Kto winien (Hałaciński)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kto winien |
Podtytuł | Opowiadanie szlachcica |
Pochodzenie | Złośliwe historje |
Wydawca | „Kultura i sztuka“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwow — Warszawa — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Na imię jej było Nastka. Kręciło się to po wsi, jak ćma w latarni, szturchane i popychane przez wszystkich, — jak zwyczajnie sierota bez rodziny i dachu! Baby na wsi mówiły, że Nastka jest „niesamowita“, że nawałnice i posuchy sprowadza, że uroki rzuca i mór na bydlęta niesie.
— Ślepie ma jak tarniny! włosiska niżej kolan, a skórę na gębie, Panie odpuść, jakby mlekiem oblał. Ot! wiedźma.
Nie lubiano ją z dwóch przyczyn. Naprzód, że nie była wsiowa, bo stara Błażejowa, przyniósłszy ją dzieckiem z miasta na wychowanie, zmarła, i podrostek został na łasce Bożej — powtóre, że Nastka, idąc w lata, dziwnie odbijała od wszystkich dziewcząt wiejskich nietylko urodą, ale i usposobieniem skromnem, cichem i potulnem.
Twarzyczka jej blada i pociągła, ocze duże i smętne, któremi patrzyła w dal niezmierzoną, dziwny urok rzucały.
Dzieckiem pasała gęsi, później powierzano jej krowy, wreszcie, kiedy sił nabrała, szła latem do żniwa, a zimą kądziel przędła.
I wiązały się dziewczęciu dnie, tygodnie i miesiące, a z nich lata, na nić sierocej doli, smutnej, martwej i głuchej, jak przepaść bezdenna, dopóty — dopóki tych lat nie nanizało się tyle, że dziewczę siłą natury rozkwitło.
∗ ∗
∗ |
Z początkiem wiosny rozniosła się po wsi między babami wieść, że Nastka biega od dłuższego czasu do lasu.
Do lasu chodzi się z różnych przyczyn i grzechem to nie jest, ale baby mają w tej mierze swój wyłączny sąd i zapatrywanie, o ile słuszne, tego ja nie wiem.
Mówiono, że jakiś młody pan (ktoby to mógł być?) konno zajeżdża na skraj lasu, że z dziewczyną się wita, że z nią coś długo rozmawia, że... (zresztą co mnie to obchodzi!)
Kiedy właśnie, że obchodzi... A najlepszy dowód w tem, iż jednego dnia, bez widocznej potrzeby, naładowawszy kopiato stampułkę, tak, ni za tem, ni za owem, wymknąłem się w pole i noga za nogą, zaszedłem aż pod sam las.
Głusza panowała tu, przerywana świergotem ptaków, szumem jodeł i stukaniem jemiołucha u szczytu drzewa.
Ot! i babskie gadanie!... Las, jak był, tak jest, a dziewczyny ani w ząb!
Zadowolony (albo ja wiem, dlaczego), wracałem krajem lasu do domu, gdy w tem z gąszczy doleciało mnie rżenie konia, a w ślad za tem ujrzałem na wzgórku Nastkę i tego... tego... no, mniejsza o nazwisko, bo mi uszło z pamięci, ale znam go doskonale. — W mieście jest on lwem salonowym, szlifibrukiem pierwszej wody, a hipotekę ma tak pomazaną, że trudnoby znaleźć zecera, któryby ją odczytał.
Nastka siedzi z paprocią w ręce, twarzyczkę oblał jej rumieniec, oczy nabrały życia — wygląda jak zaczarowana królewna, a tak nim przejęta, że nie widzi ani lasu, ani paproci, ani świata Bożego — tylko jego!
Przyśpieszyłem kroku. Fajka mi zgasła. Dmucham... cybuch zatkany. Ki djabeł!... — Dmucham powtórnie z taką siłą, że cała zawartość tytoniu ze stambułki wylatuje w powietrze wysoko... Ano masz! do domu taki kawał drogi, kapciucha z tytoniem niemam przy sobie (z winy mojej żony, bo ją ani mąż ani kapciuch nic nie obchodzi) — i idź tu światami bez dymka, bez pyknięcia!... ot, dola!
Idę więc przyśpieszonym krokiem, zły, jak sto djabłów (fajka mnie tak rozgniewała), rozgoryczony (na kapciuch) zdenerwowany (na żonę).
Ale dlaczegoż ja mam iść przyśpieszonym krokiem? To mnie męczy i robi mi się gorąco. Wprost dławi mnie. — Przecież nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Po za mną jest las — w lesie wprawdzie lew — ale ja się z takich lwów śmieje, kpię sobie, — no, pasja mnie na takich łajdaków porywa, i tak, gdybym wpadł w złość, to gołemi rękami salceson z takiego lwa gotów jestem zrobić.
No tak! — ale dlaczego ja się tak złoszczę? przecież jak sobie kto pościele, tak się wyśpi! Chociaż ja sobie nigdy sam łóżka nie ścielę, a śpię dobrze!
Sumienie! panie dobrodzieju, Boże! — to jest właśnie łóżko!
Ot, co!...
∗ ∗
∗ |
Nastało skwarne lato, uganiatyka, zbiory, koszenie, zwózka — zgryzota z ludźmi, deszcze, wyżynki, odpoczynek na ławie pod lipą, fajka i poczciwy mój kapciuch (noszę go teraz zawsze przy sobie).
Na wyżynkach ludzie bawili się dobrze. Baby tylko coś do siebie szeptały i wskazywały w stronę Nastki.
Patrzę i ja. — Siedzi dziewczyna smutna, mizerna i jakaś zmieniona. Ni je, ni pije, do nikogo nie zagada — tylko podparta na dłoni, patrzy przed siebie, a założyłbym się, że nic nie widzi.
No dobrze! — ale z kim ja mógłbym się założyć?... Z żoną nie, z parobkami nie — więc z kim?...
A, do djabła, przecież się tem gryźć nie będę!...
Nie wypada mi iść wprost do niej i prosić, aby jadła. Innych by to uraziło. Nikt mi jednak nie zabroni wejść w gromadę i po ojcowsku wszystkich zachęcać do zabawy.
Idę więc powoli i w sam raz nachodzę na gromadę starych bab (takie już moje szczęście), które szepczą, wskazując na Nastkę.
— Ale ci jej las dojechał!
Spoglądam i ja na nią. O! źle, — dziewczę zbiedzone, zmizerowane i takie jakieś — jakby to powiedzieć — niekształtne.
Serce mi się ścisnęło. Podchodzę i głaszcząc ją pod brodę, mówię:
— Jedz...
— Bóg zapłać!
— Biednaś?
— Nieszczęśliwa!
— Będziesz biedniejsza!
— Nie będę!
Pocałowała mnie w rękę i znów usiadła, podparłszy głowę, zadumana i smutna.
Djabli nadali z tym cybuchem, znowu się zatkał. I tytoń jakiś kiepski teraz sprzedają, mokry, gorżki i drogi. Ciąg, dmuchaj, ani rusz! ani jednego dymka. Ale podatki płać! bo jak nie, to ci krowy z obory zabiorą. I po co — pytam się — mamy posłów swoich we Wiedniu?
A Nastka, jak nie je, tak nie je, — siedzi wciąż podparta i duma...
Wobec takiego mokrego tytoniu nie mogą się podnieść stosunki ekonomiczne w kraju. A Koło Polskie jak siedziało, tak siedzi cicho i ani myśli z powodu tego robić obstrukcji w parlamencie, a ty szlachcicu łykaj gorżki dym, który ci gardło ściska i oczy pali. — Zresztą... co mnie parlament obchodzi?
— Ba! musi mnie obchodzić! Jestem obywatelem kraju, dobro jego leży mi na sercu, z jednostek tworzy się rodzina, a z rodzin społeczeństwo. A ja pragnę dobra społecznego!
A Nastka nic do ust nie wzięła, pomimo, że wyżynki się już kończą.
A widocznie że się kończą, bo raz wraz ktoś mlaśnie mnie w rękę, ściskając równocześnie za kolana.
— Ano, Bóg z wami!
∗ ∗
∗ |
W jesiennej kadencji wylosowany zostałem na sędziego przysięgłego.
Jestto jedna z tych przyjemności obywatelskich, które idą w parze z ratami bankowemi, asekuracyjnemi, egzekucjami i t. p. utrapieniami.
Codziennie rano musiałem tłuc się bryczką do miasta o kilka kilometrów oddalonego, tam cały dzień znów słuchać z natężoną uwagą, jak ten lub ów palił lub grabił sąsiada, — i wobec nagromadzonych faktów, wypowiedzieć swoje: tak lub nie.
Wieczorem powrót do domu, obiad, fajka, łóżko, a rano znów bryczka, fajka, miasto, sąd, i tak lub nie!
Nawiasem jednak mówiąc, nie żalę się na tę czynność obywatelską, bo te trzy litery nie, stanowić mogą nieraz o życiu lub śmierci człowieka.
Właśnie w tej kadencji przychodziła na porządek dzienny sprawa, — która przed kilku tygodniami całą wieś poruszyła.
A stało się to tak:
Środkiem wsi płynie potok wcale nie groźny, ale w czasie ulewy lub roztopów przemieniający się w bardzo zuchwałą rzekę.
W takim razie zabiera prąd wszystkie kładki i mostki, które w lecie postawię, — widocznie na to, abym znów z chwilą opadnięcia wody, miał co stawiać.
Zysk mam jawny z tej manipulacji o tyle, że po każdej takiej powodzi, woda zabierze mi kawał brzegu, w ilości takiej, w jakiej uzna za stosowne, pozostawiając mi w nagrodę za zabrane mostki i kładki — wyrwę i głębinę niezmierzoną.
Tej jesieni potok użył sobie do woli! Szalał on z taką siłą, że uszkodził kilka chałup, a brzeg moich gruntów muskał i skubał systematycznie, chcąc mi tem zrobić jednostajną a miłą uciechę.
Rozszalała woda niosła kłody, słomę, siano, bale drzewa, zaczem z drągami uganiali ludzie, przyciągając, co się dało, do brzegu.
Ruch panował bardzo wielki, bo co żyło we wsi, szło na brzeg rzeki, aby przypatrzeć się rozszalałemu żywiołowi.
Wśród tego tłumu, zdala, nieśmiało, z okiem w ziemię spuszczonem, postępowała postać jakaś, owinięta w łachmany, a tuląca do piersi małą dziecinę.
Była to Nastka!
Mówiono mi, że została matką przed kilku dniami, że znikąd niema pomocy i mrze głodem.
Poleciłem ekonomowi, żeby jej zaniósł, co potrzeba, na co ten człowiek wzruszył ramionami, obrzucił mnie wzrokiem, a uszedłszy kilka kroków, splunął z pogardą.
Oho! czuję, że z tego będą bajki. Do ócz mnie nie powiedzą, ale po kątach będą szeptać niestworzone rzeczy.
Już ja mam prawdziwie polskie szczęście. Czy umaczam w czem palce, czy nie, zawsze beknę.
Otóż wyszła i ona, biedota, wieczorem nad rzekę i swemi zapadłemi oczyma dziwnie jakoś spogląda w te mętne fale, płynące z szumem i łoskotem.
Już mrok dobry zapadł i ludzie się rozeszli, a ta stoi i patrzy w głębię, jakby ją co do niej ciągnęło.
Stanąłem za drzewem i patrzę, co dalej będzie.
Ledwie miałem czas sięgnąć ręką do kieszeni po kapciuch z tytoniem, kiedy głośny plusk wody odbił się o moje uszy, a na brzegu nie było już i śladu z dziewczyny.
Krzyknąłem (a głos mam donośny), co mi sił starczyło, tak, że o kilka staj usłyszeć mnie musiano — a sam w jednej chwili znalazłem się w nurtach rzeki.
Prąd rwał mnie i unosił. Siłą mocą oparłem się nawałowi wody, parę razy zanurzyłem się w głębi, i po chwili w zaciśniętej dłoni trzymałem zwój włosów Nastki i tak przypłynąłem do brzegu.
Była uratowaną! Dziecię tylko zginęło, porwane falą!
Nadbiegli ludzie, ocucili na pół utopioną — baby ze zgrozą odsuwały się od niej — a żandarm, którego wójt sprowadził, skuł jej ręce i pognał do miasta... za zbrodnię zabójstwa dziecka.
Przez tydzień fajki nie miałem w ustach... Myślałem, że nawet zarzucę palenie a wezmę się do tabaki (podobno ministrowie angielscy tylko tabakę zażywają), ale mówi i pisze się tyle o podniesieniu uprawy tytoniu, że zaprzestając palenia, tem samem działałbym na szkodę kraju.
∗ ∗
∗ |
Boże... gdzie ja jadę? Co mnie anarchizm obchodzi i ta ciemna izba sądowa. Nie przyjechałem tu na kontrolę. Wezwano mnie jako świadka w sprawie Nastki.
Przed trybunałem stoi cień jakiś, okryty łachmanami. Ma to być Nastka. Zapewne, że to ona. Na ławie przysięgłych sami moi znajomi i sąsiedzi. Z boku obrońca i prokurator w mundurze z galonami.
A jaki to panie z niego orator! Jak zaczął wymachiwać przytem rękami, — to niech się wiatrak schowa.
Przyszła kolej i na mnie. Zwracam się tedy do ławy przysięgłych i mówię tak, jak czuję, jak mi sumienie dyktuje, a czy tam paragrafy są z tego zadowolone czy nie, to mnie to ani świerzbi ani boli.
Zresztą, co tu dużo mówić. Dziewczynę uwiedziono, a że wstydu znieść nie mogła, więc wraz z dzieckiem chciała zginąć w nurtach rzeki. Los jednak zrządził inaczej. Nadszedłem ja, (ale dlaczego akuratnie ja?), no i uratowałem matkę! Zginęło tylko maleństwo.
Stoi więc przed wami, kochani sąsiedzi, nie zbrodniarka, ale istota bardzo nieszczęśliwa.
Mowa moja zrobiła wrażenie. Obrońca kiwa głową z zadowoleniem, prokurator kręci krótkie wąsiki ze złością, a co najważniejsze, że żaden z sąsiadów na ławie przysięgłych nie drzemie a nawet jeden, bezkarnie pozwala muchom wyprawiać harce na swej łysinie, (te muchy mają pasję do łysin).
Nastka zakryła twarz rękami i płacze.
W izbie sądowej zapanowała cisza grobowa. — Po chwili dopiero przemówił znów prokurator, następnie obrońca, potem przewodniczący — i sędziowie przysięgli udali się na naradę.
I co tu właściwie radzić długo... Nieszczęście chodzi po ludziach, — nie minęło więc i Nastki.
Ba!... ale gdzież jest winowajca? Dlaczego on tutaj nie stoi, zamiast tej biednej dziewczyny!... On! ten lew salonowy, ta krwiożercza bestya, zaspakajająca swe chucie życiem ludzkiem!...
Wpadam w pasję, nie licząc się z tem, że mam krótką szyję i paść mogę w jednej chwili rażony apopleksją.
W sali szmer. Sąsiędzi wrócili z narady. Pan Maciej z Pęczakówki, o sumiastych wąsach, jako przewodniczący ławy, odczytuje werdykt.
Wszyscy powiedzieli n i e.
Nastka wolna!
Jakaś radość we mnie wstępuje, policzki mi pałają, oczy się świecą!
— A no, Bóg wam zapłać, sąsiedzi!
Wychodzę z sali rozpromieniony. Witam i ściskam się z sąsiadami, nie zwracając wcale uwagi na gromadkę ludzi, która wyszedłszy z rozprawy, głośno wypowiada swe uwagi.
— Ale ci ją bronił! — mówi jakaś pękata baba.
— Zmalował to i bronił! — odpowiada jakiś pucołowaty chłop.
— Ba!... a mało to namalują, a nawet ogonem nie kiwną!
— To też dobre panisko jest chwalba u takiego usługiwać!
— A dziewucha głupia, bo by przy dworze wytłuściała, a dziecko wyszłoby na fornala dwornego.
— Na naszą wieś to pan Bóg nie łaskaw z takim paniskiem.
— Oj co nie, to nie! moiściewy.... I rzeka zabierze i posucha wyźre i grad wybije, — żeby choć takie panisko mieć, toby wieś odżyła! Ot! bida!...
— Juścić, że bida!
A no masz! Jak ci dwoje tak mówią, to już pójdzie tak całymi powiatami. Chłopi, a szczególnie baby potrafią to roznieść. Taka baba, panie dobrodzieju, bierze jako decorum kurę pod pachę i wlecze się z nią do miasta, niby na targ, po to tylko, aby przez drogę i na targu nagadać się do woli. Najwięcej na tem wycierpi kura, bo ją żydzi wymacają i wydmuchają na wszystkie strony, — a rezultat kończy się zawsze jednem i tem samem — baba z kwoką wracają napowrót nocą do chałupy, pierwsza z przepytlowanym językiem — druga wymasowana i wymęczona żydowskiemi łapami i zniechęcona do niesienia jaj.
I co tu mówić o podniesieniu hodowli drobiu w kraju wobec takiej manipulacji, — i jak wreszcie poradzić na ten babski pytel. Powiem naprzykład tej, która tak unosiła się nad szlachetnością moją, że to nie ja, ale lew... to mi odpowie:
— Juści ta, pan gadają, Srul albo Löw. Żydy, żydami — a co pan to pan, i godności nie trza sobie ujmować.
Bo, co druga karczma na wsi, to siedzi w niej stary Srul, albo zięć jego Löw.
Ot! zapalmy sobie lepiej fajkę!
— Bartek! zaprzęgaj! i jazda do domu!
Na dworze ciemno, wicher, deszcz, szaruga, że szkoda nosa wystawiać.
Otulony w kudłatą bundę (kupiła mi ją żona i smaruje jakąś maścią, ażeby włos na niej odrastał), jadę do domu, pykając z fajeczki, a po głowie snują mi się dziwne myśli o niedoli ludzkiej, o honorze człowieka i moralnych zbrodniarzach, gdy wtem w ciemności zamigotał jakiś przedmiot czarny, który z szaloną szybkością biegł naprzód przez pola.
— Bartek, a to co?
— Ano, wiedźma, niesamowita.
Prawdziwa postać wiedźmy. By ulżyć sobie w biegu, podnosiła ręce w górę, a ciągnąc wraz z niemi chustkę, tworzyła w ciemności rodzaj wielkich skrzydeł, które to podnosiły się, to opadały. Z głowy rozwiane długie włosy bujały czarną plamą w powietrzu.
Bartek żegna się raz po raz, — a ja, wyciągnąwszy z ust fajkę, dumam, coby to być mogło?
Konie tymczasem parskając, pędzą z kopyta i nim z zadumy ochłonąłem, rozległ się trzask z bata i Bartek skręcił przed bramę mego dworku.
Wiatr, który dął i świszczał dotąd zapamiętale, przemienił się nagle w istny huragan, zrywając strzechy i łamiąc drzewa, a deszcz lunął jak z cebra.
A jak okiem sięgnąć po wsi, w tej strasznej ciemni, błyszczą i migocą tylko krwawe światełka.
To po chałupach ludzie pozapalali gromnice i modlą się do Przemienienia Pańskiego.
∗ ∗
∗ |
Na drugi dzień, z wyrwy obok mego gruntu, z głębokiej topieli, wyciągnęli ludzie ciało topielca. Była to kobieta nędznie ubrana, z rozpuszczonym włosem, z chustą przerzuconą przez plecy i ręce.
Schyliłem się i ja nad jej ciałem, spojrzałem na to zbiedzone i czarne oblicze i krzyknąłem z przerażenia:
— Nastka!
— O rety! Nastka! — wybuchnęli z trwogą zebrani.
I zapanowała głęboka cisza.
Zgiąłem kolano, czapkę ująłem w dłonie, i wyszeptałem szczerze: „Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie!“
— „Wieczne odpoczywanie“ — powtórzyli zebrani chórem. A echo tego westchnienia szło szeroko po łanach i unosiło się w przestworza czyste i wypogodzone, przed sąd Przedwiecznego, przed którym Nastka stoi, wyczekując wyroku.