La San Felice/Tom VI/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Brat Józef.

Klasztory prowincyj południowych we Włoszech, a szczególnie w Terra del Lahore. Abruzzach i Bazylikacie, do jakiejkolwiek należą reguły i jakkolwiek łagodna byłaby ta ustawa, będąc w średnich wiekach cytadelami wzniesionemi przeciwko najściu barbarzyńców, pozostały do naszych czasów warowniami przeciw napaściom, nie ustępującym w niczem barbarzyństwu średnich wieków: mówimy o rozbójnikach. Do tych gmachów przybierających jednocześnie pozór religijny i wojenny, przybywa się nie inaczej jak przez rodzaj zwodzonych mostów, przez spuszczane kraty, na ruchomych drabinach. To też z nadejściem nocy, to jest około ósmej wieczorem, bramy klasztorne otwierają się tylko albo na polecenia ludzi możnych, albo na rozkaz opata.
Jakkolwiek z pozoru wydawał się spokojnym, młodzieniec obawiał się zastać klasztor zamknięty. Ale mając tylko jedną noc na zrobienie zamierzonych odwiedzin i nie mogąc ich odłożyć do jutra, na los szczęścia puścił się w drogę. Przybywszy do San Germano o wpół do ósmej wieczorem z oddziałem wojska generała Championnet, zapytywał nie zsiadając z konia, czy nie znano pomiędzy Benedyktami góry świętej niejakiego brata Józefa chirurga i lekarza klasztornego, na co natychmiast odpowiedziano mu chórem błogosławieństw i pochwał. Brat Józef w dziesięciomilowym okręgu był podziwianym jako chirurg wysokiej zręczności i czczonym jako człowiek wielkiej miłości bliźniego. Chociaż do reguły należał tylko suknią, ponieważ nie wykonał ślubów i był tylko prostym braciszkiem, żadne serce więcej chrześciańsko nie poświęcało się boleściom fizycznym i moralnym ludzkości. Mówimy moralnym, gdyż właśnie tego brakuje księżom do spełniania ich misji braterstwa i pocieszenia; nie będąc bowiem sami ani ojcami ani mężami, nie postradawszy nigdy żony ani dziecka ukochanego, nie znają zupełnie języka ziemskiego jakim należy przemawiać do serc osieroconych. W cudownym wierszu Wirgiliusz mówi przez usta Dydony, że łatwo mieć współczucie dla cierpienia któregośmy sami doznali. Otóż w tem sympatycznem współczuciu Bóg umieścił osłodę boleści moralnych. Płakać z cierpiącym jest to pocieszać go. Księża zaś mający wyrazy na wszystkie cierpienia, dla największych nawet rzadko łzy znajdują.
Inaczej miała się rzecz z bratem Józefem, o którego przeszłości nic nie wiedziano; przybył on pewnego dnia do klasztoru i w zamian za swoją sztukę prosił o gościnność.
Propozycję brata Józefa przyjęto, gościnność była mu udzieloną, a wtedy nietylko swoją naukę ale i serce, duszę, całą swoją osobę poświęcił nowym współbraciom. Nie było bólu fizycznego ani moralnego, któremuby w dzień czy w nocy nie przyniósł pociechy lub ulgi. Na cierpienia moralne miał słowa płynące z głębi serca. Można było powiedzieć że sam był ofiarą tych wszystkich cierpień, które balsamem łez pocieszał, balsamem danym nam od Boga przeciwko boleściom które bez niego byłyby śmiertelnemi, tak jak nam dał środki przeciwko truciźnie. Względem fizycznych cierpień był równie uprzywilejowanym od natury jak był uprzywilejowanym od Opatrzności odnośnie do boleści moralnych. Jeżeli nie zawsze powiodło mu się wykorzenić zupełnie, zawsze umiał je złagodzić. Królestwo mineralne i królestwo roślinne, zdawało się iż powierzyły mu swoje najskrytsze tajemnice celem niesienia ulgi, cierpieniom materjalnym. Jeżeli chodziło nie o te długie, straszne choroby niszczące z czasem organ i sprowadzające śmierć powolną, ale o jeden z tych wypadków gwałtownie źródło życia wyczerpujących, wtedy brat Józef stawał się cudownym operatorem. Lancet, narzędzie zgubne w ręku innego, w jego stawało się narzędziem zachowawczem. Dla biednych zarówno jak dla bogatych używał wszelkich ostrożności jakie odkryła nowożytna nauka, aby złagodzić wprowadzenie żelaza do rany; odgadł je wszystkie i zastosował. Bądź wyobraźnia pacjenta, bądź zręczność operatora, chory witał go zawsze z radością i kiedy brat Józef przy łożu boleści rozkładał nieznane narzędzia, zamiast uczucia przestrachu, promień nadziei budził się w biednego chorego duszy.
Wreszcie wieśniacy z Terra del Lahore i z Abruzzów, znający wszyscy brata Józefa, określali go wyrazem doskonale malującym ich naiwną wdzięczność za jego podwójny wpływ moralny i fizyczny; nazywali go czarodziejem.
W dzień i w nocy, nie skarżąc się nigdy że mu przeszkadzano w naukowej pracy, lub że go ze snu zbudzano, wśród śniegów zimy, wśród upałów lata brat Józef bez skargi, bez zniecierpliwienia, z uśmiechem na ustach, opuszczał krzesło lub łóżko, zapytywał posłańca boleści: „Gdzie trzeba iść?“ i udawał się tam gdzie mu wskazano.
Oto człowiek do którego przybywał młody republikanin. Bo jego płaszcz niebieski, trójgraniasty kapelusz ozdobiony kokardą trójkolorową, wyraz twa rzy spokojny i wojowniczy zarazem, gdyby nawet młodzieniec nie przybył ze sztabem głównodowodzącego, łatwo dawały poznać w nocnym wędrowcu oficera armji francuzkiej.
Ale z wielkiem jego zdziwieniem zamiast zamkniętych bram klasztornych, jak się spodziewał, zastał je otwarte, a dzwon, ta dusza klasztoru, jęczał żałobnie.
Zsiadł z konia, przywiązał go do żelaznego kółka, okrył swoim płaszczem z troskliwością prawie braterską jaką jeździec ma dla swego wierzchowca, zalecił mu spokojność i cierpliwość, jak gdyby koń był osobą rozumną, przestąpił próg, wszedł do klasztoru, postępował długim korytarzem i prowadzony światłem i oddalonemi śpiewami, doszedł do kościoła.
Tam oczekiwał go żałobny widok.
Na środku chóru, trumna okryta suknem białem i czarnem stała na wzniesieniu; na około chóru, w stallach modlili się zakonnicy; tysiące świec paliło się na ołtarzu i na około katafalku; od czasu do czasu zwolna brzmiał w powietrzu żałosny jęk dzwonu.
Śmierć to weszła do klasztoru a wchodząc zostawiła drzwi otwarte.
Młody oficer przybył aż do chóru, a na szelest jego kroków, na odgłos ostróg, nikt się nie obrócił.
Z coraz większym niepokojem przyglądał się wszystkim tym obliczom; gdyż pomiędzy modlącymi się nie znajdował tego którego szukał. Nakoniec z kroplami potu na czole, z drżeniem w głosie, zbliżył się do jednego z tych mnichów, co podobni do senatorów rzymskich, niewzruszeni na swych krzesłach zdawali się opuszczać myślą ziemię aby duchem swym towarzyszyć zmarłemu do nieznanych krain, dotknął palcem jego ramienia i zapytał:
— Mój ojcze, któż to umarł?
— Nasz święty opat, mnich odpowiedział.
Młodzieniec odetchnął.
Potem, jak gdyby potrzebował kilku chwil na opanowanie wzruszenia które umiał tak dobrze tłumić w piersi że na twarzy nigdy się nie malowało, po chwili milczenia wzniósł wdzięczne spojrzenie w-niebo i rzekł:
— Czy brat Józef jest nieobecny, czy też chory że go nie widzę w waszem gronie?
— Brat Józef nie jest ani nieobecny, ani słaby; jest w swojej celi gdzie czuwa i pracuje, co jest także modlitwą. Potem mnich zawołał nowicjusza: — Zaprowadź tego nieznajomego do celi brata Józefa.
I nie odwróciwszy głowy, nie spojrzawszy na tych do których przemawiał, mnich zaczął śpiewać psalmy i w nich się zatopił. Co do niewzruszoności, ta nie opuściła go ani na chwilę.
Nowicjusz dał znak oficerowi aby szedł za nim. Obadwaj weszli w korytarz, na środku nowicjusz wszedł na schody okazałej struktury, wydające się jeszcze okazalszemi przy drżącym blasku woskowej świecy przez młodego chłopca niesionej od którego wszystkie przedmioty niewyraźny i ruchomy pozór przybierały. Przeszli razem cztery piętra cel; nakoniec na czwartem piętrze chłopiec zwrócił się na lewo, poszedł na koniec korytarza i wskazując drzwi nieznajomemu:
— Oto cela brata Józefa, powiedział.
Młodzieniec na drzwiach wskazanych przeczytał te słowa:
„W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka: W samotności człowiek przemawia do serca Boga“.
— Dziękuję, powiedział do nowicjusza.
Ten oddalił się nie dodawszy słowa, przejęty już tą obojętnością klasztorną, przez którą zakonnicy sądzą okazywać oderwanie się od spraw świata, a która tylko ich nieczułość dla ludzkości wskazuje.
Młodzieniec stał nieruchomy przy drzwiach i z ręką na sercu jak gdyby tłumiąc jego bicie, patrzył za oddalającym się chłopcem i zmniejszającym się zakresem światła na ciemnym i ponurym korytarzu.
Nowicjusz zszedł powoli ze schodów nie obróciwszy ani razu głowy za tym kogo wprowadził. Odbicie świecy jeszcze przez chwilę ukazywało się na murach, blednąc coraz więcej i nakoniec znikło zupełnie; przez krótką chwilę słychać było jeszcze jego powolne kroki na stopniach schodów.
Młodzieniec na którym silne sprawiły wrażenie te szczegóły życia klasztornego, nakoniec zapukał do drzwi.
— Proszę wejść, powiedziano głosem donośnym na który zadrżał młodzieniec, tak głos ten ożywionym swym akcentem różnił się od wszystkiego co tu widział i słyszał.
Otworzył drzwi i stanął na przeciw pięćdziesięcioletniego prawie człowieka, ale nie zdającego się mieć więcej nad czterdzieści. Jedyna zmarszczka, zmarszczka zadumy rysowała się na jego czole, ale ani jedna nitka srebrna, jako zwiastun starości, nie jaśniała w bujnych, czarnych włosach, gdzie trudno było odszukać śladu tonsury. Z prawą ręką wspartą na trupiej głowie, lewą przerzucał karty książki którą czytał z zajęciem. Lampa z osłoną oświecała ten obraz wyróżniając go w kręgu światła, reszta izby była w półcieniu.
Młodzieniec zbliżył się z otwartemi ramionami, czytający podniósł głowę patrząc ze zdziwieniem na wytworny mundur nieznany mu, ale zaledwo ten co go nosił stanął w miejscu oświetlonem, dwa okrzyki wydarły się z ust dwóch tych ludzi razem:
— Salvato!
— Mój ojcze!
Był to w istocie ojciec z synem, którzy po dziesięciu latach rozłączenia znów się widzieli, a zobaczywszy się rzucili w swe objęcia.
Czytelnicy nasi prawdopodobnie w nocnym wędrowcu poznali Salvatę; ale może w bracie Józefie nie odgadli ojca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.