<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Pocałunek męża.

Jeżeli wiadomość przyniesiona przez Velasco, była prawdziwą, nie było chwili do stracenia, bo z punktu widzenia Championneta, wyjazd ten będący wypowiedzeniem wojny, mógł pociągnąć za sobą wielkie nieszczęścia. Wyjazdowi temu przybycie Salvaty mogło przeszkodzić, skłaniając obywatela Garat do większego umiarkowania.
Każdy chciał towarzyszeń Salvacie do ambasady, ale Salvato, tak ze swoich wspomnień jak z planu, utworzył sobie topografię Neapolu: odmówił stanowczo. Ten ze spiskowych któregoby razem z nim widziano w dniu wyjścia na jaw przedmiotu jego poselstwa, byłby zgubiony; stawał się on ofiarą policji neapolitańskiej, albo też celem sztyletu zbirów rządu.
Wreszcie, Salvato potrzebował iść tylko brzegiem morza, mając je zawsze po swojej prawej stronie, aby przybyć do ambasady francuskiej umieszczonej na pierwszem piętrze pałacu Caramanico. Nie mógł więc zbłądzić; trójkolorowa chorągiew i broń ustawiona w kozły, wskazywała mu ten budynek.
Tylko, tak z tytułu przyjaźni jak przezorności, zamienił swoje pistolety zmoczone wodą morską na pistolety Nicolina Caracciolo; następnie pod płaszczem przypiął szablę i zawiesił ją na haftce, ażeby brzęk jej od płyt kamiennych nie zdradził go.
Postanowiono, iż odejdzie najpierwszy, a w dziesięć minut po nim sześciu spiskowych każden z osobna uda się do siebie, myląc drogę chcących ich śledzić, licznemi zakrętami tak łatwymi do zmnożenia jeszcze w tym labiryncie więcej zawikłanym niż Kretoński, a nazywającym się miastem Neapol.
Nicolino poprowadził młodego adjutanta do drzwi ulicy, a pokazując mu spadzistość Pausilippe i rzadkie światła błyszczące w Margellina rzekł mu:
— Oto jest twoja droga, nie pozwalaj ani iść komu za sobą ani się zaczepić.
Młodzi ludzie ścisnęli się wzajemnie za ręce i rozdzielili.
Salvato spojrzał na około siebie, ulica była zupełnie pusta, tem bardziej że burza jeszcze nie ustała, bo chociaż deszcz już nie padał, częste błyskawice przy odgłosie grzmotów na wszystkie strony oświecały niebo.
Przechodząc róg najciemniejszy pałacu królowej Joanny, zdawało mu się spostrzegać postać człowieka rysującą się na murze; sądził że nie warto się było zatrzymywać; z jego uzbrojeniem cóż znaczył jeden człowiek!
O dwadzieścia kroków dalej, odwrócił jednakże głowę: nie mylił się, człowiek przechodził drogę i zdawał się mieć zamiar iść po lewej stronie.
Dziesięć kroków dalej, nad murem który od strony morza tworzył parapet drogi, odróżnił głowę, za jego zbliżeniem się, postać zniknęła za tym murem; zbliżył się do parapetu, spojrzał na drugą stronę, ale prócz ogrodu z gęstemi drzewami których gałęzie dostawały do wysokości parapetu, nic nie zobaczył.
Przez ten czas, drugi człowiek posunął się i szedł równolegle z nim; Salvato poszedł do niego z blizka, nie spuszczając jednakże z oczów miejsca gdzie znikła głowa.
Przy świetle błyskawicy, ujrzał za sobą człowieka przechodzącego mur i idącego jak on ku Margellina.
Salvato dotknął się pasa dla przekonania czy jego pistolety łatwo się wyjmują i poszedł dalej.
Dwóch ludzi szło ciągle równolegle z nim, jeden cokolwiek przed nim po jego prawej stronie, drugi za nim z lewej strony.
Na początku Cassyna króla, dwóch ludzi zajęło środek drogi, kłócąc się z tą wielością ruchów i nieharmonijnymi okrzykami właściwemi ludziom z gminu w Neapolu.
Salvato odwiódł pod płaszczem kurki od pistoletów i zacząwszy podejrzywać zasadzkę, a widząc że się wcale nie usuwali, poszedł prosto do nich.
— Dalej, miejsca! powiedział po neapolitańsku.
— A dlaczegóż miejsca? zapytał jeden z dwóch ludzi drwiąco, zapominając o rozpoczętej kłótni.
— Ponieważ, odrzekł Salvato, bruk Jego Łaskawości króla Ferdynanda jest dla szlachty, nie zaś dla hultai jak wy.
— A jeżeliby ci nie ustąpiono miejsca! odpowiedział drugi, cóżbyś zrobił?
— Nichym nie rzekł, sambym je sobie zrobił. I wyjmując oba pistolety szedł prosto na nich.
Ludzie ustąpili się i przepuścili go, ale postępowali za nim.
Salvato usłyszał jak ten, który zdawał się być naczelnikiem powiedział do drugich:
— To z pewnością on! Nicolino, przypomnijmy sobie, zalecił Salvacie ażeby nietylko niepozwalał się zaczepiać, ale nawet iść za sobą; z drugiej strony usłyszane słowa wskazywały mu że jest zagrożony.
Zatrzymał się Widząc to ludzie także się zatrzymali.
Byli o dziesięć kroków jeden od drugiego.
Miejsce było zupełnie puste: — na lewo, dom którego okiennice były pozamykane kończył się murem ogrodu, nad nim widać było tylko wierzchołki pomarańczowych drzew i powiewające kity wspaniałej palmy.
Na prawo, morze.
Salvato postąpił jeszcze dziesięć kroków naprzód i znów się zatrzymał.
Ludzie idący za nim, zatrzymali się także.
Wtenczas Salvato zawrócił się, czterej ludzie połączeni a widocznie stanowiący jedną bandę, czekali go.
— Nie tylko, rzekł Salvato, gdy był o cztery kroki od nich, nie tylko nie chcę żeby mi zastępowano drogę, ale także aby śledzono mnie.
Dwóch z ludzi już wyjęło swoje noże i trzymało je w ręku.
— Zobaczymy, przemówił naczelnik, może jest sposób porozumienia się, bo ze sposobu jakim mówisz po neapolitańsku, wnoszę że nie jesteś Francuzem.
— A cóż cię to obchodzi czy jestem Francuzem lub Neapolitańczykiem?
— To moja rzecz. Odpowiadaj szczerze.
— Zdaje się że pozwalasz sobie wybadywać mię błaźnie!
— O! to co czynię szlachetny panie, to więcej dla ciebie jak dla mnie. Zobaczymy, czy jesteś człowiekiem, który przybywszy do Capui konno, w mundurze francuzkim wziął łódkę w Puzzoles, i pomimo burzy, zmusił dwóch żeglarzy zawieść się do pałacu królowej Joanny?
Salvato mógł był odpowiedzieć nie, albo dla zwiększenia wątpliwości pytającego, posługiwać się dalej gminnym językiem neapolitańskim, ale zdawało mu się, że kłamstwo nawet przed zbirem, było zawsze kłamstwem, to jest czynem poniżającym godność człowieka.
— A gdybym to był ja, zapytał Salvato, cóżby się stało?
— Ah! gdybyś ty był, powiedział człowiek ponurym głosem spuściwszy głowę, stałoby się że musiałbym cię zabić, jeżeli dobrowolnie nie zgodzisz się oddać mi papierów które niesiesz.
— A więc, potrzebaby aby was zamiast czterech było dwudziestu, hultaje; czterech was nie dosyć aby zabić, a nawet okraść adjutanta generała Championnet.
— Dalej, to niewątpliwie on, przemówił naczelnik; trzeba z nim skończyć. Do mnie Beccajo!
Na ten rozkaz, dwóch ludzi odłączyło się od małych krytych drzwi, wyciętych w murze ogrodu i rzucili się na Salvatę z tyłu.
Ale na pierwsze ich poruszenie, Salvato dał ognia z dwóch pistoletów do dwóch ludzi stojących z nożami w ręku, i zabił jednego a ranił drugiego. Później odpiął płaszcz i rzuciwszy go daleko od siebie, odwrócił się z szablą w ręku, ciął w twarz tego, którego naczelnik wołał na pomoc pod imieniem Beccajo i ciężko zranił jego towarzysza.
Sądził się już uwolnionym od napastników, z których na sześciu czterech już było niezdolnych do walki, a mając już tylko do czynienia z naczelnikiem i jednym z jego zbirów, trzymającym się przezornie o dziesięć kroków od niego, łatwo sobie i z tymi ostatnimi poradzi, kiedy w chwili gdy się obrócił do nich dla natarcia, ujrzał jakby błyskawicę odczepiającą się z ręki naczelnika, świszcząc zbliżającą się ku sobie; w tym samym czasie uczuł ból w prawym boku piersi. Morderca nie śmiejąc zbliżyć się do niego, rzucił mu swój nóż; ostrze zniknęło między obojczykiem i łopatką, tylko rękojeść drżała po nad ramieniem.
Salvato schwycił nóż lewą ręką, wyrwał go, postąpił kilka kroków w tył, gdyż zdawało mu się że ziemia usuwa się z pod nóg jego; szukał więc oparcia, spotkał mur i oparł się o niego. Prawie zaraz, wszystko zdawało się kręcić w około niego, w ostatku sądził, że mur tak jak ziemia niknie przed nim.
Błyskawica przerzynająca niebo ukazała mu się już nie niebieskawego a krwawego koloru; wyciągnął ręce, upuścił szablę i upadł zemdlony.
W ostatniej chwili przytomności dzielącej go od zemdlenia, ujrzał dwóch ludzi rzucających się na niego. Usiłował odepchnąć ich, lecz wszystko zagasło z westchnieniem, mogącem być poczytane za ostatnie.
Było to na kilka chwil przed tem, kiedy na wystrzał z pistoletów, okno la San Felice otworzyło się i na krzyk przestrachu Michała:
— Pasquale Simone, zbir królowej! Młoda kobieta odpowiedziała tym okrzykiem serca:
— A więc! to ja powinnam go ocalić!
To też, jakkolwiek odległość z budoaru do ganku, a z ganku do drzwi ogrodowych nie była wielka, gdy Luiza drżącą ręką otworzyła te drzwi, mordercy już uciekli, i tylko ciało młodego człowieka, oparte o drzwi, upadło głową na dół do ogrodu, w chwili gdy la San Felice otworzyła furtkę.
Wtenczas, z siłą do jakiej nie czuła się nigdy zdolną, młoda kobieta wciągnęła rannego, zamknęła za nim drzwi, nie tylko na klucz ale i na rygle i cała we łzach wołała na pomoc Niny, Michała i Nanno.
Wszyscy troje nadbiegli. Michał z okna widział uciekających zbrodniarzy; patrol którego kroki wolne i miarowe słyszano zajmie się niezawodnie uprzątnięciem umarłych i zebraniem rannych; nie było się więc czego obawiać tym, którzy nieśli pomoc młodemu oficerowi, ślad jego był zgubiony nawet dla najbystrzejszych oczu.
Michał ujął w pół ciało młodego człowieka, Nina nogi, Luiza podtrzymywała mu głowę, i z tą delikatnością ruchów, jakie tylko kobiety posiadają sekret względem chorych, albo rannych, przeniesiono go wewnątrz domu.
Nanno pozostała. Schylona nad ziemią, wymawiała słowa zaklęcia i szukała ziół jej znanych pomiędzy ziołami swobodnie i obficie rosnącemi w około ogrodu i szczelinach muru.
Przybywszy do budoaru, Michał zamyślił się nagle, podnosząc głowę powiedział:
— Siostrzyczko, kawaler powróci. Cóż powie gdy zobaczy że w jego nieobecności, bez poradzenia się go, podniosłaś tego pięknego młodzieńca do jego domu?
— Będzie go żałował, Michale, i powie żem dobrze zrobiła, odpowiedziała młoda kobieta podnosząc czoło jaśniejące słodkim spokojem.
— Tak, niezawodnie by tak było, gdyby to było zwyczajne morderstwo, ale jak się dowie że zabójcą jest Pasquale de Simone, czy przyzna sobie prawo będąc w domu księcia Franciszka, dać przytułek człowiekowi uderzonemu przez zbira królowej.
Młoda kobieta chwilę pomyślała, potem rzekła:
— Masz słuszność Michale, zobaczmy czy on nie ma przy sobie jakich papierów, któreby wskazały gdzie go kazać przenieść.
Na próżno szukano w kieszeniach rannego, znaleziono tylko jego sakiewkę i zegarek, co dowodziło że nie była to sprawa pospolitych złodziei; ale co się tyczy papierów, jeżeli miał jakie, te zniknęły.
— Mój Boże, mój Boże! co robić? zawołała Luiza. Nie mogę przecież ludzkiej istoty opuścić w tym stanie.
— Siostrzyczko — powiedział Michał tonem człowieka który znalazł sposób, gdyby kawaler był przyszedł w czasie gdy Nanno ci wróżyła, nie mieliżeśmy przejść do domu twej przyjaciółki księżnej Fusco, jest on pusty, a ty masz od niego klucze.
— Oh! tak, tak, Michale, zawołała kobieta. Nieśmy go do księżnej; położymy go w jednym z pokoi których okna wychodzą na ogród. Są tam drzwi do wyjścia. Dzięki ci, Michale! Będziemy mogli jeżeli biedak nie umrze, otaczać go staraniami jakich stan jego wymaga.
— I, dokończył Michał, mąż twój nie wiedząc o niczem, w potrzebie będzie się mógł zasłonić niewiadomością, czegoby nie uczynił będąc uwiadomionym.
— Nie, ty go znasz dobrze, poświęciłby się ale nie skłamałby, trzeba żeby nie wiedział o niczem, potrzeba tego, nie żebym wątpiła o jego sercu, ale jak ty mówisz, nie powinnam wystawiać na próbę ani jego obowiązku jako przyjaciela księcia, ani jego sumienia jako katolika. Poświeć nam Nanno, powiedziała do wróżki powracającej z pakietem roślin różnych gatunków, nie, nie trzeba aby pozostał najmniejszy ślad pobytu tego człowieka w domu.
I orszak oświecony przez Nanno, udał się w drogę, przebył trzy czy cztery pokoje i znikł za drzwiami prowadzącemi do sąsiedniego domu.
Ale zaledwie w jednym z pokojów oznaczonym przez San Felice złożono rannego na łóżku, kiedy Nina mniej zajęta jak jej pani, położyła jej żywo rękę na ramieniu.
Młoda kobieta zrozumiała że pokojówka zwraca jej uwagę i słuchała.
Sztukano do drzwi ogrodu.
— To kawaler! zawołała Luiza.
— Prędko, prędko, pani, mówiła Nina, kładź się pani do łóżka w penioarze; ja się zajmę resztą.
— Michale! Nanno! zawołała młoda kobieta, gestem nakazującym im rannego. Później jak śpiąca potrącając o ściany, zadyszana, szalona, szemrząc słowa bez związku, dobiegła swego pokoju i zaledwie miała czas rzucić na krzesło pończochy i pantofle, położyć się w łóżku, i z bijącem sercem lecz wstrzymanym oddechem, przymknąć oczy i udać że śpi.
W pięć minut później, kawaler San Felice, któremu Nina wytłomaczyła zamknięcie rygli przy drzwiach ogrodu jako nieuwagę ze swej strony, wchodził do pokoju swej żony na palcach z uśmiechem na twarzy i stoczkiem w ręku.
Chwilę zatrzymał się przed łóżkiem, patrzał na Luizę przy świetle świecy z różowego wosku trzymanej w ręku, potem dotknął wargami jej czoła szepcząc:
— Śpij pod Bożą opieką, aniele czystości, a niebo zachowa cię od zetknięcia z aniołami upadłemi których opuściłem.
Później, szanując spokój który brał za sen, wyszedł na palcach; zamknął cicho drzwi za sobą i przeszedł do swego pokoju.
Lecz zaledwie płomień świecy znikł ze ściany pokoju, młoda kobieta wsparła się na łokciu, i z rozszerzonem okiem, nastawionem uchem, słuchała.
Wszystko powróciło do ciemności i ciszy.
Wtedy powoli podniosła jedwabną kołdrę zarzuconą na jej łóżko, ostrożnie postawiła bosą nogę na fajansowej podłodze, uklękła na jedno kolano opierając się o poduszki, jeszcze słuchała, a zapewniona zupełną ciszą, drzwiami przeciwległemi tym przez które jej mąż wyszedł, dostała się na korytarz prowadzący do domu księżnej, otworzyła drzwi i lekka a niema jak cień doszła do progu pokoju gdzie był umieszczony chory.
Był on jeszcze ciągle zemdlony, Michał tłukł zioła w spiżowym moździerzu, a Nanno wyciskała sok z tych ziół na ranę chorego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.