał, żebyś przyszedł; chce cię zobaczyć.
— O, jednaka droga jemu do mnie, jak mnie do niego! — odpowiedział; — kiedy mnie chce zobaczyć, to niech tu sam przyjdzie.
— To nie pójdziesz?
— Nie pójdę, niech tu król przyjdzie.
Gdy to król usłyszał, rozgniewał się strasznie, ale się trochę bał tego nieznajomego, więc się czymprędzej wybiera i w pośpiechu i złości wdziewa spodnie na ręce, a kaftan na nogi, i tak biegnie rozzłoszczony.
— Coś ty za jeden? — krzyknął, gdy przybiegł do królewicza.
— Nie bój się Jan.
— To się nie boisz nikogo na świecie?
— Nikogo.
— Uwierzę dopiero wtedy, gdy potrafisz jedną noc u mnie przespać.
— Dobrze — powiedział królewicz i poszli do zamku.
Król dał mu zjeść dobrą wieczerzę, a potym kazał go zaprowadzić do tego pokoju, do którego co noc przychodzili djabli i każdemu urywali głowę, kto tam spał. Królewicz zawiesił kapelusz, strzelbę i torbę na ścianie nad łóżkiem, a sam położył się spać.
O północy zbudził go jakiś łoskot, a to djabli przylecieli i krzyczeli:
— Wychodź, bo ci głowę urwiemy!
Królewicz się ich nie przestraszył, ale się zapytał.
— Czy już wszyscy jesteście?
— Jeszcze brakuje jednego kulawego, który nie może prędko przyjść.
— To poczekamy na niego; jak on przyjdzie, to wtedy wyjdę do was.
Za chwilę przyszedł ostatni kulawy djabeł, a wtedy Nie bój się Jan zdjął torbę ze ściany, otworzył i krzyknął:
— Wszyscy djabli szust do torby!
I djabli jeden po drugim wpadli do torby. Wtedy zamknął torbę dobrze, powiesił na ścianie, a sam spać się położył.
Na drugi dzień król myślał, że ten nieznajomy człowiek już nie żyje; posłał dwóch ludzi, aby ciało jego wynieśli i wrzucili do piwnicy pod zamkiem, jak poprzednich. Skoro drzwi do pokoju otworzyli, królewicz się zbudził i spytał się, czy król już wstał. Ci obydwaj ludzie tak się przelękli tym niespodziewanym przemówieniem człowieka, o którym myśleli, że nie żyje, iż nic nie odpowiedzieli, ale uciekli i przybiegli do króla opowiedzieć mu, co się stało.
Król także niemało się bał człowieka, którego nawet djabli nie tykali, więc czymprędzej się zebrał i poszedł mu powiedzieć „dzień dobry,” zapytać się, czy nie potrzebuje czego. Nie bój się Jan kazał, żeby król zawołał wszystkich kowali z miechami, młotami i z kowadłami przed zamek na godzinę jedenastą. Król wydał zaraz taki rozkaz, i kowale poczęli się schodzić. Po śniadaniu, gdy się już zeszli kowale, kazał królewicz rozpalić na podwórzu wielkie ognisko, wrzucił do niego torbę z djabłami i kazał ją rozpalić aż do czerwoności. Potym rozpaloną torbę wzięli na kowadła i zaczęli bić wszyscy młotami z całej siły. Djabli jęczeli, piszczeli, krzyczeli w torbie, ale królewicz kazał bić dobrze, żeby się odechciało djabłom wracać kiedy do zamku.
Gdy się już kowale pomęczyli, otworzył królewicz torbę i wypuścił z niej djabłów. Wylatywali stamtąd po kawałku: to noga, to ręka, to kadłub, a strasznie potłuczone wszystko. Król ucieszony, że zamek z djabłów oczyszczony, dał królewiczowi swoją córkę za żonę.
Dobrze mu się wiodło, a po śmierci starego króla sam panował długie lata szczęśliwie. Żaden król go nie zaczepiał i wojny z nim nie prowadził, bo się go wszyscy bali.
Gdy się już zestarzał i musiał umierać, kazał sobie włożyć do trumny kapelusz, strzelbę i torbę, i tak się pochować. Skoro umarł, poszedł prosto do bramy niebieskiej i puka. Św. Piotr pyta się:
— Kto tam?
— To ja, Nie bój się Jan.
— Niema tu dla ciebie miejsca — rzekł Święty i bramy nie otworzył.
Poszedł więc do czyśćca i puka. Tutaj także pytają się:
— A kto tam?
— To ja, Nie bój się Jan, proszę otworzyć.
— Niema tu dla ciebie miejsca, idź dalej.
Ha, cóż robić? Kiedy go nie chcieli puścić do nieba i do czyśćca, poszedł zatym do piekła i znowu puka.
— Kto tam? — zapytał djabeł, strzegący bramy piekielnej.
— To ja, Nie bój się Jan, otwórzcie! — krzyknął zgniewany już królewicz.
Skoro to nazwisko djabeł usłyszał, przypomniał sobie ową nieszczęśliwą przygodę z tym człowiekiem, więc przestraszony zaczął wołać:
— Wszyscy djabli chodźcie prędko podpierać bramę, żeby tu nie wszedł Nie bój się Jan.
Więc djabli podparli bramę wszystkiemi siłami i nie wpuścili go do piekła. Co tu teraz robić? Niema się gdzie podziać. Trzeba jeszcze raz spróbować szczęścia. Poszedł więc znowu królewicz do nieba i pukał, ale św. Piotr znowu go nie puścił. Poszedł do czyśćca, tu go też nie przyjęli; poszedł wreszcie do piekła, ale na samo wspomnienie jego nazwiska, djabli o niczym nie chcieli słyszeć i bramę mocno podparli. Więc po trzeci raz wrócił się Jan do bramy niebieskiej i pukał. Wtedy zapytał się Pan Jezus:
— Kto to dobija się ciągle do bramy?
— To Nie bój się Jan — odpowiedział św. Piotr.
— A, puśćże go już, puść! — kazał Pan Jezus...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Daleko za miastem stała prochownia, której wartowali żołnierze dniem i nocą. Ale wielkie było nieszczęście, bo każdy żołnierz, który szedł na nocną wartę, nie wracał już z niej nigdy; coś go zawsze porywało. To też żołnierze żegnali się ze swojemi krewnemi i znajomemi, gdy przychodziła kolej na nich stać w nocy na warcie przy prochowni, polecali się Bogu i szli jak na śmierć pewną.
Jednego dnia przyszła kolej na żołnierza Kubę, co go wszyscy lubili, bo był dobry chłopak. Tak on pożegnał się ze wszystkiemi i kazał na drugi dzień napisać do swojej rodziny, skoro z warty nie wróci, a gdy nadszedł wieczór, poszedł wartować. Myślał sobie:
— Może ja się tu nie dam, mam przecie karabin, to będę strzelał, będę się bronił.
Do północy było cicho i spokojnie, ale gdy przyszła północ, spostrzegł, że coś czarnego zbliża się do niego. Więc pyta głośno:
— Kto tam?
Nikt się nie odzywa, ale coś czarnego ciągle się zbliża. Pyta się drugi raz i trzeci, wreszcie strzelił, ale przy blasku tym zobaczył przed sobą djabła. Żołnierz przestraszył się bardzo, rzucił karabin na ziemię i chciał uciekać. Djabeł przytrzymał go i powiedział, że mu nic nie zrobi, jeżeli pójdzie do piekła na służbę na rok i sześć niedziel. Kuba nie widział żadnej innej rady, więc się zgodził i poszli.
Na drugi dzień znaleźli żołnierze przy prochowni karabin i czapkę, ale Kuby nie było nigdzie, więc myśleli, że go coś porwało, jak innych, i napisali o tym do jego domu i żałowali go bardzo.
Tymczasem Kuba musiał w piekle ciężko pracować, bo musiał palić pod kotłami, w których się dusze w smole smażyły, albo też mieszać w tych kotłach. Że jednak był pracowity, spokojny i starszego słuchał, jakoś przecierpiał tę służbę w piekle, a nawet zyskał sobie przychylność tego djabła, któremu był do pomocy.
Gdy się już kończył rok i sześć niedziel, tak ten djabeł powiedział Kubie:
— Pamiętaj, jak cię będzie pytał Lucyper, czego chcesz za tę służbę, żebyś nic nie brał, tylko stary, ladacy płaszcz i starą torbę, co będzie tam wisieć w kącie. Jak to weźmiesz, to już będziesz miał wszystko.
Skoro się już Kubie skończyła służba w piekle, kazał go zawołać Lucyper do siebie i spytał, jakiej nagrody żąda za cały czas pracy. Wiedział on już, co ma powiedzieć, to też się odezwał:
— Iii! cóżbym ja tam miał chcieć? mnie nic nie potrzebne; jak wyjdę na świat, będę chodził jako dziad po żebrach, to mi dajcie ten stary płaszcz, co tam wisi w kącie, i tę torbę wytartą.
— Co ci po tym? — mówi Lucyper: — to stare i ladace, ja ci dam dziesięć nowych płaszczów, jak zechcesz, albo ci dam tyle pieniędzy, że sobie kupisz na świecie cokolwiek tylko zapragniesz.
— Nie pragnę ja niczego i nie mam co z pieniędzmi na świecie robić, bo mnie tam mają za umarłego, to prawie dla mnie taki płaszcz dziurawy i torba bylejaka.
I tak się przytym uparł, że dostał, czego chciał. Wtedy djabeł, jego pomocnik, powiedział mu przy pożegnaniu:
— Wiesz ty, co masz? Ten płaszcz jest taki, że jak się nim owiniesz, to cię ludzkie oko nie zobaczy, a jak go rozłożysz nad ramionami, niby skrzydła, to będziesz leciał powietrzem szybcej, niż ptak. A torba jest taka, że włożysz do niej cokolwiek zechcesz, a nie powiększy się, ani nie zacięży.
Wypuszczony Kuba z piekła poszedł w świat, dokąd go oczy poniosły. Idzie tak, idzie, aż zaszedł do jednego wielkiego miasta i wstąpił do karczmy. Było tam ludzi sporo i gadali to o tym, to o owym, a najwięcej o strapieniu swojego króla.
Miał ten król trzy córki bardzo ładne, ale cóż z tego, kiedy codziennie musiał im ojciec sprawiać po sześćdziesiąt par bucików, a co noc znikały gdzieś, pomimo silnej warty, i wracały dopiero nad ranem. Król ogłaszał wielką nagrodę dla tego, któryby przez noc jedną tylko córek upilnował, albo doniósł mu, gdzie się podziewają, ale nikt tego nie potrafił. Nareszcie obiecał król dać takiemu jedną córkę za żonę i pół królestwa, ale też zagroził, że ktoby się o to chciał pokusić, a nie da rady, przypłaci głową. Zgłosiło się kilku odważnych rycerzy, ale żaden nie upilnował córek królewskich i stracił głowę.
Jak tego wszystkiego Kuba wysłuchał, zebrał się zaraz, poszedł do królewskiego zamku i chciał, żeby go puścili do króla, bo on się dowie, gdzie panny wychodzą co noc. Ledwie że go do króla dopuścili, taki był niepokaźny, a nawet jeszcze nie umyty, jak z piekła wyszedł. Skoro powiedział, że się podejmuje dopilnować królewien, tak król kazał zawołać córki, żeby mu je pokazać, żeby wiedział kogo ma doglądać. Przyszły panny, a jedna była ładniejsza od drugiej, tylko bardzo z drwinkami patrzały na Kubę, gdy im ojciec powiedział, że tej nocy on ich będzie pilnował.
Na noc miał spać Kuba w przedpokoju sypialni królewien, a przede drzwiami i przed oknem stał żołnierz na warcie. Położył się Kuba i udawał, że śpi, a czekał, co to będzie. Około północy otwarły się drzwi sypialni, i wszystkie trzy królewny wyszły ładnie ubrane, zbliżyły się do Kuby i chciały się przekonać, czy śpi: to go szczypały, to kłuły szpilkami, ale on nie drgnął nawet, tak niby spał twardo. Wtedy każda królewna pokazała palcem po gardle, jak on to jutro będzie ścięty, i cichutko jedna po drugiej wyleciały dziurką od klucza przez drzwi.
Wtedy zerwał się Kuba, zarzucił na siebie torbę i płaszcz i skoczył za królewnami. Na polu zobaczył, że wzniosły się w powietrze i leciały górą jak ptaki. On też rozwinął płaszcz nad sobą i leciał powietrzem za niemi. Lecą i lecą, aż tu słyszy Kuba jakiś dziwny szum pod sobą. Patrzy, a to las miedziany tak szumi. Ułamał gałązkę z drzewa i włożył do torby. Lecieli dalej znowu ponad lasem srebrnym, z którego ułamał Kuba także gałązkę i schował do torby. Nareszcie lecieli ponad złotym lasem, a Kuba wziął też złotą gałązkę.
W środku tego lasu spuściły się królewny przed wielki dwór jasno oświecony, a Kuba za niemi. Przed tym dworem czekało na panny trzech młodych panów. Przywitali się ładnie i weszli do środka. Kuba zawinął się w płaszcz i wszedł także. Były tam bardzo piękne pokoje, a że muzyka grała, poszli we trzy pary tańczyć. Kuba zdziwił się bardzo, bo ten pokój, gdzie mieli tańczyć, był wyłożony brzytwami i nożami, to też skoro która panna raz w kółko zatańczyła, podeszwy u trzewików były posiekane, trzeba je było rzucić w kąt, a brać inne na nogi. W ten sposób zdarła każda w jeden wieczór po sześćdziesiąt par, i ojciec musiał sprawiać nowe. Ale co która rzuciła trzewiki w kąt, brał je Kuba i pchał do torby.
Po tańcach poszli jeść, a Kuba ukrył się niewidziany pod stołem. W czasie uczty wypadła jednej królewnie łyżka na ziemię, drugiej znowu nóż, a trzeciej widelec. Kuba pochował je do torby. Wreszcie umówili się, że przylecą tu znowu na drugi nów, że wtedy będzie wesele, i że nie powrócą już do do domu. Królewny przytym opowiadały, że ich jakiś głupi człowiek pilnuje, a tymczasem śpi dobrze, i jutro każe mu król ściąć głowę. Wszyscy śmieli się z tego, a nie wiedzieli, że Kuba znowu śmiał się z nich wszystkich, bo nie był taki głupi, jak się im zdawało. Gdy się już zabierali do powrotu, wyszedł Kuba naprzód, znowu tą samą drogą przyleciał do domu, położył się do łóżka i udawał, że śpi. Za chwilkę wleciały dziurką od klucza wszystkie trzy królewny, przeszły koło niego cicho na palcach, pokazując na migi, że jutro zetnie mu kat głowę.
Na drugi dzień rano zawołał król do siebie Kubę i córki i spytał się go, czy wie, gdzie były i co robiły. Królewny z drwinkami patrzały na niego i były ciekawe, co powie. Więc Kuba zaczął opowiadać, jak o północy wyszły królewny ze swojego pokoju wystrojone, jak chciały się przekonać, czy śpi, i szczypały i kłuły go szpilkami, jak potym wyleciały na pole dziurką od klucza i leciały powietrzem, a on za niemi. Opowiadał, jak leciały ponad miedziany las, srebrny i złoty, i na dowód wyjął z torby i podał królowi gałązkę miedzianą, srebrną i złotą, jak spuściły się przed dwór w lesie, gdzie ich wyczekiwali kawalery, jak tańczyli, i jak trzewiki darły, i wysypał przed królem wszystkie trzewiki jego córek z posiekanemi podeszwami. Mówił, że potym była uczta, i wyjął z torby srebrną łyżkę, nóż i widelec, a na każdym było wypisane imię królewny. Nakoniec powiedział i to, że na najbliższym nowiu ma być wesele, i panny nie miały już do domu powrócić. Opowiadanie swoje zakończył tym, że ci trzej kawalerowie to są djabli, którzy na nowiu chcą porwać królewny do piekła, dlatego ostrzega je przed tym, aby znajomości swoje pozrywały.
Z początku śmiały się królewny z Kuby, potym zaczęły się gniewać na niego i zaprzeczać wszystkiemu, wreszcie skoro całą historję opowiedział, rozpłakały się i przyrzekły ojcu, że skoro już wie o wszystkim, one nie mogą więcej odbywać tych nocnych wycieczek.
Król zdumiony słuchał tego opowiadania, a gdy Kuba skończył, zawołał:
— Dziękuję ci za to, żeś mi uratował córki, odtąd będziesz wspólnie ze mną rządził krajem i córkę jedną dam ci za żonę, powiedz tylko której chcesz.
Kuba wybrał najmłodszą, bo ta była jeszcze najlepszą. Wkrótce odbyło się wesele, na którym jedli i pili, aż po brodzie kapało, a w gębie nic nie pozostało.
Szedł sobie biedny rzeźnik na jarmark, aby coś zarobić, a chociaż nic nie posiadał oprócz noża rzeźniczego za cholewą u buta, śpiewał i gwizdał wesoło. Do miasteczka było dosyć daleko, a na drodze był las wielki i rzeka. Uszedł już ze dwie mile drogi, gdy przed wieczorem ruszył się wiatr i wkrótce wzmógł się w taką zawieruchę, że trudno było utrzymać się na nogach. Nim noc zapadnie, chciał rzeźnik przejść przez las, więc mocował się z wiatrem blizko dwie godziny, a pomimo tego nie mógł dojść nawet do lasu. Gniewał się i przeklinał ten wiatr niepotrzebny, a że to nic nie pomagało, wyciągnął w złości nóż z za cholewy i cisnął go w stronę wiatru. Nagle jakoś zaraz uciszyło się, a rzeźnik ucieszony tą zmianą, wszedł szybko w las, aby go jeszcze przebyć przed nocą.
Tymczasem ściemniało się ciągle, rzeźnik zmylił drogę i zabłąkał się w lesie. Przeraziła go sama myśl, że tu będzie musiał nocować: bał się rozbójników, dzikich zwierząt, a najbardziej strachów. Wytężył wszystkie siły i szedł na chybił trafił, spodziewając się, iż przecie wybrnie z lasu i wyjdzie na świat boży. Wtym zobaczył w oddali migocące światełko, więc w tamtą stronę skierował swe kroki, nie zważając, że musiał się przedzierać przez zarośla, że brnął po błocie, wpadał w doły, to znowu utykał na pniakach i korzeniach drzew. Wreszcie strudzony doszedł do domku, w którym światełko migotało, i cieszył się, że tu prześpi, a na drugi dzień pójdzie w dalszą drogę. Gdy wszedł do izby, zobaczył starą kobietę, która zdziwiona jego przybyciem i prośbą o nocleg, powiedziała, że chętnieby go przenocowała, ale boi się syna, bo jak ten wróci do domu, to go zabije.
— To wasz syn jest rozbójnikiem? — zapytał strwożony rzeźnik.
— Nie jest rozbójnikiem — rzekła stara: — to Wiatr, który przestał już dąć i wnet przyjdzie do domu.
— Gdzież ja się podzieję teraz w nocy? na dworze ciemno, choć oko wykól; zabłądzę, bo nie znam drogi. Może mnie tu gdzie w kąciku ukryjecie, a jutro, ino świt, pójdę w dalszą drogę.
Baba ulitowała się, popatrzała dokoła po izbie i kazała mu wleźć za piec, położyć się i leżeć tam cicho, a potym przykryła go korytem.
Ledwie to skończyła, wszedł Wiatr, chłop wysoki i silny, ze złością rzucił nóż rzeźnika na stół i krzyknął:
— Co to za szelmy ci ludzie! Gdym dął najsilniej, anim się spostrzegł, jak rzucił ktoś nożem i skaleczył mię w nogę! Dałbym ja mu, gdybym go złapał! Ale znikł, jak kamfora!
Potym usiadł na ławie i obwijał ranę na nodze chustką. Rzeźnik przerażony drżał za piecem ze strachu i modlił się do Pana Boga, prosząc o ratunek. Za chwilę zawołał Wiatr:
— Powiedz mi, matko, kto tu jest? czuję: ludzka dusza śmierdzi.
— Niema nikogo — mówiła kobieta; — któżby tu był?
— Musi tu ktoś być, czuję ludzką duszę. Nie zapieraj, matko, nie zrobię nikomu nic złego.
— Przysięgnij, że nie zrobisz nikomu nic złego, chociażby nawet był tu kto.
Gdy Wiatr przysiągł, poszła kobieta za piec i szepnęła rzeźnikowi:
— Upadnij mu do nóg i proś o nocleg; powiedz, żeś zabłądził.
Rzeźnik wyszedł z ukrycia, upadł Wiatrowi do nóg i prosił o nocleg. Ta pokora spodobała się Wiatrowi, udobruchał się i powiedział:
— Wstań i nie bój się; skoro przysiągłem, to przysięgi dotrzymam i nic ci nie zrobię; siadaj do wieczerzy i jedz ze mną.
Rzeźnik usiadł i jadł, a gdy zjedli, długo jeszcze w noc gawędzili, nim posnęli: rzeźnik opowiadał o swojej biedzie, a Wiatr o swoich przygodach. Nazajutrz po śniadaniu pokazał Wiatr rzeźnikowi drogę i darował mu jeszcze trzy dukaty.
Szedł uradowany rzeźnik, że wybrnął cało z biedy, a w dodatku dostał jeszcze pieniądze, i rozmyślał, co sobie za nie kupi na jarmarku. Do miasteczka było już niedaleko, ale droga prowadziła jeszcze przez las.
Idzie i idzie, aż tu raptem spostrzegł, że się coś migło za drzewami, przygląda się lepiej i zobaczył biedną, wynędzniałą kobietę, okrytą łachmanami, która szła do niego. Wyciągnęła wyschłą rękę i prosiła:
— Daj mi jednego dukata, a powiem ci coś bardzo ważnego.
— Coś ty za jedna? — zapytał wylękniony rzeźnik.
— Ja jestem Bieda, siostra Wiatra. Ale mój brat taki skąpy, że mi nic nie chce dać, a ja biedna wyschłam już jak szkielet, bo nie mam co jeść. Daj mi dukata, to ci powiem bardzo wielki sekret.
Rzeźnik ciekawy był, co mu też Bieda powie, i dał jej jednego dukata. A Bieda za to powiedziała mu:
— Skoro idziesz drogą, to nie chodź nigdy brzegiem gościńca, tylko środkiem, choćby ci przyszło iść nawet po kolana w błocie! — i znikła.
Rzeźnik żałował darowanego dukata, bo rada wydawała mu się bardzo głupią, skoro miał iść wyjeżdżonym środkiem drogi, po największym błocie, niszczyć buty i męczyć się, kiedy brzegami były wydeptane suche ścieżki. Ale przepadło: nie mógł przewidzieć, że grosz zmarnuje.
Idzie dalej i dalej rozmyśla sobie o swoich interesach na jarmarku i o spodziewanym zarobku. Wtym znowu coś mignęło przed nim wśród lasu, i znowu zastąpiła mu drogę ta sama wynędzniała Bieda, wyciągnęła rękę i prosiła o jednego dukata.
— Nic nie dam! — krzyknął rzeźnik: — oszukałaś mię pierwej, miałaś mi powiedzieć coś ważnego, a kazałaś mi chodzić po największym błocie.
— Warta była dukata tamta moja rada i zobaczysz, że ci się przyda. A teraz powiem ci jeszcze lepszą radę, tylko daj dukata.
Rzeźnik pomyślał sobie, że może teraz powie mu coś takiego, co się opłaci wiedzieć i starczyć będzie za obydwa dukaty, więc dał drugiego, a Bieda rzekła:
— Gdy masz co kupować na jarmarku, to kupuj zaraz zrana i nie czekaj większego targu.
Potym znikła.
Rzeźnik żałował znowu drugiego dukata, bo rada była niepraktyczna, gdyż zwykle wszystko bywa droższe na jarmarku zrana, gdy jeszcze mało zebrało się sprzedających, niż później. Idzie więc dalej i wyrzuca sobie, że nie umie grosza szanować, i postanawia przynajmniej trzeciego dukata użyć na dobre, a może się czegoś dorobi.
Ale znowu zamigotało coś między drzewami, i stanęła przed nim po raz trzeci ta sama sucha, koścista Bieda z prośbą o dukata.
Rzeźnik, bardzo rozgniewany, powiedział, że nie da trzeciego dukata, ale Bieda nie odstępowała go na krok, szła za nim i ciągle prosiła, a obiecywała, że powie mu rzecz bardzo ważną, i że z pewnością tych trzech dukatów nie pożałuje. Więc rzeźnik dał jej wkońcu nawet tego ostatniego dukata i za to usłyszał:
— Skoro wszystko pokupujesz na jarmarku, coś miał kupować, nie zatrzymuj się nigdzie, ale natychmiast wracaj do domu.
Bieda znikła, a rzeźnik wyszedł z lasu na otwarte pole. Dawniejsza wesołość odleciała go, bo mu było żal pieniędzy, które zmarnował. Wreszcie pomyślał sobie: „Trzeba spróbować, może to dobre rady, przecież próba nic nie kosztuje.” Zdjął buty, podwinął spodnie wysoko i wlazł w błoto na środek drogi i środkiem szedł dalej. Do miasteczka już było niedaleko. Zaledwie uszedł kilkaset kroków, utknął na czemś, co zdawało się nie być kamieniem. Schylił się, podniósł i zobaczył, że był to spory woreczek, naładowany i ciężki. Poszedł do rzeki, która przepływała napoprzek drogę, woreczek opłukał z błota, otworzył i spostrzegł uradowany, że był pełen dukatów. Przerachował, a było ich sporo. Wsypał je do jednego buta, a woreczek pozostały rzucił na wodę i poszedł dalej. Przez drogę myślał sobie, że skoro jedna rada Biedy była dobra, trzeba i drugich słuchać.
Skoro przyszedł do miasta, odpoczął trochę i pokrzepił się, nie czekając większego jarmarku, zaczął zaraz kupować owce i woły i nakupił ich sporo i wcale nie drogo. Później przybyło na jarmark dużo kupców, a że towaru było mało, więc ceny poszły w górę, i rzeźnik zrobił znowu dobry interes, że posłuchał drugiej rady, i nie żałował dukatów, które dał Biedzie. Nie czekając nawet południa, popędził rzeźnik swój dobytek do domu, bo chciał skorzystać jeszcze z trzeciej rady i nie zabawiać się bez potrzeby w mieście, lecz śpieszyć z powrotem. Szedł wesoło, licząc swoje bydełko, przeprawił się szczęśliwie przez rzekę, przeszedł za dnia przez las i dopiero niedaleko domu złapała go porządna ulewa. Ponieważ jednak była karczma przy drodze, tam przeczekał, aż deszcz przejdzie, i dostał się jeszcze przed nocą do domu.
Później dowiedział się, że ulewa zaskoczyła ludzi na jarmarku, że rzeka wezbrała, i dlatego część ludzi musiała zostać na noc w mieście, a tym, którzy koniecznie chcieli przejechać rzekę, porozdzierała woda wozy, potopiła konie, zabrała wszystko, a tylko cudem uszli sami z życiem. To też miał się czego rzeźnik cieszyć, bo wszystkie trzy rady wyszły mu na pożytek.
Jednakże ludzie, widząc, że nagle przyszedł do pieniędzy, podejrzewali go, czy kogo nie zabił i nie zrabował, i donieśli o tym do sądu. Ale skoro rzeźnik opowiedział wszystko, jak się stało, wypuścili go na wolność. Żył potym szczęśliwie i długo, i dobrze mu się powodziło.
We wsi żyło dwóch braci: Stanisław i Wojciech. Ojciec zostawił każdemu z nich ładny kawał pola, porządną chałupę i wszelaki dobytek, — ale cóż? Jakoś Stanisławowi nic się nie wiodło, spotykało go nieszczęście jedno za drugim. Jednego roku grad mu wybił zboże, że nie było co zbierać z pola, innego znowu spaliła mu się stodoła, gdy była pełna żyta i pszenicy, to znowu trafił się nieurodzaj, a tutaj trzeba jakoś żyć. Więc też nie mogąc sobie inaczej zaradzić, sprzedawał kawałek pola po kawałku bratu, aż wszystko sprzedał: i chałupę i co tylko można było sprzedać, a sam poszedł na komorę.
Tymczasem Wojciechowi wiodło się inaczej, i szczęściło mu się zawsze, majątku przybywało i wszystkiego było podostatkiem.
Jednego wieczoru w lecie mówi Stanisław do żony:
— Nie mamy co jeść, a mój brat ma pełno zboża w kopach na polu. Pójdę w nocy i wezmę kilka snopków. Dla niego nic to nie będzie znaczyło, a my omłócimy zboże, zmielemy w żarnach i chociaż na kilka dni będziemy mieli chleb.
— Bój się Boga, nie rób tego! Ja nie chcę jeść kradzionego i wolę głód cierpieć, — mówiła na to żona, bo była bardzo poczciwa kobieta.
Ale skoro spać poszli, a żona usnęła, wziął Stanisław pocichu płachtę i wyszedł na pole brata, gdzie rzędami stały kopy powiązanego w snopki żyta. Rozłożył płachtę na ziemi obok jednej kopy zboża, brał snopki i kładł na nią. Wtym zdało mu się, że słyszy jakiś szelest, i że ktoś jest z drugiej strony tej samej kopy zboża. Myślał, że to złodziej, który też przyszedł kraść. Ażeby się chociaż w ten sposób przysłużyć bratu, postanowił złodzieja odpędzić, więc zawołał.
— Kto tam?
— Ja — odezwał się jakiś głos gruby.
— Co za ja? Jak się nazywasz? — spytał znowu Stanisław.
Z poza kopy wyszedł wtedy średniego wzrostu człowiek krępy i rzekł:
— Jestem Szczęście twego brata, muszę zbierać całą noc kłósia po polach, aby mu przynieść dziesięć razy tyle, ile ty mu dzisiaj zabierzesz.
— A gdzież jest moje Szczęście? — zapytał zdziwiony Stanisław: — i dlaczego mi nie służy?
— Twoje Szczęście jest w mieście w handlu. Jeżeli chcesz, żeby ci służyło, zacznij handel prowadzić, a dorobisz się majątku.
— Od czego zacznę handel, kiedy nie mam nic do sprzedania?
— Idź jutro na zarobek, a za pieniądze, które zarobisz, nakup garnuszków w mieście. Z temi garnuszkami niech chodzi twoja żona po wsi i sprzedaje. Gdy sprzedacie jedne, kupcie drugie za uzyskane pieniądze. Będzie wam szło dobrze, więc przeniesiecie się potym do miasta i założycie sklep, a Szczęście będzie wam służyć zawsze.
Szczęście Wojciechowe poszło dalej, ale Stanisław nie brał już zboża bratu, lecz czymprędzej wrócił do domu i położył się spać. Jednakże nie mógł usnąć, tyle różnych myśli przychodziło mu do głowy. Myślał o handlu, o sklepie, układał sobie, jak to będzie prowadził interesy i dorabiał się majątku. Całą noc nie zmrużył nawet oka. Rano opowiedział wszystko żonie, co mu się w nocy przydarzyło, więc ucieszeni tym, że znajdą swoje Szczęście, wybrali się zaraz na zarobek.
Wieczorem gdy wrócili do domu, przyniosło każde z nich po trzy szóstki zarobku. Z temi pieniędzmi poszła na drugi dzień rano żona Stanisława do miasta, aby zrobić tak, jak im Szczęście Wojciechowe poradziło. Wróciła dopiero wieczorem z garnkami i z pieniędzmi. Gdy się jej mąż pytał, co tak długo robiła, odpowiedziała:
— Nakupiłam mniejszych i większych garnków pełny koszyk, no i zaczęłam chodzić z niemi od domu do domu i sprzedawać, bo wszystkiego nie było poco nosić tu z sobą. Handel szedł dobrze, sprzedałam połowę towaru, a utargowałam już papierka; jeszcze mnie jaki taki pożywił. Jutro znowu sprzedam resztę, a potym pójdę do garncarza po nowe.
Stanisław bardzo się tym ucieszył, i odtąd obydwoje zaczęli handlować. Szło im dobrze, wkrótce też przenieśli się do miasta, a za trzy lata założyli sklep korzenny. W mieście służyło im Szczęście i w niedługim czasie dorobili się pięknego majątku.
Kiedy tak dobrze powodziło się Stanisławowi, pomyślał Wojciech, dlaczegoby i on nie mógł popróbować handlu i jeszcze zwiększyć swego majątku. A że nie miał dużo gotówki, odprzedał bratu cały swój majątek na wsi i otworzył w mieście wielki i piękny sklep bławatny. Nie wiodło mu się tu przecie tak, jak dawniej, bo Szczęście jego zostało na wsi. Zamiast zarabiać, tracił ciągle; zamiast przybywać, ubywało mu ciągle grosza. Wreszcie gdy już prawie wszystko stracił, gdy majątek jego był wart zaledwie sto papierków, poszedł do brata i prosił go, żeby mu wydzierżawił grunta swoje we wsi, a za to zabrał sobie resztki towarów ze sklepu.
Stanisław zgodził się na to i teraz dopiero powiedział bratu, że Szczęście jego zostało na wsi, dlatego mu się w mieście nie wiodło. Opowiedział mu też całą historję o tym Szczęściu. Wojciech wziął się pilnie do pracy na wsi, i znów mu służyło Szczęście tak, że za pięć lat odkupił od brata swoją zagrodę.
Jeden król miał dwunastu synów, ale najmłodszego kochał najbardziej, czego mu znowu starsi zazdrościli. Miał ten król taką łąkę, na której rósł piękny jedwab. Cóż z tego, kiedy każdej nocy ktoś ten jedwab pomierzwił, łąkę wydeptał, a trudno było wiedzieć, kto to taki. Król kazał łąki pilnować i wysyłał tam na noc wartę, ale i to nie pomogło, bo żaden żołnierz nie widział nikogo na łące, a łąka była zawsze rano wydeptana.
Tak tedy król zawołał synów do siebie i powiedział im, że skoro nikt nie potrafi upilnować jedwabnej łąki, będą oni kolejno chodzili na wartę, a może się im uda złapać tego, co jedwab psuje, albo przynajmniej dowiedzieć się, kto jest ten szkodnik. Na pierwszą noc miał iść najstarszy, potym młodszy i tak dalej, aż na dwunastą noc przypadnie kolej na najmłodszego.
Zaraz też gdy noc nadeszła, przypasał najstarszy królewicz miecz do boku, siadł na swego konia i pojechał pilnować łąki. Całą noc czuwał nadaremnie i łąkę objeżdżał dokoła, nikogo nie zobaczył, a spostrzegł rano, że łąka była znowu stratowana, jak zawsze. Zgniewany wrócił do domu i powiedział ojcu, że skoro on nie upilnował jedwabiu na łące, to go już nikt nie upilnuje. Na drugą noc pojechał na wartę drugi z kolei królewicz, ale tak samo nic nie zrobił, jak najstarszy. Również nadaremnie pojechał trzeci, czwarty, piąty i jedenasty, aż przyszła kolej na najmłodszego. Starsi bracia z drwinkami mówili mu, że on to pewnie dopilnuje ojcu łąki i śmieli się z niego.
Chciałby on upilnować jedwabiu, ale był pewien, że skoro się to nie udało starszym braciom, to i on nic tam nie zrobi. Wieczorem poszedł do swego konika do stajni, usiadł na progu i czekał, aż ten zje obrok, aby potym siąść na niego i pojechać na wartę. Siedział zamyślony i smutny, bo nie wiedział, co uczynić, aby już raz nie pozwolić robić szkody na łące ojca. Wiedział to konik, bo był to jego anioł-stróż, więc się odezwał:
— Nic się nie martw, bo chociaż twoi bracia łąki jedwabnej nie upilnowali, to my upilnujemy. Na tę łąkę przychodzą co noc czarownice na tańce, i dlatego to jedwab zawsze jest stratowany. Weźmij tylko święconej na Trzy Króle kredy i wody święconej i trzy razy dokoła opisz całą łąkę kredą święconą i trzy razy wokoło święconą wodą pokrop, a żadna czarownica nie będzie mogła wejść na łąkę.
Ucieszył się bardzo tą radą królewicz, pogłaskał konika, przyniósł kredy święconej i wody, siadł i pojechał na wartę. Tam zrobił tak, jak mu koń doradził, i na drugi dzień zobaczył, że łąka nie była wydeptana, ani jedwab przygnieciony, ale pięknie, gładko rósł w górę i połyskiwał się do słońca.
Ojciec pochwalił go za to i stawiał starszym braciom za przykład. To się im bardzo nie podobało i postanowili w jaki sposób tego najmłodszego brata zgubić ze świata.
Razu pewnego poprosili ojca, żeby im pozwolił wyjechać wszystkim na wojaż, aby obejrzeć świat i co nowego zobaczyć. A myśleli sobie, że gdzie w drodze zdarzy się łatwa sposobność, aby się najmłodszego pozbyć. Ojciec nie wiedział o ich złych zamiarach i na podróż zgodził się chętnie, kazał im tylko powracać prędko. Siedli królewicze uradowani na konie i w świat pojechali.
Jechali jeden dzień i drugi, aż zajechali w nieznane dzikie okolice. Raz przed wieczorem strudzeni, chcieli się już gdzie zatrzymać, aby odpocząć i przenocować, więc rozglądali się na wszystkie strony, czy nie zobaczą jakiego domu. Daleko przy drodze stał dom obszerny, niby gospoda, tam też zaraz pojechali. Był to wielki dom gościnny, miał dużo pokojów i obszerne stajnie. Królewicze ucieszyli się z tego, rozgościli się i kazali sobie jeść ugotować.
Właścicielka tego domu, tęga, wielka baba, której nie bardzo dobrze patrzało z oczu, miała dwanaście córek. Zakrzątnęły się one prędko koło kuchni i wnet zaczęły stół zastawiać. Wtenczas gdy królewicze odpoczywali i czekali na jedzenie, najmłodszy poszedł do swojego konia, aby go oczyścić, nakarmić i napoić, a zawsze sam go doglądał i pierwej myślał o nim, niż o sobie.
Koń zobaczył, że niema dokoła nikogo, i odezwał się do królewicza:
— Źle, żeście tu zajechali, bo to czarownica. Ma ona w swoim sypialnym pokoju na ścianie taki miecz, co jak mu każe, to sam idzie i ścina głowy. Kto tylko z podróżnych tutaj zanocuje, to każdemu ucina głowę, a potym z tych głów gotuje rosół dla innych gości. I wam taki rosół ugotowała, więc nie możesz go jeść, ale nie trzeba, żebyś się zdradził z tym, że wiesz, co się tu dzieje. Gdy siądziecie do stołu, ty, niby nie chcąc, szarpnij za róg obrusa i wszystkie talerze ściągniesz na ziemię i rosół wylejesz. Nim pójdziesz spać, przyjdź tu jeszcze do mnie.
Królewicz podziękował konikowi za dobrą radę i poszedł do jedzenia, bo go tam już wołali. Gdy siadali do stołu, tak niby niezgrabnie trącił, że wszystko ze stołu strącił na ziemię i porozlewał. Gniewali się na niego bracia bardzo, bo byli głodni, a czarownica nie chciała już im dać czego innego; musieli też bez jedzenia spać się położyć. Czarownica dała im dwanaście łóżek po jednej stronie domu, a w pokojach po drugiej stronie sypiały córki.
Wszyscy spać się pokładli, tylko najmłodszy poszedł jeszcze do stajni. Wtedy koń rzekł do niego:
— Teraz czarownica i jej córki zasną twardo. Ty pobudzisz braci i powiesz im po cichu, żeby wstawali, bo zginą śmiercią. Potym poprzenoście ostrożnie wszystkie dwanaście córek na wasze łóżka, przygotujcie się do drogi i będziecie czekali na koniach, aż dwunasta uderzy. O godzinie dwunastej miecz zejdzie ze ściany i poucina głowy wszystkim córkom czarownicy, bo spać będą na gościnnych łóżkach. My tymczasem będziemy stali pod oknem. Skoro miecz powróci i znowu zawiśnie na ścianie, wytłoczysz ostrożnie szybę w oknie, sięgniesz ręką ponad okno, chwycisz miecz, siądziesz na mnie, i będziemy uciekali z powrotem do domu.
Królewicz podziękował konikowi za mądrą radę i tak wszystko zrobił, jak mu powiedział. Bracia czekali na koniach przed domem na drodze, i skoro królewicz miecz dostał i siadł na konia, wszyscy cwałem ruszyli z powrotem.
Od tętentu dwunastu koni zbudziła się czarownica, spojrzała ponad głowę na ścianę i zobaczyła, że miecza niema; rozgniewana wpadła do pokojów, w których królewicze spać się pokładli, a tu z przerażeniem spostrzegła wszystkie swoje córki z poodcinanemi głowami. Zaraz domyśliła się, że to królewicze zrobili i że uciekli, więc puściła się w pogoń za niemi.
Uciekali oni co konie mogły wyskoczyć, ale czarownica gnała jeszcze prędzej i z każdą chwilą zbliżała się do nich. Gdy ich już z drogi dojrzała, zaczęła krzyczeć, żeby stanęli, zaczęła przeklinać ich i odgrażać się zemstą za to, co jej zrobili. Tuż, tuż czarownica miała ich dogonić, lecz wtym przejechali za pierwszą Bożą Mękę przydrożną, więc dalej nie miała już czarownica władzy nad niemi. Krzyknęła jeszcze:
— Wpadniecie wy kiedy w ręce moje, nie ujdzie to wam bezkarnie! — i rozzłoszczona wróciła powoli do domu.
Królewicze wstrzymali się także, aby wypocząć, a najmłodszy przypasał sobie cudowny miecz do boku.
Za powrotem do domu przywitał ich król z radością, a już nie mógł się nacieszyć najmłodszym synem, gdy słyszał o jego przygodach bohaterskich i o zdobyciu cudownego miecza. Teraz nie potrzebował się już obawiać wojny z nieprzyjacielem, bo na rozkaz sam miecz pościnałby najeźdźców.
Dobrzeby im było wszystkim, ale starsi bracia ciągle krzywo patrzali na najmłodszego i zazdrościli mu sławy. Sami nie śmieli go zaczepiać, ale pragnęli, aby go spotkała kiedy jaka nieszczęśliwa przygoda.
Sposobność ku temu nadarzyła się wkrótce. Oto razu jednego wracając z polowania w towarzystwie braci, znalazł najmłodszy złotą podkowę na drodze. Wszyscy zdumieli się niesłychanie, że mógł być ktoś taki, który konia kazał podkuwać złotem. Zanieśli też podkowę ojcu i mówili:
— Skoro jest podkowa, musi być i ten, który ją zgubił, a wartoby mieć tego konia, bo musi być godzien złotych podków.
— Jedźcie szukać, zdobądźcie i przyprowadźcie — rzekł na to król.
— Tego my nie potrafimy — odpowiedzieli — jeden tylko brat nasz najmłodszy mógłby spróbować, i tylko jemu mogłoby się udać zdobyć konia ze złotemi podkowami.
— Tak jest — zawołał król uradowany: — tylko ty to potrafisz! zbieraj się więc, synu, nie tracąc czasu, i jedź w świat, a nie wrócisz z próżnemi rękoma.
Wymawiał się, jak mógł, najmłodszy syn od tej wyprawy, bo ani nie wiedział, dokąd ma jechać, ani też w czyjej mocy jest koń ze złotemi podkowami.
— Skoro masz miecz cudowny, możesz mieć także tego konia, a dopiero wtedy będzie z ciebie rycerz, jakiego drugiego nie będzie na świecie! — powiedział król.
A bracia także nalegali, ale im rozchodziło się tylko o to, aby się pozbyć najmłodszego.
Zmartwiony i smutny sposobił się do drogi, a nim się wieczorem spać położył, poszedł, jak zwykle, do stajni, do swego konika, popatrzeć, czy mu czego nie brakuje. Skoro go ten zobaczył, przemówił:
— Nie smuć się, królewiczu, ja cię zaprowadzę i dopomogę, że będziesz miał tego konia ze złotemi podkowami. Kup tylko siedem mocnych skór wołowych i zaszyj mnie w te skóry, weź złotą uzdeczkę i jedźmy.
Zrobił królewicz, jak mu ten poradził, okrył go siedmiu skórami wołowemi, złotą uzdę wziął z sobą, pożegnał się z ojcem i z braćmi, siadł na konia i w świat pojechał.
Długo i daleko jechali, aż wśród lasów ukazał się wielki ogród, przez który płynęła rzeka, a wpoprzek niej prowadziła droga, a na rzece był most. Tutaj się zatrzymali.
— Pod tym mostem przebywa koń ze złotemi podkowami, zaklęty, i codziennie tylko na jedną godzinę pokazuje się na świat. Uwiążesz mnie tu u drzewa, a sam schowasz się w krzakach niedaleko. Gdy przyjdzie godzina naznaczona, wyskoczy koń ze złotą grzywą, ze złotym ogonem i złotemi podkowami, a skoro mnie ujrzy, rzuci się rozgniewany na mnie i zacznie mię gryźć. Nim przegryzie siedm skór, upłynie jego godzina, wtedy ty wyjdziesz z ukrycia, wsiądziesz nagle na niego i zarzucisz mu uzdeczkę. Odtąd będzie już twoim i pójdzie z nami spokojnie.
Wszystko zrobił królewicz, co mu koń poradził, schował się za drzewo i czekał, co się stanie. Nagle wyskoczył z pod mostu piękny koń o złotej grzywie i złotym ogonie i już chciał pobiegać sobie, gdy zobaczył nieopodal uwiązanego konia przy drzewie. Tak się tym rozgniewał, że skoczył do niego ze złością i zaczął go zębami kąsać i szarpać. Przegryzał jedną skórę po drugiej i w tym większą wpadał wściekłość, skoro widział, że nic zrobić nie może, że koń jeszcze nie pokaleczony stoi żywy. Tak zapamiętale gryzł i szarpał, że nie spostrzegł, iż minęła godzina jego swobody, i trzeba mu było wrócić do ukrycia. Wtedy dopiero opadły go siły i kąsać już przestał, a królewicz wyskoczył czymprędzej z poza drzewa, wsiadł na niego i zarzucił mu złotą uzdę. Koń złotogrzywy z początku chciał zrzucić śmiałego jeźdźca, ale nie zdołał i dał sobą powodować.
Zaraz też nawrócił królewicz do domu i ku wielkiej radości ojca a niechęci braci, przyprowadził na dwór królewski pięknego rumaka. Nikt jeszcze nigdy nie widział takiego konia, więc mu wszyscy zazdrościli, a ojciec nie mógł się dosyć nawychwalać, a starszych synów już za nic miał prawie. Sądzili oni jeszcze, że przecież zdarzy się jaki wypadek, w którym musi zginąć ich brat najmłodszy, a niechęci swojej ku niemu nie kryli nawet.
Gdy jednego dnia wracali z polowania, a najmłodszy wyprzedził wszystkich, spostrzegł na drodze warkocz złoty. Podniósł go, zdziwiony pokazywał braciom i zaniósł do ojca.
— Musiała go zgubić jakaś piękna królewna — zauważyli bracia.
— Skoroś go znalazł, synu — rzekł stary ojciec — to znak, że to dla ciebie żona. Jedź w świat, wyszukaj ją i przyprowadź do mnie, niech się jeszcze ucieszę na twoim weselu.
Starsi bracia potwierdzili słowa ojca, bo radzi byli, że znowu na jakiś czas pozbędą się tego, którego nie lubili, a może też ta wyprawa nie uda się mu i z drogi już więcej nie wróci. On sam miał ochotę jechać, to znowu smutno mu było wyruszać z domu. Nie wiedział co zrobić, więc poszedł poradzić się do swego przyjaciela, konika siwego.
— Wiem, gdzie jest ta królewna, — powiedział koń — i zaniosę cię do niej, ale musisz się dobrze przygotować na drogę. Weźmiesz z sobą taką muzykę, co będzie sama grała, jak się ją nakręci; weźmiesz jedzenie i wina, talerze i całe nakrycie dla trzynastu osób, ale żeby niczego nie brakowało, — i pojedziemy.
Przygotował się królewicz tak, jak mu siwek poradził, zabrał wszystko, co było potrzeba, siadł na konia i pojechał. Jechali znowu długo i daleko, aż raz wśród lasów pokazał się śliczny pałac, otoczony bardzo pięknym ogrodem, i tutaj stanęli. Naokoło była wielka cisza, nie widać żadnego człowieka, nie słychać ani szczekania psa nawet. Wtedy siwek tak zaczął królewiczowi opowiadać:
— W tym pałacu mieszka królewna, która zgubiła złoty warkocz. Jest ona zaklęta, i tylko raz wśród dnia na jedną godzinę wolno się jej pokazywać ze swojemi pannami w ogrodzie. Ktoby ją po za ten czas tutaj zatrzymał, ten zdejmie z niej zaklęcie. Teraz ustaw tutaj w ogrodzie stół i nakryj ucztę dla trzynastu osób, bo królewna wychodzi z dwunastu pannami. Potym nakręcisz muzykę, żeby grała, a my się schowamy. Gdy się królewna zabawi dłużej nad godzinę, wtedy wyjdziesz z ukrycia, bo już będzie twoja ze wszystkiemi skarbami.
Zaraz też zastawił królewicz stół bardzo dobremi potrawami i najlepszemi winami, nakręcił muzykę, która ślicznie grała, a sam z koniem schował się niedaleko w krzakach w ogrodzie. Z uderzeniem godziny wyszła przed pałac śliczna królewna ze swoim dworem, a skoro usłyszała muzykę, nie mogła się nią nacieszyć i poszła w tę stronę. Tu znowu zobaczyła wspaniale zastawiony stół, więc uradowana taką miłą niespodzianką, zasiadła do uczty, jadła, piła, cieszyła się bardzo i zapomniała zupełnie, że przyszedł czas wracać do pałacu. Dopiero gdy zegar uderzył godzinę, załamała ręce i zaczęła narzekać nad tym, co się stało. Wtedy wyszedł królewicz z ukrycia, przywitał ją i powiedział, że to on uwolnił ją z zaklęcia i z dalekich stron po nią przyjechał i zapraszał ją na dwór swego ojca.
Piękna była królewna, ale też i królewicz bardzo przystojny; podobali się sobie i dworno i huczno pojechali do króla. Ze łzami radości witał ich stary ojciec, a bracia nawet już się udobruchali, bo widzieli, że najmłodszemu wszystko się wiedzie, co tylko sobie pomyśli.
Śliczna była królewna ze złotemi włosami, niebieskiemi oczyma, a ciało miała bielutkie, jak kwiatek. Król chciał, żeby się zaraz odbyło wesele, ale ona powiedziała, że za królewicza nie pójdzie, dopóki nie będzie taki biały, jak ona. Jakże to zrobić? Powiedziała, że musi się we wrzącym mleku wykąpać. Królewicz bardzo się tym zasmucił, bo przecież niepodobieństwem jest, aby się człowiek mógł kąpać we wrzącym mleku. Myślał już, że królewna nigdy nie będzie jego żoną. Taki smutny przyszedł do stajni do swojego siwka, usiadł na progu i myślał nad tym, co teraz zrobić. Ale koń się odezwał:
— Nie masz się czym smucić, bo wszystko będzie dobrze. Każ nalać mleka w wielki kocieł i pod kotłem rozpalić. Gdy mleko zawre, puścisz mię ze stajni, a ja obejdę kocieł dokoła i podmucham na mleko. Wtedy chociaż będzie się kłębować, możesz wejść i wykąpać się, a nie sparzysz się zupełnie.
Uradowany królewicz podziękował konikowi, poszedł do dworu i powiedział, że zgadza się na warunek królewny. Zaraz też nastawili wielki kocieł mleka, rozpalili pod nim ogień i gotowali mleko. Gdy zawrzało, puścił królewicz siwka, ten obszedł i obwąchał kocieł dookoła, a potym wskoczył królewicz i w mleku się wykąpał. Wyszedł stamtąd taki biały i taki piękny, jak królewna. A wszyscy dziwili się i mówili, że wyglądał, jak gdyby stworzony na jej męża.
Zaraz też nastąpiło wesele huczne i wspaniałe, było gości wiele, a wszyscy mieli dość jeść i pić, jedli też i pili, aż im po brodzie kapało, a w gębie nic nie zostało.
Po weselu starsi bracia pomiarkowali, że nie mają co robić przy ojcu, a wstyd ich było, że są do niczego, więc pojechali w świat szukać szczęścia. A że nie wrócili, oddał stary król najmłodszemu królestwo, w którym długo i szczęśliwie panował, bo wszystkie wojny cudownym wygrywał mieczem.
Umierał ojciec i powiedział swemu synowi, że cały majątek, jaki mu zostawia, jest w studni. Po pogrzebie spuścił się syn do studni, szukał i wydostał małą, nawpół przegniłą drewnianą skrzyneczkę. Dziwił się tylko, że ta skrzynka nie była ciężka, więc chyba nie mogło w niej być pieniędzy. Skoro przyszedł do izby i otworzył skrzynkę, ujrzał ze smutkiem, że zamiast dukatów i talarów, była w niej stara, pogięta trąbka blaszana, prosty skórzany pasek i wytarty woreczek na pieniądze.
Wziął do ręki ten woreczek, przeszukał dobrze, ale ani grosza w nim nie było. Myślał, że może za podszewką jaki grajcar się zaplątał i zatrząsł woreczkiem. W tej chwili posypały się z niego pieniądze. Zdziwiony popatrzał jeszcze raz do środka, ale wewnątrz nic nie było, zatrząsł więc znowu i znowu posypały się pieniądze, trząsł i trząsł, a pieniądze sypały się ciągle. Uradowany, że skarb taki posiada, schował woreczek do kieszeni, a pieniądze pozbierał i schował także.
Teraz z większą już uwagą wyjął trąbkę ze skrzynki, obejrzał na wszystkie strony, ale nic ciekawego na niej nie zobaczył. Jednakże skoro zatrąbił, aż ziemia się zatrzęsła, tak zadudniało i zatętniało dokoła domu. Wyjrzał przez okno i zobaczył pełno wojska dokoła, które przyjechało na saniach, a wszyscy patrzali na niego i tylko oczekiwali, co rozkaże. Zdziwił się tym jeszcze bardziej i ucieszył, a wojsku dał znak ręką, aby odjechało.
Czymprędzej schylił się znowu po pasek, bo chciał wiedzieć, jaką własność posiada. Opasał się nim, posuwał na prawo i na lewo, ale nic nie widział, ani nie słyszał, i nic się nie działo. Pomyślał sobie, że pasek tylko przypadkiem znajdował się w skrzynce i nie ma żadnego znaczenia, a że był głodny, pomyślał sobie, iż dobrzeby było siąść w gospodzie za stołem przy obiedzie. Ledwie tylko tak pomyślał, w tej chwili był już w gospodzie za stołem. Domyślił się, że pasek ma cudowną własność przenoszenia człowieka tam, gdzie tylko zapragnie.
Cieszył się bardzo tym wszystkim, a ponieważ miał dużo pieniędzy, kupił sobie piękny pałac, powozy, konie, najął liczną służbę i żył po pańsku. Raz myśli sobie:
— Mam pieniędzy, ile zechcę, mam wojska, ile zechcę; jestem tak bogaty i tak potężny, jak król każdy, a nawet jestem bogatszy i potężniejszy, bo moje skarby nie wyczerpią się nigdy i wojska nigdy mi nie ubędzie. Dlaczegożbym nie mógł mieć córki królewskiej za żonę?
A miał król jedynaczkę córkę, bardzo piękną i młodą.
Nie namyślając się długo, ubrał się pięknie, cudowną sakiewkę włożył do kieszeni, trąbkę zawiesił na jedwabnym sznurze przez ramię, opasał się paskiem i pomyślał sobie, że chciałby być w pałacu królewskim. Natychmiast tak się stało, czemu się wszyscy bardzo dziwili, nie mogąc sobie wytłumaczyć, skąd się wziął w zamku na królewskich pokojach. Ale że siał pieniędzmi na wszystkie strony, więc mu kłaniali się i myśleli, że to jakiś bogaty królewicz lub książę.
Powiedział królowi, że się chce z jego córką ożenić, i król nie miał nic przeciwko temu, skoro widział wojsko jego i pieniądze. Ale królewna wolałaby wyjść za mąż za królewicza lub jakiego księcia, nie za byle kogo, złakomiła się tylko na tę cudowną sakiewkę, trąbkę i pasek. Żeby postawić na swoim, podała mu w wieczór z winem proszku na spanie, a gdy usnął mocno, zabrała mu te cudowne rzeczy, kazała podobne zrobić i z temi śpiącego wynieść za bramy zamku.
Obudził się rano i zdziwił bardzo, co robi na polu. Idzie zaraz do zamku napowrót, ale warta nie chce go puścić, bo tak jej kazano, chce dać żołnierzom pieniędzy, żeby go puścili, trzęsie woreczkiem, ale pieniądze się nie sypią. Przestraszył się tym bardzo, więc trąbi na trąbce, a oprócz głosu trąbki nie słychać, aby wojsko jechało. Przekonał się także, że ma pasek inny. Zmartwiony okropnie, domyślił się wszystkiego i z rozpaczy, że wszystko już utracił, postanowił się zabić.
Wyszedł za miasto na stromą górę i z góry rzucił się w przepaść. Na szczęście, rosło na dole gęste i rozłożyste drzewo, spadł na to drzewo, podrapał się tylko trochę, zresztą nic mu się nie stało. Usiadł na gałęziach i myśli sobie, co teraz robić; żal mu było cudownych rzeczy, które stracił, wstydził się wracać do domu, bo już nie był takim bogatym panem, jak pierwej.
Pomimo tego zmartwienia czuł, że mu się jeść chce, bo od rana nie miał jeszcze nic w ustach. Rozejrzał się po drzewie, czy niema na nim jakiego owocu, i zobaczył wiele pięknych dojrzałych fig. Zerwał jedną i spróbował: była bardzo smaczna, więc zjadł drugą i trzecią. Wtym spostrzegł, że od tych fig urósł mu wielki, przeszło na łokieć długi nos! Znowu nowe zmartwienie: jakże będzie teraz wyglądał! jak się pokaże między ludźmi! Pomiarkował, że niema innej rady, tylko musi sobie odebrać życie.
Zlazł z drzewa i myślał iść do rzeki utopić się. Że jednak zachciało się mu bardzo pić, a do rzeki było daleko, oglądał się dokoła, czy niema gdzie studzienki lub źródła w pobliża. Zobaczył też niedaleko drzewa figowego źródełko z czystą wodą, a ponieważ nie miał czym czerpać wody, położył się na ziemi i chciał pić ustami. Jak tylko zamoczył nos w tej wodzie, nos zmalał, zamoczył go bardziej, nos znowu zmniejszył się, aż wreszcie był taki mały, jak wprzódy.
Ucieszył się niezmiernie tym odkryciem i postanowił skorzystać z tych cudownych fig i cudownej wody. Pobiegł czymprędzej do miasta, kupił za pieniądze, które miał jeszcze przy sobie ubranie takie, jakie nosili biedni przekupnie, kupił koszyk i flaszeczkę i wrócił znowu pod ową górę, aby koszyk figami, a flaszeczkę napełnić cudowną wodą.
Następnie twarz nieco zabrudził, aby go nikt nie mógł poznać. Tak przebrany zupełnie poszedł pod ogród królewski i czekał, rychło wyjdzie królewna ze swoim dworem na przechadzkę. Niedługo czekał. Wtedy zaczął głośno wołać:
— Świeże, smaczne figi! proszę kupić, świeże figi!
Królewna lubiła bardzo figi, posłała zaraz jedną z panien, i kupiła cały koszyczek fig, a że były bardzo piękne, kazała je zanieść do pałacu, zaprosiła ojca i matkę, razem usiedli w pokoju i zajadali, nie mogąc się tak dobrego owocu nachwalić.
Cóż z tego, kiedy wnet spostrzegli, że im porosły nosy wielkie od ściany do ściany! Przerazili się tym okropnie, bo było to prawdziwe nieszczęście. Jakże się teraz pokazywać z takim nosem? W pokoju nawet nie można się było obrócić, bo nos zawadzał, a gdy dwie osoby chciały do siebie mówić, to jedna musiała stać przy jednej ścianie, a druga przy ścianie przeciwnej.
Zaraz też kazał król zwołać lekarzy, aby co poradzili. Ale żaden nie znał lekarstwa na zmniejszenie nosa. Więc król ogłosił po kraju, że wynagrodzi dobrze takiego lekarza, który potrafi wyleczyć rodzinę królewską. Wtedy nasz znajomy przebrał się za doktora i zgłosił się do zamku z chęcią wyleczenia króla. Wpuszczono go na pokoje, on przyrzekł wyleczyć wszystkich, ale powiedział, że każdego musi leczyć na osobności w zamkniętej sali.
Król zgodził się na to, i gdy został sam na sam z lekarzem, ten posmarował mu nos wodą, którą miał we flaszeczce, i nos królowi zmniejszył się do dawnej wielkości. To samo zrobił królowej. Ale królewnę zaczął leczyć inaczej, i powiedział, że nos trzeba urzynać po kawałeczku tak długo, dopóki nie zmaleje. Zgodziła się na to królewna, bo cóż miała robić? Wolała trochę pocierpieć, niż na pośmiewisko ludzkie chodzić z nosem, jak słoń z trąbą na obrazku.
Doktor uciął jej kawałek nosa, a królewna strasznie narzekała, że ją boli. Na to doktor rzekł, że musi mieć chyba dużo grzechów, bo wyleczył jej ojca i matkę, a nic ich nie bolało. Jeżeli chce, żeby jej poradził, to musi mu wszystkie grzechy wyznać, bo inaczej nic jej nie pomoże. Królewna powiedziała to i owo, ale ani słówkiem nie wspomniała, że ukradła cudowny woreczek, pasek i cudowną trąbkę. To też doktor urznął jej znowu kawałek nosa. Wtedy nie mogąc wytrzymać tego bólu, powiedziała, że ukradła taki woreczek, co się z niego sypią pieniądze, gdy kto zatrzęsie. Doktor kazał przynieść ten woreczek, zatrząsł nim, aby się przekonać, czy jest prawdziwy, a że był ten sam, posmarował jej koniec nosa wodą, a rana się zagoiła i nos trochę zmalał.
Królewna przyznała się znowu, że ukradła trąbkę taką, że jak kto na niej zatrąbi, to przyjeżdża bardzo dużo wojska. Doktor kazał jej oddać tę trąbkę, a skoro ją przynieśli, zatrąbił, bo się chciał przekonać, czy go znowu nie oszukuje. Zatętniało na dziedzińcu zamkowym i zjechało mnóstwo wojska.
Chciał jej znowu uciąć kawałek nosa, ale królewna prosiła go, żeby jeszcze nie krajał, bo ona ukradła także pasek cudowny, który przenosi człowieka tam, dokąd człowiek zechce. I ten pasek kazał doktor przynieść, a skoro go przynieśli, powiedział, że spróbuje, czy królewna prawdę mówi. Opasał się paskiem, wziął trąbkę i woreczek i pomyślał sobie, że chce być w swoim domu. Natychmiast tam się przeniósł, a królewnę zostawił za karę z długim nosem.
Umarł biedny wyrobnik, a swoim dwom synom nie zostawił nic więcej, oprócz jednego kota, bo to był cały jego majątek. Tylko przed śmiercią powiedział im, że przy tym kocie dorobią się grosza. Po pogrzebie myśleli synowie, coby tu zrobić, żeby z kota mieć jakiś pieniądz, i uradzili kota sprzedać.
We wsi mieli ludzie dosyć kotów, więc nikt kota nie potrzebował kupować, dlatego też włożyli kota do worka i poszli w świat szukać takich, którzyby im za kota zapłacili. Szli, szli daleko, aż przyszli do innego kraju. Tam się im ludzie skarżyli, że mają bardzo dużo myszy i szczurów i nie mogą sobie z niemi dać rady. Wszystko im psują i niszczą, nikogo się nie boją, przychodzą do ludzi i razem z niemi jedzą z jednej miski.
Bracia powiedzieli im, że mają takie zwierzę, które wszystkie myszy i szczury pomorduje. Ucieszyli się tym ludzie i prosili, żeby im sprzedali to zwierzątko, a dadzą za nie dużo pieniędzy. Stanęła zgoda, bracia zabrali pieniędzy sporo, a kota puścili najpierw do jednej izby, ażeby się przekonać, co on potrafi. Zaczęło się dopiero mordowanie! Myszy, nie przyzwyczajone przed nikim uciekać, nie umiały się chować, a nawet nie miały gdzie, bo sobie dziur nie robiły. Kot skakał od kąta do kąta, mordował i składał na kupę. Pisk był wielki, a ludzie zdziwieni patrzali na to przez okno i cieszyli się, że mają takie mądre zwierzę.
Jednemu z nich przyszło na myśl, co będzie jadł kot, gdy wymorduje wszystkie myszy i szczury. Nikt nie wiedział. Trzeba się zapytać. Więc posłali człowieka w pogoń za braćmi. Uszli oni już wielki kawał drogi i byli za rzeką, gdy ich ów człowiek dogonił. A że się mu nie chciało przechodzić przez wodę, krzyczał z całego gardła na drugi brzeg:
— Co będzie jadł kot, gdy wymorduje wszystkie myszy i szczury?
Bracia byli już kawałek za wodą, nie słyszeli dobrze, czego chce od nich i zapytali się po niemiecku:
— Was? was? to znaczy: Co? co?
Ten chłop myślał, że oni powiedzieli: „Was będzie jadł kot,“ czyli ludzi, i prędko pobiegł do wsi i powiedział to ludziom w przestrachu. Zatrwożyli się wszyscy nie mało, bo widzieli, jakie to żarłoczne zwierzę, jak to morduje bez litości myszy i szczury, więc uradzili, żeby izbę dobrze zamknąć, kota stamtąd nie puszczać, i tak go głodem zamorzyć.
Skoro kot namordował się już dosyć, zachciało się mu pić i miał ochotę wyjść na dwór. Podchodził pod dom i miauczał i prosił, żeby go puścili, ale nikt nie otwierał. Skoro się nie mógł doczekać, skoczył w okno, rozbił szybę i dziurą wylazł na pole.
Właśnie rąbał chłop drzewo na dziedzińcu; skoro zobaczył, że kot rozbił szybę i wyszedł, przeląkł się, żeby go nie zjadł, rzucił siekierę i wdrapał się na topolę, która rosła w pobliżu. Był tam także pies niedaleko. Jak tylko zobaczył kota, myk do niego, więc kot uciekł przed psem na topolę. Ale chłop myślał, że kot idzie za nim, aby go zjeść, przerażony skoczył na ziemię i zabił się.
Przypatrywali się temu ludzie zdaleka ze strachem, a że widzieli, jak kot gonił za chłopem aż na topolę, radzili, jakby się pozbyć tego potwora. I uradzili tak: Gdy kot wróci napowrót do domu, wtedy obłożyć dom słomą i gałęziami, podpalić i spalić w nim kota. Tak też zrobili. Gdy kot napił się wody i połaził po dworze, wlazł tą samą dziurą przez wytłoczoną szybę do izby. Ucieszyli się tym ludzie bardzo, czymprędzej naznosili naokoło słomy i suchych gałęzi, podpalili i spalili dom, a w nim kota.
Był sobie taki biedny student, który utrzymywał się tylko z łaski ludzkiej, bo ubodzy rodzice nie mogli mu wiele dopomagać. Pomimo tego uczył się dobrze i byłby pewnie czym został. Ale ojcowie go odumarli, a dobrodzieje, którzy go wspierali, jedni przenieśli się gdzieindziej, inni niewiele o nim pamiętali. To też został bez żadnej pomocy, bez żadnych środków do życia, i trzeba było porzucić szkołę i przerwać naukę.
Obrachował sobie, że do ukończenia szkół potrzeba mu było pięciuset dukatów, a że żal mu było rozstawać się z książką, poszedł do kościoła, klęknął przed ołtarzem Matki Boskiej i tam modlił się gorąco i prosił, żeby mu Matka Boska pozwoliła znaleźć tysiąc dukatów, to Jej za pięćset sprawi bogatą sukienkę.
Po modlitwie wstał weselszy i spokojniejszy, i zdawało mu się, że Matka Boska wysłuchała jego modlitwy i da mu potrzebne pieniądze. Zaraz też rozpoczął szukanie. Chodził w mieście po ulicach, chodził za miastem po rozmaitych drogach, rozglądał się uważnie naokoło i pilnie szukał, czy pieniędzy nie znajdzie. Zmrok już zapadał, i student byłby już zwątpił o skuteczności swej modlitwy, gdyby niespodzianie nie był spostrzegł na brzegu przy drodze pod małym krzaczkiem leżącego woreczka. Chwycił go czymprędzej, był ciężki bardzo, otworzył, a tam pełno żółciuśkich dukatów. Zaraz też siadł nieopodal drogi i począł rachować. Jakże się zdziwił, gdy narachował ni mniej, ni więcej tylko równiutki tysiąc! Niezmiernie ucieszony, powracał szybko do domu i myślał sobie przez drogę:
— Gdzie ja tu teraz szukać będę takiej drogiej sukienki dla Matki Boskiej? Lepiej będzie rozdać te pieniądze między ubogich, i pewnie Pan Bóg będzie z tego bardziej zadowolony. Ofiara będzie ofiarą, bo pięćset dukatów dam dziadom.
Na drugi dzień była niedziela, zeszło się dziadów dosyć i pousiadali obok drzwi kościelnych. Byli tam między niemi wielkie draby, złodzieje, a nawet zbóje, którzy mieszkali w lasach za miastem, ludzi rabowali, a czasem zabijali i składali pieniądze w jaskiniach. Takie jaskinie w lesie były ich mieszkaniem; małe drzwiczki wśród zarośli ukryte prowadziły do wnętrza, a zamykały się na taką sprężynę, że trzeba było ręką nacisnąć, aby się drzwi otworzyły. Nikt z ludzi nie chodził w tamte strony, bo się bał każdy. Mieszkało tam tak po dziurach w ziemi kilku dziadów, a wszyscy byli ślepi, tylko jeden widział na jedno oko. Co niedziela i święto, także w odpusty, przychodzili pod kościoły, żebrali i okradali, gdy się udało. O tym wszystkim student nie wiedział, widział ślepe kaleki, to się litował nad niemi i myślał, że to są poczciwi a nieszczęśliwi ludzie.
Po mszy świętej wyszedł student z kościoła, rozejrzał się między dziadami i zobaczył jednego najdalej od drzwi kościelnych siedzącego, który mu się zdawał najpoczciwszy a najbiedniejszy. Był to chłop tęgi, z dużą czarną brodą, a chociaż ślepy, chodził sam bez przewodnika. Zbliżył się do niego student i opowiedział mu wszystko, co się wczoraj stało, a w końcu dodał:
— Wam teraz, mój dziaduniu, chcę dać te pięćset dukatów, bo mi się podobacie.
— Żartuje sobie panicz z ubogiego dziadka! ktoby też dziadowi dawał tyle pieniędzy? żebym kiedy dwa, trzy talarki dostał, toby był skarb wielki!
— Nie żartuję, mój dziadku — student na to — popatrz tylko, ile ja to mam pieniędzy.
— Jakże popatrzę, kiedym ślepy; ale niech panicz położy mi pieniądze na rękę, to poznam, — gadał chytry dziad, a ręka mu się trzęsła z chciwości.
Chłopiec, jak głupi, położył dziadowi na jedną rękę pięćset dukatów i na drugą pięćset, a ucieszony rzekł znowu:
— Czujesz pieniądze? Widzicie, że nie żartuję, że mam pieniądze.
Tymczasem dziad, nie namyślał się długo, ale skoro poczuł pieniądze w swoich rękach, wsunął je natychmiast do kieszeni. Kubuś myślał, że dziad żartuje.
— No, dajcie mi, dziadku, te pieniądze, dajcie. Pięćset dukatów, coście wsunęli do jednej kieszeni weźmiecie sobie, a mnie oddajcie pięćset z drugiej kieszeni.
A dziad na niego.
— Idź-że, człowiecze, ode mnie, i daj mi spokój! Cóż ty chcesz? Idź sobie spokojną drogą i nie zaczepiaj nikogo!
Student sięgnął mu ręką do kieszeni, chcąc odebrać swoje pieniądze, a dziad w krzyk na całe gardło:
— Ratujcie ludzie biednego dziadka! Chce mię zabić ten człowiek, ratujcie!
Wybiegli ludzie z kościoła i dalej na chłopca wszyscy. A on do nich:
— Dajcie mi spokój! ten dziad wziął mi tysiąc dukatów, chcę tylko odebrać swoje.
Ludzie w śmiech, bo trudno było uwierzyć, żeby biedny student miał tyle złota, a tu dziad narzekał strasznie na napaść. To też ludzie ujęli się za nim i chłopca odpędzili. Teraz dopiero zrozumiał, że go Pan Bóg ukarał za to, iż nie dotrzymał ślubu uczynionego przed ołtarzem Matki Boskiej.
Stanął zdala na boku i rozmyślał nad tym, co teraz zrobić. Trudno darować dziadowi tyle pieniędzy. Postanowił iść za nim i śledzić go gdzie mieszka i patrzeć, co zrobi z temi pieniędzmi, a potym odebrać, jeśli się uda.
Gdy po nabożeństwie wyszli ludzie z kościoła, zaczęli się rozchodzić także dziady.
Student szedł zdaleka za złodziejem, a skoro do swej jamy dziad doszedł i drzwi otworzył, wsunął się chłopiec cichutko i usiadł w kącie. Był tutaj na środku stół długi; po obu stronach stołu stały ławy. W kącie stał dzbanek z wodą i beczułka z wódką, a obok widać jakieś zbójeckie narzędzia, bo pręty żelazne, miotły druciane, żelazne rydle i toporki. Dziad zamknął dobrze drzwi za sobą, wysypał na stół pieniądze i gadał sam do siebie:
— Ciesz się, Wojtku, ciesz! jakiś ty teraz bogaty! będziesz miał już ćwierć dukatów. Żaden kamrat nie ma ich tyle. Trzeba to wsypać do woreczka.
To mówiąc, poszedł po woreczek, a tymczasem student zbliżył się do stołu i cichutko wsunął dukaty do kieszeni. Przyciągnął dziad worek i chciał zgarnąć pieniądze, maca po stole, a pieniędzy niema.
— Tu ktoś jest! — krzyknął. — Dam ja ci ptaszku! a toś się złapał! nie wyjdziesz mi ty stąd żywy. Pożałujesz, pożałujesz, gałganie!
Chwycił za żelazną miotłę, a krzycząc i przeklinając, gonił po jaskini, wywijając na wszystkie strony tym strasznym miotliskiem, ale studenta nie dostał, bo tak się w kąt wsunął, że dziad nie mógł go dosięgnąć. Rozgniewany wrzasnął:
— Poczekaj, nie ujdziesz mi ty, pójdę po drugiego kamrata, sprawimy ci tu łaźnię, złodzieju, rabusiu! — i wyszedł czymprędzej, a drzwi zamknął dobrze za sobą.
Przeląkł się trochę chłopak, ale myśli sobie:
— Pan Bóg mię przecie nie opuści!
Tymczasem zaś, nim dziad powrócił, zabrał mu cały worek z dukatami, wsypał pieniądze za pazuchy, za cholewy, do kieszeni i tak się z tym urządził, żeby mu nie zawadzały przy ucieczce.
Wkrótce przyprowadził Wojciech drugiego ślepego dziada, uczęstował go wódką, a potym dopiero opowiedział mu, po co go sprowadził i prosił, żeby mu pomógł wyszukać tego, kto się tu zakradł do niego.
— A dobrze ci tak, nie chowaj pieniędzy w worku, ale tak rób, jak ja robię. Dukaty zaszywam do kapelusza i cały majątek noszę zawsze na głowie, to też nikt nie może mi ich ukraść. A jaki ciężki? To mówiąc, rzucił kapelusz o stół, aż zadudniało.
Tymczasem cichutko wyszedł student z kąta i porwał kapelusz z dukatami, nim go dziad zdołał znowu włożyć na głowę. Dziad szuka kapelusza po stole, a tu go niema, więc wrzasnął straszliwie:
— Wojtek, wziąłeś mi kapelusz, złodzieju! oddaj!
— Jaki kapelusz? kiedy? — pytał Wojciech.
— Jak to kiedy? teraz! oddaj, bo cię ubiję.
— Ale nie wziąłem; co pleciesz? może spadł ze stołu.
Szukali koło stołu nadaremnie, bo kapelusza nie było nigdzie. Więc chwycił jeden dziad drugiego i bili się, za brody targali i włosy sobie z głów wydzierali. Krzyki i przekleństwa rozlegały się przytym, a student śmiał się w duszy z tego wszystkiego. Nareszcie pomęczeni zgodzili się na jedno, że musi tu być ktoś taki, który wziął ten kapelusz, chwycili przeto do rąk miotły żelazne i poczęli z niemi biegać dokoła i szukać złodzieja. Ale chłopak wcisnął się dobrze do dziury, że go znaleźć nie mogli.
— On tu gdzieś w dziurze siedzi, ale my go nie wynajdziemy! — rzekł Wojtek. — Napijmy się jeszcze wódki i pójdziemy po trzeciego kamrata, który patrzy na jedno oko, a wypatrzy zaraz złodzieja.
Na te słowa przestraszył się student i myślał, jakby się stąd wydobyć. Gdy się dziady napiły, mówi jeden:
— Ale wiesz, jak wyjdziemy, żeby nam ptaszek nie uciekł? Chwycimy się rękoma za szyje, a w drugie ręce weźmiemy miotły żelazne i wyjdziemy na pole.
Skorzystał z tego student, i gdy dziady miały się już brać za szyje, stanął w środku i objął rękoma jednego i drugiego. Myśleli, że we dwóch idą, a oni wyprowadzili trzeciego. Skoro wyszli, rozłączyli się, i Wojtek zamknął dobrze drzwi, a chłopiec niepostrzeżony wymknął się z lasu z workiem pieniędzy i w kapeluszu z dukatami na głowie.
Na podziękowanie Panu Bogu poszedł zaraz do kościoła, pomodlił się i wrzucił hojną ofiarę do skarbony. Potym sprawił wspaniałą sukienkę na obraz Matki Boskiej, droższą niż pierwej myślał. Ukończył szkoły, kupił wieś i gospodarzył szczęśliwie.
Nie tak wesoło skończyła się ta cała historja dla dziadów. Skoro sprowadzili trzeciego, uraczyli go wódką i opowiedzieli mu wszystko, rozejrzał się jednym okiem po całej izbie, zaglądnął dobrze do każdego kąta i powiedział:
— Niema tu nigdzie nikogo! Może był, aleście go musieli wypuścić.
Co się tam wtedy działo, trudno opowiedzieć. O mało się dziady nie powściekały z żalu i ze złości. Krzyczeli, przeklinali, wyli, rzucali się po ziemi, rwali sobie włosy z głowy: nic to jednak nie pomogło, pieniądze się nie wróciły.
Przed Tatarami uciekała św. Kunegunda z sandeckiego klasztoru ku Węgrom, a gdy już doganiali ją wrogowie, rzuciła poza siebie grzebień, i z tego grzebienia wyrosły zaraz gęste i wysokie lasy, przez które z trudnością przedzierali się Tatarzy. Zmęczona, usiadła potym nad Dunajcem i prosiła, żeby ją ludzie ukryli, albo też żeby jej Krośnieńczanie dali koni. Ale oni nie chcieli, więc płakała Kunegunda, żaliła się na niewdzięczność ludzką i przeklęła Krośnieńczan: „Oby nigdy nie mieli koni, ani nawet butów!” — a skargi swoje pisała palcem na twardym kamieniu. Ulitowała się ziemia, zebrała łezki jej, i powstało źródełko małe, ściekające kroplami w poblizki Dunajec; zlitował się kamień i zmiękł i podziśdzień nosi na sobie ślady pisanych jej żalów. Ludzie, żałując swej złości, postawili tam później kapliczkę między Krościenkiem a Szczawnicą.
Na polu blizkim orał chłop Kras, on to wyprzągł woły z pługa i wywiózł Kingę na Pieniny, za co mu błogosławiła żeby się zawsze rodziło na jego polu i rzekła:
— Jak się o mnie będą pytali, wskażesz inną drogę i powiesz, żem uciekała wtedy, gdyś siał to zboże.
Potym na Krasego pole rzuciła szczotkę, a gęstym szczotem poschodziło natychmiast zboże. Kras dumał nad tym cudem, kiedy nadjechali Tatarzy i pytają:
— Jak dawno uciekała tędy Kinga?
— A juścić, jakem siał to zboże, przechodziła koło mojego pola.
— To jej już nie dogonimy! — rzekli do siebie, bo myśleli, że to dawno było: stare zboże już tak wysoko porosło! — i zwrócili się w inną stronę, szukając Kunegundy.
I znowu ją dopędzali wrogowie. Wtedy rzuciła różaniec, a z tego różańca wyrosły z ziemi wieńcem skały Pieniny i zakryły ją. Lecz Tatarzy znowu tuż za nią, więc rzuca zwierciadło, które się zamieniło w wodę. Ucieka Pieninami, a woda za nią, i Dunajec przegryzł się przez Pieniny, bo wprzód nie tak głęboko płynął, a kiedy wody spadły, to się cofał w górę i zalewał wioski. Dopiero Kunegunda, gdy uciekała, przeprowadziła go Pieninami. Skoro Tatarzy zobaczyli taką wodę, zaraz wrócili.
W końcu dopadła zamku w Pieninach, a ten zamek budowali dla niej anieli, znosząc na skrzydłach kamienie. Nadjechali też i Tatarzy, zaczęli strzelać i dobywać zamku. Ale św. Kunegunda rzuciła swoją zasłonę, a ta zasłona przemieniła się w chmurę czarną i gęstą, otuliła zamek i ukryła go przed Tatarami, że nie wiedzieli, gdzie mają strzelać, i tylko siebie ranili strzałami. Leciały strzały naoślep i pozabijały ich dowódców. A w tej czarnej chmurze zaczęło dudnieć nad Tatarami, zaczęły pioruny bić, aż się skały trzęsły, posypał się grad, a woda zalewała wszystko dokoła: prawdziwy sąd boski!
Poznali Tatarzy, że Kunegunda jest świętą królową, że sam Pan Bóg jej broni, więc uciekli co tchu.
Jednego razu szła św. Kunegunda z mężem i matką do zamku w Pieninach, a szła boso, gdyż w obuwiu nie można tam dojść: skały są bardzo spadziste i nogi się ślizgają. Szła i płakała, bo sobie poraniła nogi i ścieżkę znaczyła krwią i łzami. A gdzie padła łza, tam wyrósł goździk biały, a gdzie kropla krwi, tam goździk czerwony. Skoro zaś wysiadła z łódki na brzegu Dunajca pod Pieninami i stąpiła na wielki kamień, to kamień ten zmiękł i ślad stopy świętej wycisnął się na nim. Siadła na tym kamieniu św. Kunegunda i gorzko zapłakała, a z pod kamienia wytrysło źródełko gorzkawej wody.
Jedna pasterka pasała bydło na pastwisku pod lasem i zauważyła, że jedna krowa szczególnie ładnie wygląda: okrąglutka, sierć połyskuje się na niej, — a inne, chociaż razem z nią się karmią i pasą nie wyglądają tak ładnie. Ale ta krowa nie zawsze chodziła z drugiemi po pastwisku, bo każdego dnia, jak bydło wyszło na paszę, znikała gdzieś na godzinę lub dwie i potem dopiero wracała.
Pasterka chciała wiedzieć, dokąd ta krowa chodzi i dlaczego tak ładnie wygląda; więc raz zostawiła bydło swoje przy innej, a sama zdaleka poszła za krową i zobaczyła, jak weszła między gęste krzaki i znikła. Dziewczyna zbliżyła się ostrożnie i ujrzała otwór duży w ziemi; zajrzała i zobaczyła, jak tam krowa coś jadła, czy lizała. Weszła dalej do tej jaskini, a tam była sól, którą krowa lizała i na tej soli tak się podebrała. Zaś obok soli w kącie była kupa złotych i srebrnych pieniędzy. Ucieszyła się pasterka, nabrała pieniędzy do fartucha i razem z krową wróciła do bydła, a z bydłem wieczorem do domu.
O tym, co się stało, nic nie mówiła nikomu, a pieniądze schowała w stajni pod żłobem. Powtarzało się to codziennie przez całe lato. Dziewczyna naznosiła pełno pieniędzy, że się ledwie pod żłobem mogły zmieścić.
Jednego dnia szukał gospodarz czegoś w stajni koło żłobu, poruszył szmaty, któremi były przykryte pieniądze, i zobaczył z przerażeniem pełno złota i srebra, że aż blask bił od tego. Spytał się dziewczyny, skąd to jest, a ona opowiedziała mu wszystko, jak było. Gospodarz bał się tych pieniędzy ruszać, bo to może zaklęte przez jaką nieczystą siłę, i poszedł do proboszcza poradzić się, co z tym zrobić. Proboszcz powiedział, żeby te skarby oddać Panu Bogu na chwałę i ulać z nich dzwon do kościoła.
Tak się też stało. Ulano wielki dzwon do fary, a na pamiątkę wyrobili na tym dzwonie pasterkę z krową, że to ona ten dzwon ufundowała.
Szedł Pan Jezus ze św. Piotrem po ziemi, jako biedni dziadkowie, i dostali od pewnej gospodyni podpłomyk. Szli dalej, Pan Jezus naprzód, a św. Piotr za nim, ścieżką wśród lasu. Św. Piotrowi zachciało się spróbować tego placka, lecz nie śmiał Pana Jezusa prosić o to. Wziął, ułamał kawałek placka i zaczął gryźć pokryjomu, bo myślał, że Pan Jezus nie będzie wiedział o tym. Wtedy Chrystus, chcąc go przekonać, że jest wszystko wiedzący, nie oglądając się, zawołał:
— Piotrze!
Aby natychmiast odpowiedzieć i nie zdradzić się z łakomstwem, wypluł święty Piotr pogryziony placek z ust i rzekł czymprędzej:
— Słucham, Panie!
Pan Jezus coś mu powiedział, a potym szli dalej w milczeniu. Wtedy św. Piotr ułamał znowu kawałek placka i począł go gryźć, mniemając, że go zje bez wiedzy Chrystusa. Pan Jezus, nie oglądając się wcale, zawołał powtórnie:
— Piotrze!
Święty Piotr wypluł natychmiast pogryziony placek z ust swoich i odezwał się:
— Słucham, Panie!
I tym razem powiedział mu coś Chrystus, i dalej wędrowali ścieżką wśród lasu.
Za trzecim razem wyjął św. Piotr kawałek placka z torby, ale jakże był niezadowolony, gdy Chrystus znowu się odezwał, skoro tylko Święty włożył do ust placek. A skoro i teraz wypluł pogryziony placek, którego nie miał jeszcze czasu przełknąć, wtedy Chrystus odwrócił się i rzekł:
— Zgrzeszyłeś, Piotrze, bo myślałeś, że ja nie wiem wszystkiego.
Święty Piotr upadł do nóg Panu i błagał o przebaczenie. Jezus mu grzech odpuścił, ażeby zaś wypluty chleb nie zmarniał bez pożytku, zamienił go w grzyby.
Poszedł chłop w zimie do lasu, aby sobie w wyrębie jaki pniak wykarczować i na opał do domu przynieść. Wybrał pniak jeden i łupał go siekierą po kawałku i drzewo na boku na kupkę odkładał. W dziurze tkwił jeszcze jeden kawałek drzewa, którego nie mógł wyjąć, bo korzeniami trzymał się dobrze w ziemi. Żeby go wyrwać, stanął nad dziurą, oparł się mocno nogami o jej brzegi, chwycił oburącz wystający z ziemi kawałek drzewa i szarpnął z całej siły.
W ten sposób wyrwał drzewo, ale sam wpadł do dziury, w której się ten wydobyty pień drzewa znajdował. Przestraszył się chłop i zdziwił bardzo, że pod tym drzewem była taka głęboka dziura. Chciał się czymprędzej wydobyć, chwytał się rękoma ścian, ale wszystko obrywało się i odpadało, co tylko wziął w rękę. Zaczął więc uważnie macać naokoło, czy nie natrafi gdzie na korzeń, na który mógłby nogę postawić i wydobyć się na wierzch, albo czy nie znajdzie gdzie dziury, bo wtenczas włożyłby tam nogę i wylazł wygodnie.
Tymczasem zamiast korzenia, zamiast dziury, natrafił na coś takiego, co mu się zdawało podobnym do klamki. I rzeczywiście, gdy klamkę tę nacisnął, otwarły się drzwi ukryte, i wszedł do obszernej izby pod ziemią, pełnej nieznanego wojska. Zdziwiony i zalękniony chłop nie wiedział, co teraz począć. Aż zobaczył, że jakiś wojak idzie do niego; spytał się: „Którędy stąd wyjść można na świat?”
— Człowiecze, skądżeś się ty tutaj wziął? — zapytał go wojak — i pocoś tu przyszedł? Chcesz wyjść na świat, ale ja nie wiem drogi. Idź do drugiej stancji, to ci tam może powiedzą.
I pokazał mu palcem drzwi w rogu izby, które ledwie można było odróżnić od ściany. Gdy się chłop zbliżył do tych drzwi, same się otwarły, a on wszedł do drugiego pokoju, mniejszego już, a w nim byli sami oficerowie. Jeden z oficerów przystąpił do wieśniaka i zapytał się go: po co tu przyszedł i czego chce? Chłop opowiedział wszystko, skąd i jak przyszedł, i prosił, aby mu wskazali drogę na świat.
— Nie znam ja tej drogi, to ci nie mogę wskazać, ale idź do dalszej stancji, może ci tam wskażą — powiedział oficer.
Poszedł nasz gospodarz do trzeciej sali i zastał tam samych najstarszych wojskowych. Z wielką nieśmiałością zbliżył się do jednego z nich i zapytał o drogę na świat.
— Skądżeś ty tu przyszedł, człowiecze? — zawołał ten zdziwiony — i poco? Jesteśmy tu już kilkaset lat, a jeszcze nigdy żaden żywy człowiek do nas nie zabłądził. Nie pokażę ja ci drogi na świat, bo jej nie znam, ale idź tam do króla, to król ci pewnie powie, którędy możesz się stąd wydostać.
I wskazał drzwi, prowadzące do czwartego pokoju. Drzwi znowu otworzyły się same, gdy wieśniak zbliżył się do nich, a wtedy ujrzał króla w koronie na głowie i płaszczu królewskim, siedzącego na tronie. Zatrwożony chłop upadł na kolana i nie wiedział nawet, jak zacząć mówić, ale król odezwał się łagodnym głosem:
— Wstań i nie bój się, nic ci się tu złego nie stanie. Wiem, pocoś przyszedł, ale teraz już wieczór, nie czas ci w drogę. Zanocujesz tutaj, a jutro pokażę ci, którędy wrócisz do domu.
Zaraz też jacyś niewidzialni słudzy zastawili do wieczerzy, i chłop jadł z królem. Potym przyniósł ktoś łóżko drugie dla niego, i król kazał mu spać się położyć, i sam też spać poszedł.
Ale chłop nie mógł usnąć; wszystko to, co mu się dnia tego wydarzyło, nie mogło się w jego głowie pomieścić. Różne dziwne myśli snuły się po głowie: co to za wojsko? co to za król? Nie mógł tego wszystkiego pojąć. Wybiła jedenasta godzina, a on jeszcze nie spał. Wtym usłyszał jakiś szelest, potym coraz większy hałas, naraz ogromny trzask, jak gdyby kto pod oknami z armaty wystrzelił. I znowu wszystko ucichło, a wieśniak myślał, że to już koniec. Nareszcie coś tak straszliwie trzasło w pokoju, że chłop aż na łóżku podskoczył: Na podłodze zakurzyło się przytym i wyskoczyło zpod ziemi dwunastu ludzi, czarno ubranych. Rozłożyli oni na ziemi dywan, wynieśli króla z łóżka i położyli go na dywanie, potym wydobyli z pochew pałasze i porąbali króla na drobne kawałki.
Z przerażeniem patrzał chłop na to wszystko i sądził, że następnie zabiorą się do niego, więc modlił się po cichu i Bogu duszę polecał. Jednakoż djabli znikli natychmiast, skoro tylko króla posiekali. Potym przyszedł kotek i piesek, zaczęli zbierać po kawałeczku porąbane ciało i składać napowrót z sobą tak, jak było. Ciało się zaraz zrastało, a gdy już całe złożyli, przenieśli króla na łóżko i znikli.
Wszystko to odebrało do reszty sen wieśniakowi: do rana już nawet oka nie przymknął. Słyszał, że król po tej rąbaninie śpi dobrze na łóżku, słyszał potym, jak koguty zaczęły piać, wreszcie i dzień zaczął świtać.
Skoro się dzień zrobił, wstał chłop, ubrał się, zmówił pacierze; obudził się także król i wstał zaraz. Gospodarz czekał, co mu król powie, i nie śmiał się odezwać. Więc król rzekł:
— Jakżeś u mnie noc przespał? Powiedz-no śmiało, a nie bój się.
Ale chłop nic nie mówił: bał się prawdę powiedzieć, aby króla nie obrazić; nie chciał też skłamać i udawać, że spał dobrze. Wtedy król odezwał się znowu:
— Wszystko to, coś widział dzisiejszej nocy, jest prawdą. Za to, że porąbałem na świecie św. Stanisława, przychodzą djabli co noc i rąbią mię w drobne kawałki, a piesek i kotek to dobre duszyczki, litują się nade mną i składają moje ciało napowrót do kupy. Za pokutę mam tak cierpieć aż do sądnego dnia... No, zjedz teraz śniadanie, a potym pokażę ci drogę na świat.
Znowu niewidzialni słudzy stół nakryli i zastawili śniadanie, do którego usiadł król z chłopkiem. Gdy zjedli, rzekł król do wieśniaka, pokazując mu szklane drzwi, prowadzące na ogród:
— Temi drzwiami wyjdziesz na ogród, przejdziesz przez cały ogród aż na koniec; tylko pamiętaj, abyś w tym ogrodzie nie zerwał ani jednego kwiatka, ani jednego owocu. Na końcu ogrodu zobaczysz wielką gruszę, a gdy się do niej zbliżysz, zrzuci ci trzy gruszki. Te gruszki zjedz, to potym będziesz w domu.
Chłop ukłonił się nizko, za wszystko podziękował i wyszedł na ogród. A był to ogród bardzo piękny: rosły tam prześliczne kwiaty i piękne drzewa, na drzewach takie dojrzałe owoce, że ślinka już szła na nie. Ale wieśniak pamiętał rozkaz króla, więc prędko śpieszył, aby go co nie skusiło zerwać kwiatka lub owocu.
Gdy doszedł na koniec ogrodu, zobaczył wielką gruszę. Wiatr zatrząsł gałęźmi, i spadły trzy gruszki pod nogi. Zjadł te gruszki i usiadł pod drzewem, a że mu się jakoś spać zachciało, więc zdrzemnął. Skoro się zaś obudził, ujrzał, że już jest we własnym domu.
W małym domku pod lasem mieszkał biedny chałupnik, który żył tylko z zarobku, a całym majątkiem jego była jedna krowa. W tej wsi było siedmiu złodziejów. Spodobała im się krowa tego chałupnika, i zmówili się, żeby ją ukraść. Ale chłop spał czujnie i często w nocy wychodził na pole, bo słyszał, że po wsi złodzieje kradną, to też bał się o swoją krowinę. Jednej nocy spostrzegł, że się ktoś skrada pod stajnię, wyskoczył i złodzieja spłoszył. Na drugą noc zobaczył, jak się mignął pod oknami cień jakiś, i znowu odpędził złodzieja i jeszcze lepiej pilnował swego dobytku. Przez kilka następnych nocy prawie nie sypiał i pomiarkował, że złodzieje nie dadzą się zbić z tropu, że każdej nocy kręcą się koło chałupy, i że skoro tylko zaśnie kiedy dobrze, wyprowadzą mu krowę. Zmartwiony, uradził w końcu z babą, że trzeba krowę sprzedać, bo inaczej ukradną ją złodzieje.
To też w najbliższy dzień targowy wziął krowę na powróz i poprowadził do miasteczka na jarmark. Dowiedzieli się zaraz o tym złodzieje we wsi, a że nie chcieli, żeby im się zdobycz pewna wyśliznęła z ręki, zmówili się ukraść mu tę krowę w drodze na jarmark. Do miasteczka było ze dwie mile. Pobiegli złodzieje prędko naprzód i postawali przy drodze, jeden od drugiego o ćwierć mili. Chłop nie znał żadnego. Gdy spotkał pierwszego z nich, pochwalił Pana Boga wedle zwyczaju, a złodziej odpowiedział i zapytał:
— Na jarmark prowadzicie, gospodarzu, tę kozę?
— Czyś oślepł, że nie widzisz? — rzekł opryskliwie oburzony chałupnik; — idę z krową, a on mi o kozie gada!
I gadał jeszcze więcej i mruczał zgniewany, aż uszedł ćwierć mili i spotkał drugiego złodzieja.
— Niech będzie pochwalony! — zagadnął tamten.
— Na wieki! — odpowiedział chłop.
— Pewnie na jarmark idziecie z tą kozą? — zapytał złodziej.
— Czy was biesi nadali, czy co! — krzyknął właściciel krowy: — już drugi gada mi o kozie! Czy ci ćma zasłoniła ślepie, że nie widzisz krowy?
I nie odwracając się nawet do spotkanego, szedł dalej rozzłoszczony.
Z kolei spotkał trzeciego złodzieja, który po powitaniu odezwał się:
— Skąd też prowadzicie, gospodarzu, taką ładną kozę?
Chłop mimowolnie przystanął i nie mógł na razie słowa przemówić, tak był oburzony na ludzi.
— Czyś zwarjował? — krzyknął nareszcie — czyś ślepy? Nie widzisz, to patrz bliżej, że to krowa!
— Jaka krowa? Co też pleciecie? cóż, ja to nigdy kozy nie widziałem, czy co? — gadał, zbliżywszy się, złodziej: — koza i tyle.
— Bodaj was djabli wzięli! — krzyknął chłop i poszedł dalej, szarpnąwszy krowę za powróz.
— Żeby tylko was nie wzięli — wołał za odchodzącym złodziej — kiedy już was otumanił, że nie możecie rozpoznać, co krowa a co koza!
Chłop zaczął się trochę niepokoić, spoglądał na krowę z pewną obawą, ale widzi, że to ta sama białocha, co w domu, którą już trzeci rok chowa, a więc zna dobrze, ta sama, którą jego żona codziennie doiła. Nie mógł tylko zrozumieć tego, że już trzeci człowiek gada, że to koza.
— Ha! no, zobaczymy, co będzie dalej; jeszcze mila drogi do miasta.
Nadybał wreszcie czwartego złodzieja, lecz jakże się przeraził, skoro ten przemówił podobnie, jak poprzednicy:
— Szkoda, gospodarzu, sprzedawać taką ładną kozę!
Chłop splunął, przeżegnał się, spojrzał z ukosa na krowę i myśli sobie:
— Chyba mi złodzieje zadali jakie uroki, że ja widzę krowę, a wszyscy widzą, że to koza. Albo ją djabeł opętał, abo co. Kraczą, jak kruki: „Koza, koza!“
I znowu splunął na ziemię, oglądał krowę, głaskał, dotykał się głowy, rogów, grzbietu; chciał sprawdzić, czy krowę, czy kozę prowadzi. Ale przecież była to krowa. Tymczasem spotkał piątego, który go wprost zaczepił:
— Możebyście mi sprzedali, gospodarzu, tę kozę?
Nie było co gadać: widocznie koza! Djabeł krowę odmienił pewnie za sprawą złodziejów, że się im kradzież nie udała; zemścili się. Ale co tu teraz robić? Z djabłem mieć do czynienia — nieczysta sprawa, a znowu żal sprzedawać krowę jako kozę, bo zamiast kilkudziesięciu, wziąłby tylko kilka papierków. „Może się jeszcze co stanie na moją korzyść“ — myślał sobie i poszedł dalej. Szósty złodziej przystąpił do targu:
— Ile chcesz za tę kozę?
— Przecież widzicie, że prowadzę krowę — bronił się chłop jeszcze — chcecie kupić krowę, to kupcie; prowadzę na sprzedaż.
— Żartujcie zdrowi! cóżem to, dziecko, żebym jeszcze kozy nie znał? Gadajcie, co chcecie za nią.
— A, dziej się wola Boża, — mruknął strapiony chłop — widocznie już było przeznaczone, żebym krowę stracił, przecież djabła z sobą nie będę wlókł do miasta, jeszczeby mię jakie nieszczęście spotkało.
A głośniej dodał: — Cóż dacie?
— Piątkę — rzekł złodziej.
— Piątkę? za krowę? — zawołał rozżalony wieśniak — nie, za piątkę nie dam! — szarpnął krowę za powróz i poszedł dalej, myśląc, że może kto da więcej.
Już w pobliżu miasta spotkał siódmego złodzieja, i targ w targ sprzedał mu krowę, jako kozę, za siedem papierków. Zmartwiony, zawinął pieniądze w szmacinę i włożył za pazuchę, ale że ciekawy był, co się dalej stanie z jego krową, poszedł niepostrzeżenie za kupcem i patrzał, co będzie.
Krowę zaprowadzono w miasteczku na targowicę bydlęcą, i rozpoczął się targ, a ludzie kupowali nie kozę, lecz krowę, i zapłacili za nią sześćdziesiąt papierków. Teraz dopiero domyślił się chłop, że go wywiedli w pole i w biały dzień okradli, a zauważył też, że się zeszli w mieście razem ci wszyscy siedmiu, którzy go bałamucili w drodze. Rozgniewał się tedy srodze na taką zuchwałość i postanowił natychmiast odbić swoje, a złodziejom oddać wet za wet.
Poszedł do karczmy, zamówił jeść i pić dla ośmiu osób, zapłacił naprzód i powiedział, że przyjdzie tu za chwilę zjeść i wypić z siedmiu chłopami, niech podadzą to, co zapłacone, a gdy będą wychodzili z karczmy, a on się zapyta karczmarza, co się za to należy, żeby mu odpowiedział: „Dobre słowo.” Karczmarz przystał i podziękował, a chłop poszedł jeszcze do drugiej i do trzeciej gospody i tak samo zrobił, a za resztę pieniędzy kupił sobie czerwoną krakuskę z czarnym barankiem. Potym wyszedł na miasto, poszukać złodziejów. Znalazł ich za miastem w szynkowni, jak jedli i pili, żartowali i śmieli się, zapewne z niego. Przystąpił do nich, niby zafrasowany, i rzekł:
— Nie chcę ja brać z sobą tych pieniędzy, którem wziął za tę przeklętą kozę, żeby mnie jeszcze jakie nieszczęście przy nich nie spotkało. Chodźcie ze mną, przepijemy to na zmartwienie moje.
Złodziejom nie trzeba było mówić tego dwa razy. Zerwali się z ław i wyszli zaraz, chwaląc zamiar mądry chałupnika, a cieszyli się, że się napiją za cudze pieniądze. Zaprowadził ich do jednej karczmy, kazał dać wódki, chleba i sera, a skoro wypili i zjedli to, co przedtym zapłacił, odezwał się do towarzyszów:
— Ciżba tu wielka, chodźmy do drugiej karczmy!
— Zgoda, chodźmy! — zawołali wszyscy i posunęli ku drzwiom.
Wtedy mądry chałupnik zdjął krakuskę z głowy, nałożył ją na wskazujący palec u lewej ręki, a obracając ją prawą ręką na tym palcu, zapytał karczmarza:
— Ile się należy za wódkę, chleb i ser?
— Dobre słowo tylko, mój gospodarzu — rzekł karczmarz i uśmiechnął się przytym.
— Kiedy tak, to Bóg wam zapłać, a my chodźmy dalej.
Spojrzeli złodzieje jeden na drugiego, to znowu na chłopa i jego krakuskę, i nie mogli pojąć, jak to być może, aby nie płacić, a pić i jeść tylko za dobre słowo, bo nie wiedzieli, że wszystko było już przedtym zapłacone.
Poszli jeszcze do drugiej karczmy i do trzeciej, i wszędzie to samo: żaden karczmarz nie żądał zapłaty, tylko dobrego słowa. Ale zauważyli, że skoro chłop ma płacić, bierze zawsze krakuskę nową z głowy i obraca na wskazującym palcu u lewej ręki, więc się domyślili, że cała tajemnica spoczywa w tej czapce, i że kto będzie miał tę czapkę, nie potrzebuje nigdzie płacić za jedzenie i picie. Bardzoby się im przydała taka czapka, bo nieraz byli bez grosza przy duszy, a gonili światami za kradzieżą. Porozumieli się z sobą, że co dać to dać, a czapkę czarodziejską trzeba kupić koniecznie.
Gdy wychodzili z trzeciej karczmy, odezwał się jeden ze złodziejów:
— Sprzedajcie nam tę czapkę, namby się przydała w drodze, bo jako kupcy jeździmy ciągle, a nie zawsze znajdzie się jaki zarobek; wy siedzicie ciągle w domu, to się nie potrzebujecie o nic kłopotać, zjecie to, co wam baba uwarzy.
— Ho, ho, a któżby mi też za taką czapkę zapłacił tyle, ile ona warta! Pomyśleć tylko: mogę jeść i pić rok cały i całe życie, sam i z babą i z dziećmi i z przyjaciołmi, wszędzie, gdzie tylko przyjdę: to nieopłacona czapka!
— Dobra czapka, widzieliśmy, ale my nie chcemy waszej krzywdy, zapłacimy dobrze.
Targ w targ, stanęła ugoda, i chłop wziął za krakuskę sto papierków. Opłaciła mu się krowa, bo dostał więcej, niż wartała. Ucieszony, że oszukał złodziejów, nie zatrzymywał się w mieście, ale czymprędzej wracał do domu.
Tymczasem złodzieje, uradowani, że posiadają czarodziejską czapkę, przy której można w gospodach jeść i pić a nic nie płacić, postanowili pohulać sobie. Poszli do karczmy, kazali sobie dawać jeść i pić, a skoro mieli odchodzić, najstarszy z nich wziął krakuskę na palec, a obracając nią, zapytał karczmarza, ile się mu należy. Wszyscy zgłupieli, gdy karczmarz powiedział: „tyle a tyle.” Zapłacić musieli, a rozgniewani na tego, który czapkę obracał na palcu, zbili go, skoro wyszli, za to, że nie umiał kręcić dobrze, a czapkę wziął drugi z kolei, i znowu poszli wszyscy do drugiej karczmy robić dalsze próby. I tutaj nie lepiej im się powiodło: musieli zapłacić. Więc zbili znowu drugiego, że nie umiał krakuski obracać na palcu, dali czapkę trzeciemu i poszli pić jeszcze do innej karczmy.
Tak obeszli wszystkie gospody miejskie, każdemu z nich dostało się porządnie od towarzyszów, aż wreszcie gdy nawet siódmy nie umiał używać skutecznie zaczarowanej czapki, domyślili się, że ich chłop oszukał, i wybrali się, żeby mu pieniądze odebrać, odgrażając, że się pomszczą dobrze za oszustwo.
Było to dopiero trzeciego dnia po jarmarku, bo tyle czasu im zeszło, nim skończyli doświadczenia z czapką w siedmiu karczmach.
Tymczasem chałupnik, nie w ciemię bity, skoro przyszedł do domu z jarmarku, opowiedział żonie wszystko, co się stało, zabrał wszystko co miał, a było tego niewiele, i wyniósł się ze wsi za dziesiątą granicę, żeby go złodzieje nie znaleźli, żeby mu pieniędzy nie odebrali i nie mścili się na nim.
Tak to wywiódł w pole i oszukał siedmiu złodziejów.
Była sobie taka mądra królewna, która powiedziała, że nie wyjdzie za mąż ino za mądrzejszego od siebie, niby za takiego, co jej zada zagadkę, której ona nie potrafi zgadnąć. A że to była piękna królewna, jedynaczka u ojca, i miała wielkie i bogate królestwo, więc z różnych stron zjeżdżali się królewicze i książęta, rycerze i różni panowie, zadawali jej zagadki, ale ona każdą odgadywała. Dużo młodych i bogatych panów wyginęło, bo tak było, że czyją zagadkę królewna zgadła, tego prowadzono na szubienicę, że śmiał byle jakim głupstwem trudzić królewnę.
W jednej wsi miała matka jedynaka, bardzo sprytnego i tęgiego chłopaka. Skoro się dowiedział o tej królewnie, chciał także jechać, bo myślał sobie, coby znowu za mądra być musiała, żeby jej nie przemędrkował. Ale matka nie chciała go w żaden sposób puścić i mówiła:
— Masz tam na szubienicy zginąć z hańbą, żeś głupszy od baby, to wolę, żebyś nie dojechał.
Cóż, kiedy się uparł, że pojedzie i pojedzie, to też wybrał się ze służącym i z psem, a matka musiała mu przygotować na drogę jedzenie. Włożyła mu pieczoną kaczkę zatrutą, bo myślała, że królewny przecie nie dostanie, więc niech raczej nie dojedzie.
Dużo już drogi ujechali, gdy koło południa, zmęczeni i głodni, zatrzymali się pod lasem, zsiedli z koni, zdjęli tłomoki, a konie popętane puścili na paszę. Widać, że pies był jeszcze głodniejszy, bo nim ułatwili się z końmi, dobrał się do pieczonej kaczki i zjadł całą ze smakiem. Ponieważ kaczka była zatruta, zaczął się zaraz trząść, zawracać i zdechł niezadługo. Odrzucili zdechłego psa na bok, a sami rozpalili ognisko, żeby coś do jedzenia przygotować. Tymczasem zobaczyły kruki padlinę, zleciało ich trzech, i psie ścierwo rozszarpały. Ale trucizna była tak mocna, że po tej uczcie nie mogły już kruki odlecieć i zaraz pozdychały. Tak pan rzekł do tego służącego:
— Może się nam te kruki na co zdadzą, weźmij i schowaj je do torby.
Odpocząwszy, pojechali dalej i na noc zajechali do karczmy wśród lasów, gdzie mieszkało dwudziestu czterech zbójów. Chcieli go zabić, ale im się spraszał:
— Zabijecie mnie potym, teraz głodny jestem, zjedzmy wprzód to, co mamy do jedzenia.
— A dobrze — przystali i kazali podać wieczerzę, a ten kazał służącemu upiec kruki potrute i dał je rozbójnikom do jedzenia, jako dzikie kaczki. Trucizna była dobra, bo wszyscy w nocy poumierali.
Nad ranem wybrali się dalej w drogę i dojechali wreszcie do zamku, gdzie mieszkała mądra królewna. Tam się zgłosił do tej królewny, że chce jej zadać zagadkę do zgadnięcia. Ucieszyła się królewna tą nowiną, bo rada była wyśmiać znowu jednego, który chciał być od niej mądrzejszym, i powiesić go za to. Kazała go puścić i ciekawa była usłyszeć, co jej powie. Wtedy on zadał jej taką zagadkę:
— Jeden zabił jednego, jeden zabił trzech, trzech zabiło dwudziestu czterech.
Za trzy dni miała królewna dać odpowiedź, a tymczasem mieszkali oba ze służącym w zamku, i dobrze im było, bo mieli co jeść i pić.
Myśli królewna pierwszy dzień nad tą zagadką i nic nie może wymyślić. Przestała się już śmiać, ale szukała sposobu, jakby tu postawić na swoim. W nocy posłała jedną zaufaną swoją pannę do służącego, żeby się koniecznie dowiedziała od niego, co znaczy ta zagadka. Ale służący był wierny swojemu panu, całą noc bawił się z tą panną, a nad ranem wyzbył ją z niczym.
Na drugą noc wysłała królewna drugą pannę do służącego i obiecała ją bardzo dobrze wynagrodzić za to, jeżeli się dowie, co znaczy ta zagadka. Służący zrobił to samo z tą panną, co i z pierwszą, zatrzymał ją u siebie całą noc, a rano wypuścił i zbył byle czym, a potym opowiedział wszystko panu swojemu, jak i dnia poprzedniego.
Królewna zgniewała się bardzo tym niepowodzeniem, a skoro i trzeciego dnia nic nie mogła wymyślić, w obawie, że musi zostać żoną pierwszego lepszego przybłędy, i ze wstydu, że chociaż taka mądra, nie potrafi jednej zagadki odgadnąć, postanowiła udać się sama tej nocy do służącego, przebrana, aby jej nie poznał, i dowiedzieć się koniecznie, o co jej chodziło. Tak samo myślał sobie ten pan i powiedział do służącego:
— Kiedy tu przez dwie noce przychodziły panny dworskie i nic nie wskórały, przyjdzie tu dzisiaj sama królewna — i kazał służącemu iść spać do swego pokoju, a sam się położył na jego łóżku.
W nocy przyszła królewna, niby panna ze dworu, i zaczęła go prosić, żeby jej powiedział, co znaczy ta zagadka. A nie poznała go, że to nie był służący, ale sam pan, a on znowu poznał ją zaraz. Gdy tak całą noc się przebawili i pofiglowali z sobą, na wielkie jej prośby powiedział jej, jak się ta zagadka tłumaczy:
— Pies zjadł zatrutą kaczkę i zdechł, psa rozszarpały trzy kruki i także zdechły, te kruki zjedli zbóje, a było ich dwudziestu czterech i wszyscy pomarli.
I wszystko jej dokładnie opowiedział.
Na drugi dzień zwołała królewna cały swój dwór, bo chciała przy wszystkich pokazać, jaka ona mądra, że nawet taką trudną zagadkę odgadnie. Skoro powiedziała, wszyscy się zdziwili jej mądrości i kazali zaraz tego pana powiesić. Ale gdy on opowiedział wszystko, jak było, i poświadczył się swoim służącym, rozgniewani dworzanie powiesili swoją mądrą królewnę.