Kwiat lotosu (Rodziewiczówna, 1928)/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kwiat lotosu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

W domku Brzezowej zapadał mrok. W sypialni mała lampka paliła się na stoliku, przy którym stara kobieta pisała na wielkich arkuszach i rozmawiała od czasu do czasu sama z sobą, gestykulując i płacząc chwilami płaczem małego, skrzywdzonego dziecka.
W pierwszym pokoju, służącym za gabinet Leonki, nie było światła.
Przez okno otwarte wpadało trochę blasku i wilgotne powietrze wczesnej, bezbarwnej i bezwonnej jeszcze wiosny. U tego okna proboszcz siedział, zapatrzony w skrawek nieba, i dumał.
Czekał już dobrą godzinę, gdy nareszcie drzwi skrzypnęły, w sieni rozległa się rozmowa ze służącą i weszła Leonka.
— Jak tu ciemno! Przepraszam proboszcza; zaraz zaświecę; zamarudziłam nad miarę.
— Nie trzeba światła, moje dziecko. Oddawna wybierałem się do ciebie i tak się zwlokło. Usiądź proszę, mam do ciebie interes.
Dziewczyna zrzuciła prędko okrycie i podeszła do okna. Pomimo zmroku, ujrzał ksiądz, że bardzo była blada.
— Nie będziesz mi miała za złe, moje dziecko, prostego, szczerze życzliwego pytania? — spytał łagodnie.
— Nie, owszem! I odpowiem podobnież — odparła, trochę zmienionym głosem.
— Czem on ci jest, ten człowiek?
Dreszcz ją przeszedł, a z bladej stała się papierowo białą. Nie odpowiadała chwilę i drobnemi zębami gryzła wargi, a wzrok jej wybiegł za okno i zmętniał nagle.
— Czem on ci jest? — powtórzył ksiądz powoli.
Podniosła dłonie do głowy, splotła je na hebanowych włosach i tak stała nieruchoma.
Potem spuściła ku pytającemu przejrzyste oczy i odparła bez wahania:
— Ja za jego duszę życiebym dała z ochotą!
— Kochasz go więc?
— Kocham! — odparła równie stanowczo.
— I zaco go kochasz, dziecko? — badał ksiądz dalej.
— Zaco? Zaco kocha kobieta? Za bóle zwykle! Taka nasza natura niezbadana i tajemnicza! I ja go kocham chyba za te cierpienia i walki, którem z jego powodu znosiła i przebojowała, za te sny złote, które mi szyderstwem potargał, za te ideały, które cynizmem zatruł. Powinnam nienawidzieć, a kocham.
— Nad wszystko?
— Nad wszystko nie, ale nad siebie, nad życie.
— I poświęciłabyś mu wszystko?
— Wszystko, oprócz czci i duszy.
— Dziecko, i dlaczegóż kryłaś to przede mną, ty, taka prawa, i czekałaś, aż spytam?
— Nie kryłam, o nie! Gdybym tajemnicę grzeszną miała i sromała się oczy podnieść, tobym żyć nie mogła. Dwa tygodnie temu ujrzałam go — po dziesięciu latach. Przez te dwa tygodnie miałam wiele pracy i trochę nadziei. Myślałam, że przyjdę do was z radosną wieścią jego powrotu; a potem... a potem....
Urwała z głuchem westchnieniem.
— Potem nie było poco iść! — dokończyła złamanym głosem.
— Na czem budowałaś, dzieciątko, tę nadzieję?
Blada jej twarz poczerwieniała nagle.
— Miałam złudzenie, że on mnie kocha, kochać może, że go złagodzi uczucie; a on...
— A on? — powtórzył ksiądz.
— On mnie tylko pożądał!! — wymówiła z trudnością. — A zamiast złagodnieć, jak zwierz się stał dzikim i straciłam go już na zawsze.
— I kochać przestałaś?
— Nie, księże. Albo to można przestać kochać? Bólów swoich dusznych zapomnieć?
— A pomyślałaś ty kiedy, czy on wart miłości i takiej?
— A gdy pomyślę, cóż z tego? Wiem, że to mi serca nie zmieni. Ksiądz jest święty, nie rozumie mnie może, a ja i sama wyraźnie opowiedzieć nie zdołam. Poznałam go dawno, byłam półdzieckiem zahukanem, nędznem, wycieńczonem już życiem, a tak samotnem ze swą naturą, jak badyl przydrożny. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, nikt nie rzekł przychylnego słowa. Aż raz, w noc późną, nad jakiemś zadaniem rachunkowem spłakałam się okrutnie. W głowie miałam obłęd ze zmęczenia, w oczach mgłę i gorączkę. Zaciskałam zęby, by nie jęczeć. Zacięta byłam i nieprzywykła do skargi. Nie słyszałam, że ktoś wszedł i tylko poczułam dłoń na czole i głos troskliwy:
— „I wartoż to płakać, dzieciaku! — Spocznij, a daj mi ten zeszyt. Nad siły bierzesz!“
— Co mu się stało wtedy, raz w życiu? Potem nie słyszałam z jego ust nigdy takiego głosu, nie dostrzegłam nigdy współczucia, ale i poco? — on tem wziął sobie me serce i, pomimo wszystko, zachował. Księże proboszczu, czy to podobna, żeby zły mógł od złego odwieść? Tak było ze mną. Jego wspomnienie uratowało mi serce, może sto razy nad przepaścią. Ciężko żyć kobiecie młodej, samej, wśród kolegów różnych, bez żadnej opieki. Widziałam wiele. Może mnie ustrzegła natura, wyrobiona biedą i samotnością, ale ustrzegło mnie także to jedno kochanie, to jedno powiedzenie serdeczne, ta dłoń, co dotknęła czoła bolącego, ten głos, co mię nazwał „dzieciakiem“. Zapomniałam wszystkich jego złych nauk i wpływu bezbożnego; tego nigdy nie zapomniałam i nie zapomnę już do śmierci.
Ksiądz, uważnie słuchający, o nic już nie pytał, a ona, ze swą zmienioną wrażeniem twarzą, mówiła szczerze i jasno, z rzewną nutą w głosie, a smutną chmurą w oczach.
— Teraz on odejdzie stąd, może już odszedł, nagrobek skończony będzie za dni parę, a jego natura straszna już się wydziera w te światy dzikie, jak on! Pójdzie i, przeklęty, z nieba strącony, legnie w walce z orkanem, bluźniąc i złorzecząc stygnącemi usty. Księże proboszczu, a z duszą jego co będzie wtedy?
— Będzie przeklęta, bo nic nie kochał!
— Księże proboszczu! Bóg taki dobry, czy u Niego żadnym kosztem tej duszy kupić nie można, żadną ofiarą? Ona taka bogata, tylko jak świat przed stworzeniem chaotyczna! Czy koniecznie ma ginąć marnie?
— Bóg w tym człowieku przykład daje, czem jest dusza bez wiary i kochania ofiarnego. I Bóg jej nie zbawi bez jej własnej woli.
Leonka opuściła ręce i odetchnęła głęboko. Wielkie dwie krople zbiegły po rzęsach i ból dojmujący skurczył twarz.
— Wiecie teraz wszystko, księże proboszczu. Czym bardzo zgrzeszyła? — spytała bezdźwięcznie.
— Bardzoś cierpiała, dziecko, i bardzoś biedna! Daj ci Boże zapomnienie.
— Poco? Szczęśliwa, możebym zapomniała o cierpiących, a tak rozkosz mam, mogąc im usłużyć. Myśli ksiądz, że skarżyć się umiem i pozwolę temu, co wewnątrz, zapanować? — Nie! Nauczyło mię życie milczeć, a miłość znosić! Nie ustanę nigdy w pracy, tylko niech mnie ksiądz nie pyta więcej o to. Powiedziałam wszystko, wbrew naturze i skrytości. Mnie nie robi ulgi wywnętrzenie. Cierpię podwójnie.
— Chciałem ci dopomóc, moje dziecko!
— Dopomóc! Bez woli jego i gromu, kto mi dopomoże? Skończone wszystko, a on stracony dla szczęścia i spokoju. — Powiodła dłonią po czole i właściwą sobie siłą woli opanowując wzruszenie, dodała innym tonem: — Zajmuję księdza swemi sprawami, a nie powiadam, że Kazia zabrała już do siebie dzieci Gryszana. Kobiecie choć pod koniec spadła z piersi ciężka troska. Wie ksiądz, co mi opowiedziała dzisiaj? Oto jej mąż właśnie wydał przed panem Rahozą stosunek Adama z Kazią, ale jak ohydnie, za to, że go Adam za niedbalstwo i kradzież z miejsca wyrzucił. I Kazia to wie!
— Boża służebnica! — szepnął ksiądz radośnie. — Od niej się uczyć jak cierpieć.
W pokoiku zrobiło się zupełnie ciemno, a z sypialni głos staruszki rozległ się niecierpliwie:
— Leonka! Leonka! Co ty sobie myślisz? Rady sobie sama dać nie mogę, a ta się uczy i uczy. Porzuć te książki, chodź, posłuchaj, jak ja tę obronę przerobiłam!
Ksiądz powstał z westchnieniem i nad pochyloną dzieweczką krzyż nakreślił.
— Do zobaczenia! Dziękuję ci i przepraszam, ale nie mogłem ścierpieć wątpliwości co do ciebie. Bolało mnie. Teraz odchodzę spokojny. Nie zawiodłem się na tobie. Pocieszy cię Bóg, zobaczysz!
Wyszedł, a Leonka poskoczyla do sypialni, gdzie starowina wstała od stołu i, trzymając w ręku zapisany arkusz, jęła czytać:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen!
„Wdowa Brzezowa jestem, wyzuta z mienia i ziemi i kąta własnego, skazana na żywot tułaczy, rękami Zudrów, ich wyzyskiem skrzywdzona. Oni pieniądze mają, mnie zostawili tylko siły sterane i krew. Pójdę do sądu, do Boga, do ludzi dobrych i przemogę ich, a wyjdę cała i z tryumfem, i zapłacić mi będą musieli i za wdowieństwo moje i za te siły i za krew. Każcie im płacić, bom stara i tyle już lat sprawiedliwości czekam. Gdzie ona? W sądzie pokoju? W gubernji? W senacie? Wszędzie dojdę, tylko powiedzcie, pokażcie, nie dajcie krzywdzie żyć, bezprawiu panować!“
Pochylona, z twarzą w dłoniach ukrytą, Leonka słuchała cierpliwie. Brzezowa przerwała:
— A co? Dobrze?
— Dobrze, mamo! Możeby mama nie pisała więcej dzisiaj. Ja skończę. Proszę zjeść cokolwiek.
— Skończysz? Dobre z ciebie dziecko! Jeść, mówisz, a czy wrócił Żuczek?
Żuczek dawno nie żył. Zabił go kamień ulicznika w progu sądu. Ona jednak zawsze myślała, że się gdzieś zabałamucił i wróci.
— Niema jeszcze! — odparła Leonka. — Zostawimy mu kolację, na wypadek gdy wróci, a mama niech zje tymczasem, bo już późno.
— Aha, późno, a do nas pozwów jak niema, tak niema!
— Prędko będą.
— Kto ci mówił? Sędzia?
— Sędzia. Lada dzień nadejdą.
— To dobrze. Trzeba jeść zatem, żeby siły wzmocnić, a potem spocząć, bo może to już jutro.
W pół godziny potem światło z sypialni przeniosło się do gabinetu.
U biurka przy oknie usiadła dzielna pracownica i pochyliła, jak niegdyś, ciemną głowę nad książką. Długo w noc świeciło się w tem oknie, bo i późno czasem pukano do tych drzwi z wezwaniem do chorego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W parę dni potem nad wieczorem, Kazia, pokończywszy interesy z rządcą, siedziała w swym dawnym, narożnym pokoju i, uśpiwszy też chorą babkę, zebrała wkoło stołu kilkoro dziewczątek małych, które o tej godzinie zwykle uczyła katechizmu i robót.
Lekcja kończyła się już i dzieci świergotały wesoło, gdy drzwi się rozwarły i wszedł Rafał.
Od tygodnia nie widziała go. Nikomu nic nie mówiąc, odszedł i przepadł bez wieści; teraz prosto z drogi snadź wracał, obłocony, zmokły, a tak zmieniony był strasznie przez te dni kilka, że, spojrzawszy nań, nie mogła okrzyku powstrzymać.
— Pan chory!
— Ja? Czemu?
— Taki zmizerowany i blady. Ledwie poznałam pana. Proszę usiąść; zaraz każę wina podać.
— Nic mi nie jest. Dziesięć mil dziś zmachałem w taką bezdroż.
— Niepokoiliśmy się długą pana nieobecnością bardzo.
— Kamień kupiłem. Jutro go położą. Skończyłem już prawie swoją tu robotę.
— I pójdzie pan znowu w świat?
— Naturalnie. Za długo już siedzę!
Podała mu kieliszek wina, ale odmówił.
— Dziękuję pani, nie mogę pić teraz. Jestem już i bez tego pijany!
Spojrzała na niego przerażona. Pijanym nie był, ale chorym niezawodnie. Oczy mu świeciły nienaturalnie, usta miał czarne i spalone wewnętrznym żarem, na czole głęboką brózdę od natężenia myśli.
Usiadł ciężko, a podczas gdy ona żegnała dzieci, zgarbiony i niemy, spoglądał uparcie w ziemię.
— Dlaczego pan odchodzi i do czego? — spytała łagodnie, siadając naprzeciw niego i biorąc robotę do rąk. — Czy ma pan gdzie daleko, do czego i do kogo wrócić?
— A poco mi to? Nie znałem nigdy niewoli.
— I nigdy panu taka pustka nie dokuczyła?
— Łatwiej, chcąc, pustkę zapełnić, niż wyrwać coś z siebie. Na to żadna wola nie wystarczy.
— Poco wyrywać, co dobre?
— A skądże pewnik, że to dobre? Może złe? — zamruczał. — Pani znała dwoje duchów: siebie i Adama. Ha, ha! Coby pani rzekła, żeby zajrzała w głąb innych!
— Pożałowałabym ich z całego serca.
— Żal! Co to za głupie uczucie. Kropla wody w kipiątek. Nie zgasi i nawet nie ochłodzi, tylko ten wrzątek bardziej rozdrażni. Oceany lać trzeba w ten war, wszystkie lody bieguna stopić. Dla tego właśnie mnie w świat iść trzeba, gdzie te oceany, bo biada, gdy w miejscu zostanę!
— A jednak pan umie być tak dobrym dla ludzi!
— Głupstwo! Poco pani wmawia mi jakąś tam dobroć? Co to jest dobroć? Słabość, nędza i upokorzenie. Jeślim był dobry dla niego, to mnie za to los wyszydził. Żeby był Bóg i dobro na świecie, toby on żyć powinien, a ja nie! Nie pojmuję, jak może pani w Boga wierzyć, straciwszy jego; albo panna Leonja, patrząc na matkę. Ha, ha! Same wierzyć i mnie, mnie, chcieć nawrócić do takiego kultu, gdzie cierpieć zalecają i naturę gwałcić, dla jakiegoś tam imaginacyjnego nieba, w którem także ani woli, ani samodzielności niema! I jam sekundę słuchał cierpliwie! Głupiec!
Zaśmiał się demonicznie.
— Nie był pan nigdy nieszczęśliwym! — rzekła Kazia. — Wtedy ten Bóg, na pozór straszny i niedościgły, zmienia się w ojca czułego, a ta wiara sroga staje się cichą przystanią, od orkanów życia ratunkiem i ucieczką. Zda się wtedy, że na duszę, jak na ocean wichrem smagany, do głębi wzburzony, kładą się ręce kochające i uciszają czarem, że na rany krwawe i palące spływa gojąca oliwa; a gdy człowiek, jak rozbitek, śmierci czeka, otwierają mu wrota nieznane do innego życia.
— Nie rozumiem, jak człowiek może być nieszczęśliwym.
— A jeśli straci to wszystko, co ukochał?
— Co to jest ukochać!? Żądać! Żądać duchem i krwią, nerwami i rozumem, całym sobą. Gdy mężczyzna tak ukocha kobietę, to ją zdobyć musi pomimo waszego Boga i nieba i piekła, pomimo całego świata walk, a wbrew jej własnej woli nawet. Żądza ludzka, to także bóg potężny, nadewszystko mocniejszy.
Powstał, to mówiąc, i zmienił się cały. Purpura krwi wyjrzała z za mizernych policzków, nabiegła białka oczu i czoło, przecięte żyłami, nabrzmiałemi jak sznury. Ogień buchał mu ze źrenic, rozdymał, zda się, nozdrza, a postać wyniosła, gibka, skurczyła się w sobie, jak pantera do skoku.
Kazia odsunęła się mimowoli, przestraszona.
— Panie Rafale! — zawołała. — To się miłością nie nazywa, ale szałem! I nie Bóg to, ale szatan zniszczenia. Pan sam, choć to mówi, takby czuć nie potrafił.
— Ja, żebym kochał...
Przerwała mu, siląc się na swobodę:
— Toby się pan uczciwie ożenił.
— W kościele może? Przy wtórze swędu kadzidła i organowych pisków? Klecha ma mi coś bredzić i ja mam przysięgać brednie, jak świat stare i jak świat światem niedotrzymane, i brać na całe życie kajdany. Cha, cha! Tego głupstwa nie doczeka się nikt po mnie. Kobietę pożądaną, jak chęć każdą inną, mieć muszę, naprzekór waszym sakramentom, księżom i starym babom! Cóż to jest małżeństwo? Ułatwienie spisu ludności i powstrzymanie koczowniczego życia. Jeśli wasz Bóg jest czystym duchem, poco taki związek odbywacie w kościele? To bezsens! A jeśli go wasz Bóg sam błogosławi, czemu kobietę potem zatrzymujecie przed tym samym kościołem, jak zbrodniarkę, i polewacie święconą wodą, jak nieczystą. Nie zachowujecie w dogmatach swoich najmniejszej logiki i jak stado owiec dajecie się bezrozumnie kierować. Zwierzętami jesteśmy poniekąd w naszych żądzach, a wy chcecie zwierzę nawet uświęcić. Nieszczególnie to wam się udaje między wierzącymi nawet, a wolni, oprócz śmiechu pogardy, nic dla was nie mają.
— A jednak myśmy szczęśliwi i spokojni, a oni...
— Oni nieliczni i samotni jeszcze, jak olbrzymy wśród karłów! Przyjdzie jednak dzień, gdy jak zmurszały budynek zwalą wasz świat, a zasady wasze na wiatr rzucą i odmłodzi się cudnie ziemia nowa!
— W ów dzień Bóg nieśmiertelny zetrze tę ziemię. Ale on nie przyjdzie, nie, bo te karły nikłe dla tych olbrzymów uproszą łaskę!
Zaturkotał powóz pod gankiem. Kazia wstała żywo.
— Przepraszam pana, zaraz wrócę! — rzuciła, wychodząc. Nie było jej sporo czasu. Wróciła nie sama.
— Szczególne, ale bardzo pocieszające polepszenie — zabrzmiał w dalszym pokoju głos Leonki, — jeżeli tak dalej pójdzie, możemy spokojnie czekać lata. Marzec prawie się kończy.
— Chwała Bogu! A wiesz, że zrobię ci niespodziankę. Jest tu u mnie jeszcze jeden chory, potrzebujący twej opieki.
Leonka weszła i spojrzała dość obojętnie.
— I owszem! — rzekła i urwała.
— To pan! — szepnęła z mieszaniną przykrości i zdumienia.
Pani nie spodziewała się mnie widzieć więcej?
— Nie — odparła szczerze.
— Czy dlatego, żem pani nie pożegnał?
— Dlatego, że pan mówił, iż skończył swoją tu robotę.
— Jeszcze nie!
Poczciwa, zatopiona w abstrakcji i dobroczynnych uczynkach Kazia, nie rozumiała, że ta niespodzianka była gorzką dla obojga, jak owoc Martwego Morza, i wtrąciła dobrodusznie:
— Nieprawdaż, że pan Radwan fatalnie wygląda?
Leonka zmarszczyła brwi i zagryzła usta.
— Pan Radwan jest sam doktorem i wiedzieć powinien, co mu dolega. Mojej rady pewnieby nie przyjął. Pan dzisiaj wrócił?
— Przed chwilą.
— Zdrożony i pewnie głodny. Nie chciał jednak przyjąć ode mnie nawet kieliszka wina! — dodała Kazia.
Leonka popatrzyła na niego uważnie. W jej oczach mignął żal serdeczny, może jeszcze iskierka nadziei żyła.
Wzięła wino i podała mu.
— Proszę wypić za moje zdrowie, a potem opowiedzieć nam scenę jaką z tych pysznych zwrotnikowych krajów. Pan tyle widział, a tak niechętnie opowiada!
Wziął kieliszek i wypił bez protestu. Gdy szkło stawiał na stole, ręce mu drżały, jak w febrze, i głos był zmieniony, gdy odpowiadał:
— W moich wspomnieniach, jak we mnie, zawiele jest piekła dla waszych uszu. Nie opowiem nic, ale za to wino i na pożegnanie zaśpiewam pieśń daleką, tę samą, co Adama do śmierci kołysała.
Usiadł opodal od światła i, zapatrzony na Leonkę, śpiewać począł.
Język był niezrozumiały i rytm dziwny, oryginalny. Głos Rafała, pomimo nadużyć, jeszcze silny i giętki, zrazu był cichy i spokojny, jakby opowieść snuł, potem roztoczył się i zadźwięczał rzewną skargą, czy prośbą, czy modlitwą, polem rósł i potężniał, nabierał dźwięków metalicznych, łamał się jak rzeka po kaskadach, i wreszcie zagrzmiał gamą urywanych, namiętnych tonów, wybuchów szału, okrzykiem boju, dyszeniem wściekłości i urwał się nagle... jeszcze jeden akord tryumfu, westchnienie rozkoszy — śpiewak ucichł.
Po kątach pokoju obiło się przeciągle echo i jakby duszący powiew zwrotnikowy przeszedł, potem zapanowała cisza.
Rafał wstał i jakby odpowiadał na nieme pytanie o treść tej fantastycznej melodji, począł mówić półgłosem:
— Lotosy, kwiaty życia i miłości, wychylają swe różowe kielichy z wód toni. Nie dojrzy ludzkie oko ich narodzenia. Wczoraj na tem miejscu były wody czarne, głąb niezbadana i pusta — o świcie są kwiaty, smukłych kształtów, barwy jutrzenki, woni odurzającej. Wstaje młodzian, wczoraj dziecko, i spogląda na nie. Spogląda i ubóstwia i staje się człowiekiem! Lotosy drażnią go i wabią, bezpiecznemi się czują pod strażą bezdni niedostępnych, zwierząt głodnych i zazdrosnego boga, który je wydał ze swego łona, sobie tylko na podziw. Hindus, młodzieniec o krwi gorącej i wyobraźni wschodu, w zachwycie swym rośnie i olbrzymieje. Żary jego piersi pożądają uścisku, usta pocałunków, krew rozkoszy. Kwiaty się rozchylają i gorejące jego oczy widzą z za płatków różowych, z nad koron bladawych, purpurowe wargi, ramiona kobiece, oczy głębokie. Niema odmętów potężnego Wisznu; jest on tylko i jego chęć! Wstaje i idzie! Kaimany go ćwiartują, tygrysy duszą i krwawią, odmęty ciągną w śmierć sto razy, Wisznu piorunuje — on idzie i idzie. Dopóki krwi kropla, życia atom, nerw choć jeden cały — on idzie. Lotosy coraz bliżej, woń coraz mocniejsza, dochodzi, zrywa kwiat rozkoszy — i pada. Niech go wtedy biorą bestje i odmęty, niech go zabije bóg. On doznał nirwany szału, on posiadł niebo miłości! On żył!... Tak się pieśń kończy!...
Gdy kobiety podniosły zamyślone głowę na skrzyp drzwi, Rafała nie było w pokoju.
— Szalony! — wymówiła pierwsza Leonka.
— Żebyś słyszała to, co dziś mówił! Boję się!
— Czego?
— Jakiego nieszczęścia z nim. On chory, ciężko chory.
— Biedak! — szepnęła Leonka. — Ta choroba to jego zwykły stan, może w tej chwili bardziej wybitny. Kiedy pomyślę, żem ja taką była i możebym została, gdyby nie wpływ twego narzeczonego, twój i twardej szkoły nieszczęścia, to mnie zgroza ogarnia i żal nad nim okropny. Przeklęty ten rozum ludzki i przeklęta wola, niczem nie krępowana! Wszak on samego siebie nienawidzi, i myśl szczęścia ze wstrętem odrzuca! I marnie, marnie zginąć musi!
— Leonko, czy ty się go nie boisz? — zagadnęła Kazia niespokojnie.
— Nie. Znam go dobrze. Zresztą my, pionierki nowych dróg i światów, nie możemy się bać, bobyśmy nigdy do celu swego nie doszły. Wam tradycje wyrównały tor życia, osłoniły was szczelnie przed każdym kamieniem obrazy; nam te kamienie pokrwawiły stopy, a tory własną siłą trzeba było zdobywać! Hej, hej! Między naszą bracią bojującą wykwitnąć muszą trzy rzeczy, rzadko znane kobietom: odwaga, zimna krew i zdrowie, jak stal hartowne; a zaniknąć także trzy: wrażliwość, plotkarstwo i płochość! Inaczej, nie będzie nas!
— Zazdroszczę ci tej siły i odwagi. Żebym podobną tobie była, stokroć więcej mogłabym innym dopomóc.
— Ejże, nie wywołuj komplementów, bo jak zacznę wyliczać twoje ofiary i moje, będę się musiała wstydzić, a ty żenować. Czytajmy lepiej; są gazety.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pod włoską topolą, w ulicy, wiodącej do miasteczka, Rafał się zatrzymał, o pień stary oparł i szarą płachtą nocy zakryty — czekał.
Wilgotne powietrze miało już w sobie balsamiczną woń pączków, wiatr łagodność pieszczoty, śnieg ginął, czarna ziemia wyzierała zewsząd, a rzeczka, latem tak mała i licha, huczała i pieniła się, jak potok górski. Z miasteczka rozlegały się śpiewki i muzyka, wszystko wkoło radowało się nadchodzącą wiosną, orzeźwiało i weseliło po długiej niewoli zimowej.
Człowiek u topoli nieruchomy czekał.
Tak tygrys, zaczajony nad potokiem w puszczy, czatuje na sarnę, spragnioną, a nieoględną!...
Nareszcie wyszła Leonka. Lekki, elastyczny jej krok coraz był wyraźniejszym. Zapatrzona w ziemię, wbrew poprzedniej swobodzie i wesołości, była zamyślona i poważna. Gdy minęła Rafała, nie dojrzawszy go w ciemności, on się oderwał od topoli, ruchem kocim przesadził rów i szedł za nią.
Drgnęła, wyrwana z zadumy szelestem kroków, i obejrzała się. Poznała go, ale w oczach nie strach mignął, tylko surowy chłód, gniew i obraza.
Nie rzekli do siebie słowa; ruszyła dalej, nie zwalniając i nie przyśpieszając kroku.
Po chwili, jakby rozdrażniona, zwróciła się znowu i spytała spokojnie jeszcze, ale już z błyskiem w oczach:
— Czy pan towarzyszy mi z wypadku, czy umyślnie?
— Umyślnie.
— Ma mi pan co do powiedzenia?
— Mam!
— Więc służę! Nie lubię fałszywych pozycyj i nie chcę, by pan mnie ścigał! Skończmy i rozstańmy się. Czego pan chce ode mnie?
— Chcę pani samej!
— Nie rozumię pana.
— Kocham panią i przysiągłem sobie zdobyć!
— Podałam panu warunki. Jeśli pan innym się stanie i tak pokocha, jak szlachetny człowiek, — gotowam zostać pańską żoną. Poco mnie pan prześladuje.
— Ja mieć panią muszę i będę!
Stali naprzeciw siebie, i zdawało się, że lada chwila on się rzuci na nią, jak tygrys na sarnę. Niewiadomo, co go hamowało przed ostatecznem szaleństwem.
Rozdrażniona, oburzona, dysząca zgrozą, spiorunowała go wzrokiem i, odstępując o krok, wybuchnęła:
— Więc do tego doszło między nami! Więc to mi mówi dawny mistrz, co namiętność nazywał złodziejem, a miłość zgubą człowieka? Pamiętam pana słowa! Toć była moja ewangelja młodzieńcza i pierwsza wiara. Wziął mi pan wtedy zasady, Boga, spokój, duszę błotem okrył, serce podeptał i oszydził. O, ja pamiętam! Dziesięć lat bólu mnie to kosztowało, zanim ożyłam na nowo. Wtedy byłam szpetną, chudą, zaniedbaną dziewczynką, nie patrzał pan na mnie. Teraz wyrosłam, zajęłam pana oczy, podrażniłam nerwy, piękna jestem i ponętna, dla szału waszego mam być pastwą. Cha, cha! Zostawił mi pan wówczas cześć nietkniętą, a teraz, po latach, i to jedno jedyne, niezniszczone i niezabite przez pana, ma iść na ofiarę i łup. Tak, gdzie cierpiało wszystko, niech idzie reszta! Taki los! Cha, cha! Ale teraz ja mówię — nie! Dosyć pan wziął i dosyć cierpiałam przez pana. Czci mojej wam nie oddam, chyba razem z życiem. Możecie mnie zabić teraz, ale nie zdobyć. Wolę śmierć stokroć, niż tę hańbę ostatnią — z pana rąk. Nie doprowadzajcie mnie do ostateczności, bo trupa mieć będziecie. Proszę odejść!
On stał i dyszał. Niewiadomo, czy przez krew huczącą dotarły do niego te słowa, czy je zrozumiał. o krok był od niej i dygotał cały, przecie dłoni nie wyciągnął.
— Szaleję za panią! Nie kochałem nigdy! Teraz ani myślę, ani się zastanawiam, ani czuję nic więcej. Szaleję. Sto razy mogłem mieć panią, sto razy to pragnienie ugasić, głód zaspokoić. Czemu tego nie zrobiłem? Pani musi wiedzieć, ja nie wiem! Mnie coś trzyma jeszcze, ja jeszcze proszę! Odejdę i teraz — jeszcze mogę! Ale gdy przyjdę, zmógłszy ten głupi lęk, czy co to jest, wtedy prosić nie będę, mówić nie będę. Wtedy niech pani chyba broń ma i nie chybi mnie, bo inaczej, kobieto, będziesz moją, i żadne potęgi ziemi i nieba ciebie nie ochronią przed moją wolą i siłą.
— Obyż wtedy śmierć moja nie spadła na pana, ale zdruzgotała piekielną naturę. Oby pana krew moja nawróciła na dobrą drogę, otworzyła oczy, kiedy już nic innego pana nie zmieni! Odejdź pan i nie wracaj, chyba inny, bo i ode mnie nie posłyszy pan więcej ani jednego słowa!
Odwróciła się od niego i odeszła.
On się zawahał i skoczyć chciał, jak zwierz, gdy nie czuje na sobie wzroku pogromcy. Nie skoczył, zacisnął pięści i w pierś się uderzył, klnąc; potem zszedł z drogi i, zapadając po kolana w rozgrzęzłej roli, poszedł naoślep przed siebie w puste pola i bory.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Minął tydzień, nie wracał; upłynął drugi, nikt go nie spotkał. Nagrobek, już gotowy, pobłogosławił ksiądz, przestano wspominać Rafała, wierzyli wszyscy, że, jak zwykle odszedł już w świat, nikomu nie rzuciwszy słowa pożegnania.
Leonka, zrazu spędzająca bezsenne noce, przestała drżeć i zrywać się na każdy krok i szelest; sądziła, że się opamiętał i zapomniał; Kazia myślała o nim, jak o zmarłym; ksiądz modlił się niekiedy, ale nie pytał o niego.
Życie szło dalej dawnym trybem dla trojga tych istot, wśród których on się jak meteor i zmora prześliznął; zapełniały to życie obowiązki ciężkie i praca ciągła; obraz demona bladł.
Tylko Schowankowa, snadź opłacona po królewsku, strzegła klucz od alkierza, gdzie walała się odzieży garść, i czekała go co wieczór, odgrzewając wieczerzę i chłodząc piwo.
Wiosna postąpiła naprzód, zazieleniła smugami łąki, zasnuła sztywne gałęzie zieloną siatką drobnych listków, rozjaśniła swe niebo. Wieczory bywały ciche i ciepłe, przejęte orzeźwiającem tchnieniem, pełne śpiewu i radosnych odgłosów.
Pewnego takiego wieczora, drzwi oberży rozwarły się z łoskotem i Rafał wszedł, obdarty i dziki, jak opryszek.
— Pić! — krzyknął do gospodyni, kierując się wprost do alkierza.
Wystraszona i zelektryzowana tonem rozkazu, otworzyła mu drzwi, chciała zapalić światło.
— Nie trzeba! — burknął. — Pić dawaj!
Przyniosła piwa, odtrącił butelkę.
— Wódki chcę!
Spełniła w mig żądanie i wróciła do gości, których o tej porze bywało najwięcej.
Rafał wypił szklankę palącego trunku i, jak zwierz w klatce, począł chodzić po ciasnym alkierzu, potrącając sprzęty i rozbijając w rozpędzie czoło o ściany.
Schowankowa wsunęła się po godzinie, proponując wieczerzę.
— Pić! — odpowiedział, strącając na ziemię pustą butelkę.
Przywykła do jego żądań gwałtownych, podała drugą. Zawołano jej, wyszła, a on za nią drzwi na klucz zamknął i pił, chodząc wkółko bezustannie.
W izbie oberży wrzało długi czas, potem zwolna ucichło. Gospodyni odmawiała pacierze, łajała sługę, liczyła dzienny zarobek, potem zaryglowała drzwi i okna, zgasiła światło i odeszła na drugą stronę domu na spoczynek.
Musiało być późno. W domku Brzezowej lampka zgasła w sypialni, zajaśniało w gabinecie Leonki; miasteczko usypiało i zrzadka tylko kur zapiał, lub pies zawył, na niebie było chmurno.
W alkierzu rozlegały się wciąż kroki. Rafał drugą pustą butelkę ze stołu strącił i zatrzymał się wprost okna.
Szumiało mu w głowie i mózgu, po żyłach nie krew płynęła, ale wrzątek lawy, przez mgłę tę widział czerwono oświetlone okno naprzeciw.
Pijany był alkoholem i szałem i, na nic już niepamiętny, gotów do zbrodni.
Otworzył okienko i wyśliznął się na pusty dziedziniec.
Noc ciepła i wonna rozmarzyła go do reszty. Dysząc, poszedł na to samotne światło, bez wahania chwili.
Zastukał do drzwi. Tak zawsze czynili ci, co przychodzili w nagłych razach po pomoc lekarską.
Słychać było, że z zewnątrz ktoś drzwi otworzył, potem rozległ się stuk jakiś, hałas padającego sprzętu, — potem światło zgasło i wszystko ucichło.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Noc minęła i ranek promienny, cichy, jak szczęście pogodny, wstał na Rahoźną.
Rafał na zwykłem miejscu w oberży siedział u okna, blady, apatyczny, z brodą pięściami podpartą, patrząc bez myśli przed siebie szklistemi źrenicami pijaka. W zębach gryzł cygaro i nie odpowiadał ani słowa gadatliwej gospodyni, od czasu tylko do czasu spluwając przez zęby.
Wtem, bez żadnego wstępu i widocznego powodu, krzyk się podniósł za domem, potem tupotanie nóg biegnących, potem jakaś kobieta wypadła na rynek, głośno wołając i machając rękoma.
Wokoło niej zebrała się migiem gromadka ciekawych i gwar się zrobił; zewsząd zbiegli się ludzie.
— A tam co się dzieje? — zawołała Schowankowa, wybiegając na rynek.
Za domem raz, drugi i trzeci krzyk ten sam co pierwej się rozległ. Podobny był do żałosnego wycia.
Rafał głowę podniósł. Coś go tknęło w tym dźwięku. Nie poruszył się jednak, gdy w tem Schowankowa wpadła zdyszana, łamiąc ręce, i wrzasnęła nieludzkim głosem:
— O Jezu! Słyszy pan, co się stało? Nasza dobrodziejka, ta panienka, panna Leonja! O Jezu!
Jak sprężyną ruszony, podskoczył. Czeszkę odtrącił, drzwi sobą rozwarł, wypadł na rynek, i o nic nie pytając, rzucił się tam, za oberżę.
Na krzyk ten straszny biegł, wskoczył do domku. Drzwi stały otworem. Znalazł się w pokoju. Stanął i sam nie wiedział, co się z nim działo i czy tam kto był jeszcze i kto jęczał.
W pokoju, na podłodze u okna, leżała Leonka. Chwilę myślał, że omdlała tylko; przypadł do niej. Dotknął rąk odrzuconych — były chłodne; dotknął serca — stało cicho, a obok na podłodze, straszny pewnik, walała się flaszeczka, z charakterystyczną trupią głową na etykiecie.
Powstał i o krok postąpił, wpatrzony obłąkanym wzrokiem w to ciało sztywne, w tę twarz białą, w sine usta i wielkie zagasłe oczy.
Rozpłynęły się włosy krucze po podłodze, a słońce poranne rzeźbiło wyraźnie każdy rys, każde skrzywienie oblicza.
Lotos jego leżał zerwany, zwiędły i nieżywy już. Nie ucieszy jego oczu, nie pociągnie szałem.
On przysiągł i ona przysięgła. Dotrzymali oboje. On przez zbrodnię — ona przez śmierć... śmierć... śmierć...
Żaden głos nie wydobył się z niego. Grom to był, co go zmiażdżył, odebrał wszelkie czucie, pozbawił pamięci. Nic nie słyszał z zewnątrz. A tam w środku czuł ból rosnący, wzbierający, wiercący każdy nerw, wydzierający mu po kawałku wszystko, co boleć mogło. Chwilami czuł, że go od tego bólu przytomność odbiega, że warjuje, że ginie; to znów te kleszcze poczynały szarpać, wpijać się w głąb, wywlekać zda się wnętrzności.
Naprzeciw niego, skulona na ziemi, trzęsąca się, leżała prawie biedna obłąkana.
Ona pierwsza rano zobaczyła swe dziecko martwe i wydała ów krzyk przeraźliwy, który ludzi sprowadził. Potem szarpała nieżywą i dźwignąć ją chciała, a wkońcu usiadła nad nią, bezsilna i zgnębiona zupełnie.
Z wzburzonym włosem, ledwie odziana, z szeroko rozwartemi źrenicami, bez myśli, nie spuszczała oczu z córki i zawodziła żałosnym głosem:
— To Zudry, Zudry ją zabili! O Boże, stąp Ty raz jeszcze do nas — na sąd. Wdowa Brzezowa jestem i nikogo już nie mam i na sprawiedliwość darmo czekam lat tyle. Leonka, Leonka! Moje ty ostatnie! Panie Boże, niech Zudry i Ochajny zatrzymają, bo i na co mi one teraz? Ale sprawiedliwość mi dajcie za całą krzywdę. Ja wszystkie sądy znam. Takie małe i ciasne, i wielkie jak kościoły, ja wszędzie byłam. A teraz wy, ludzie, i Ty, Boże mój, powiedzcie, gdzie ja teraz to dziecko poniosę? W jakim sądzie mnie za nią sprawiedliwość dadzą? Powiedzcie ludzie, powiedzcie! Ja pójdę... tylko sama nie wiem! Mnie jeszcze nikt takiej krzywdy nie zrobił. Pierwszy raz! Powiedzcie, ludzie! Powiedzcie! Leonka, Leonka!
Mówiła ciągle, monotonnym, jednostajnym tonem. Czasem tylko jakie słowo krzyknęła donośnie i znowu szemrała półgłosem.
W izbie zbierała się ciżba, wznosiły się szlochania i westchnienia głuche.
Tych dwoje, co najbliżej wartowało ciała, nie słyszeli nic, nie widzieli nikogo, tylko ten kwiat blady i skoszony w zaraniu, skarżący się im kurczem bólu i martwotą sztywnych rysów.
Wreszcie mężczyzna oczy oderwał i powiódł niemi wokoło. Potem się poruszył, ciżbę ramionami roztrącił i wyszedł.
Poco miał patrzeć i pozostawać? Gdzie spojrzał, widział ją, gdzie się obrócił, ból go nie opuszczał. Szedł, szedł, szedł!
Przez rynek, przez ulicę, na most. Tam stanął chwilę i znowu szedł, jak automat, czy lunatyk.
W głębi jego już nie bolało, — za słaby to wyraz, — jego ta męka kładła na łoże i rozśrubowywała członki ze stawów, wyciągała żyły pokolei, brała czaszkę w obręcz i zaciskała jak w prasie, palącemi kleszczami ryła po sercu.
Szedł ciągle i już nie pamiętał, gdzie w głębi puszczy zwalił się bez czucia u stóp świerku, obejmując głowę rękoma, na twarz, piersią wyjącą do ziemi, niezdolny iść dalej, cierpieć dalej, żyć dalej.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Chaos był, huragany ognia i wody, kłębiące się odmęty, ziejące czarne otchłanie. Niczem samum pustyni, niczem cyklony równika, niczem trąby powietrzne. Z niezbadanych szczytów Bóg zstępował, ze słowem stworzenia, życia i światłości.
Nad chaosem stanął i dłonie wyciągnął wszechpotężne. I dla tej ziemi przyszedł dzień Genezy.
W otchłani żaru i płomieni waliły się przekonania, mądrość, naukowe teorje, doświadczenia życia; druzgotała je jakaś moc nieznana, miażdżyła na proch i popiół ręka wszechwładna! Żar zalewały potopy i wody, rozpalając się na wrzątek, kotłując, burząc pod niebiosa, hucząc jak setne gromy...
Ogień opadał, gasł — otchłanie się równały, przepaście nikły...
Ziemia była pusta, głucha, bez życia, lecz duch Boży już się nad nią unosił w tem pierwszem zaraniu, a ona czekała, dysząc, zmęczona, bezsilna, jak dziecko cicha — pierwszego rozkazu: „Niech się stanie światło“ — by zakwitnąć dla Niego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Chrystus, na krzyżu rozpięty w głębi swego przybytku, patrzył pewnego wieczora z pod swych cierni krwawych na człowieka, co klęczał u Jego stóp.
Lampka, jak skierka złotawa, oświecała oblicze Zbawcy, pochylone pod ciężarem korony tej i grzechów całej ludzkości; i zdawało się temu klęczącemu, że twarz ta nie z drzewa, ale żywa, i do niego się przez swe bóle dobrotliwie uśmiecha; że te ramiona nie gwoździe trzymają, ale że one tak do niego się wyciągają — miłosne i stęsknione.
Patrzył, oczu nie odrywał od tego drzewa, a nad nim łagodny, cichy głos księdza ascety szeptał... — Zmiłuj się nade mną, Panie, bom chory! Uzdrów mię Panie, bo zmęczone są kości moje...“
Z oczu mędrca, wzniesionych w górę, rozszerzonych bardzo, jakby wypalonych cierpieniem, ściekły dwie wielkie, gorące, jak ołów ciężkie, krople, zaświeciły w odblasku lampy, zbiegły powoli po brózdach oblicza.
Robotnicy winniczni, wezwani o jedenastej godzinie, wynagrodzeni z pierwszymi narówni, imię Pana swego wymawiali takiemi łzami.
„Zmiłuj się nade mną, Panie, bom chory, bom zbrodniarz, bom potępieniec!“
Ramiona człowieka rozplotły się z piersi, rozszerzył je i, chyląc się, dotknął zuchwałem czołem, z głuchym jękiem zimnego kamienia, i tak rozkrzyżowany pozostał.
— Nie będę Cię prosił, Boże, nie będę! Nie mogę! — Ale psalm brzmiał dalej, a oblicze Chrystusa promieniało miłosierdziem.
— „Powstanę i zmiłuję się nad nim, bo przyszła chwila naznaczona, przyszedł dzień zbawienia.“

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.