Latarnia czarnoxięzka/I/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ IV.
HISTORJA SAWKI.



Mamże wam powtórzyć ją wyrazy i stylem jakimi poczciwy wieśniak opowiadał? Ciężko by wam było jéj słuchać panowie czytelnicy, nieprzywykli do tak długiéj a tak prostéj powieści. Lubicie wy prawda kury, ale kiedy wam je kucharz przyprawi truflami, podleje sosem i do niepoznania ubierze po swojemu, tak, że kura będzie się mogła nazwać pulardą i niedosmakujecie się w niéj kwoczki kuséj, która wczoraj jeszcze wesoło grzebała na śmiecisku. To się właśnie dzieje i z powieścią, lubicie prostą powieść z wiejskiego śmieciska, która jeszcze wczoraj była żywa i trzepotała skrzydłami; ale trzeba ją wam ubrać, przyprawić, smak jéj zaostrzyć. Pojmując to dobrze, postanowiłem dla waszéj zabawki, zepsuć mojém opowiadaniem, prostą Sawki historją.
Sawka Karpowicz (takie było nazwisko jego rodu, bo i chłopi je mają z przeproszeniem Jaśnie Wielmożnych) Sawka urodził się we wsi Hrabiego Gronostajskiego, leżącéj na naszym wesołym i urodzajnym Wołyniu, który ubrany w zielone gaje i złocone łany, przecięty rzekami i strumieniami niebieskiemi, wygrzéwa się spokojny na słońcu, nie kłopocząc o swoje jutro, wycinając zielone gaje, rozsypując złote ziarno swych łanów i dając zarastać rzékom swoim i stawom.
O! na Wołyniu to życie, tu szlachetka jaki taki, jeździ, jé, pije, ubiéra się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcéj niż cały klucz gdzieindziéj. —
Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi. — Biédny Sawka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie ciemne i smrodliwe, wydziérają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom, jak na szyderstwo, że się dobrze mają i miéć powinni.
W staréj chacie, stojącéj na końcu sioła, nie daleko paradnéj karczmy bogatego arendarza, ujrzał dzień biały i ujrzawszy zapłakał Sawka, bo przeczuł życie nędzy, pracy, znoju i ciężkiego poddaństwa. Matka jego Hrypina leżała sama na mizerném łóżku, w chacie, wszystkich tego dnia wygnali na pańszczyznę. Był to czas żniwa i kosowicy; mąż poszedł z kosą, brat z siérpem, siostra z przewiąsłami na jarzynny łan, dzieci pozabiérali na pastuszków, do ogrodu pańskiego i Bóg wié gdzie. Jedno tylko pozostało, co jéj wody podawszy, gdy ją bóle wzięły, pobiegło po starą Czyżychę. Czyżychy przecie Ekonom na pańszczyznę nie wygnał, bo jéj i Ekonom się obawiał trochę, choć się do tego nie przyznawał.
Stara Czyżycha była czarownicą, babą lékarką, płaczką na wszystkich pogrzebach, swachą na wszystkich weselach, kumą na wszystkich chrzcinach. Bez niéj się nic dobrego i nic złego w wiosce nie stało.
Kto z nią żył zgodnie w wiosce, dobrze mu z tém było, kto ją zaczepił, ruski miesiąc popamiętał. Bo Czyżycha nasyłała płaksy na dzieci, kręciła zawiertki w zbożu, osypywała — miała choroby i nędzę na swoje posługi — a komu licha nawarzyła, to się z niego łatwo nie wyskrobał. — A komu drużbą Czyżycha, to go w najcięższym razie wspomoże. — Chłopak od Hrypiny pobiegł po Czyżychę.
Zastał ją na progu chałupy, co stała pod Cerkwią starą, siedziała znachorka na progu, podparłszy się ręką pod brodę, suszyła ziele jakieś na słońcu. A jak postrzegła chłopca z daleka, nim słowo powiedział, odgadła z czém przyszedł.
— Dobry deń matko!
— Dobry deń synku — Do Hrypiny pewnie chcesz mnie prowadzić. Jéj to już czas byłoby rodzić, bo donosiła syna do pory — powiédźcie że zaraz idę.
A chłopiec jak stał, tak ze strachu i podziwienia wrył się i niewiedział co począć; aż mu Czyżycha powiedziała —
— Nie stój Parchomie, i nie wyszczérzaj zębów, a ruszaj nazad do chaty, bo tam matce, wody niéma komu podać, pewnie Ekonom wszystkich wygonił w pole, ta i na łąki.
I chłopiec zawrócił się, pobiegł do matki i krzyczącą w bólach pocieszał.
— Nie turbujcie się matuniu, Czyżycha zgadła żeście słaba, i oto już tu idzie — tylko co jéj nie widać.
Aż za chwilę z garnuszkiem pod pachą, z pękiem ziela różnego w ręku, wtoczyła się Czyżycha i do łóżka słabéj przyszła.
— Dobry deń matko Hrypino, rzekła, syna rodzicie, pociechę na stare lata — Da Bóg będą chrzciny, ta i miód! Niefrasujcie się, nic wam nie będzie. Ciężko to rodzić paniom białym, co w sobie dzieci duszą, siedząc a wzdychając za stołem, ale nam, choć z tém łatwiej! Żeby czego jak tego! Jest kowal kowalicha, to będzie tego licha! Ale złe przysłowie, bo dzieci Boży dar, i pomoc i pociecha na starość —
I tak mówiąc, żartując, kadząc, uwijając się, śmiejąc, dodając odwagi biédnéj Hrypinie, Czyżycha przyjęła na świat przychodzącego Sawkę.
— A co niemówiłam, że syn będzie! zawołała. Dał Bóg syna matko! cieszcie się.
I podała dziécię obmyte Hrypinie, która je pobożnie pobłogosławiła; a chłopaka pchnęła na łan skarbowy do ojca, aby mu dał znać o synie. —
— Niech się ojciec u Ekonoma wyprosi, powiedziała, ta i przyjdzie gotować się na chrzciny. Choć to jeszcze u was przednówek, bo za pańską pszenicą ledwieście sobie pewnie kopę zielonego żyta pochwycili na kaszę; ale trzeba się zastawić u żyda, byle sute chrzciny wzprawić dla syna. Już taki postawi Hryćko krupniku i miodu, i oleju wybije, bo to post, będziemy jedli i pili za zdrowie trzeciego chłopca, jak pili my i jedli, za tamtych dwóch, co się zdrowe chowają.
— Gdzie nam tam na chrzciny stać, słabym głosem powiedziała Hrypina — ciężéj to teraz jak bywało. Dawniéj z roku na rok co zeszło, teraz i sukmanę na przednówku przedali za chléb i kartoflami ledwie dopędzili do nowego żyta —
— Cicho — przerwała stara — cicho! nie skarżcie się, a bądźcie dobréj myśli — Jakoś to będzie. Dał Bóg syna, to da i na syna. Ot, i ja tam od siebie przyniosę, i u was się co taki w bodni znajdzie i arędarz pokredytuje, na to co tam Pan Bóg z pola da — A taki będą wesołe chrzciny.
To mówiąc kręciła się baba, koło Sawki, który krzyczał w niebogłosy, jakoby wymawiał matce, że go na świat biały wydała, gdy jéj o to nie prosił.
Tymczasem nadszedł ojciec z łąki z kosą na ramieniu i z płaczem radośnym syna wziął na ręce.
— Nu, dał wam Bóg trzeciego, powitała go Czyżycha, cieszcie się Hryćku, a pocałujcie Hrypinę. Tęgi chłopak, kiedyś was wyręczy, a wy będziecie jedli spokojnie kaszę za piecem. Idźcie tymczasem bić oléj, ta i po wódkę poszlijcie, bo się tu nie obejdzie bez niéj. A nie żałujcie na chrzciny.
— Kiedyż bo ciężko matko Czyżycho, ozwał się Hryćko —
— Oj, nie gadajcie tego, przerwała mu stara. Wy to zawsze lubicie się skarżyć, a takić to żyjecie jakoś. Jest na polu, będzie w stodole i na stole — nie pomrzemy z głodu; ot i ja wam coś przyniosę pobiegnę.
I wyszła, a Hryćko pozostał, ale nie z założonemi rękoma koło łóżka; poszedł zaraz w drugą stronę szukać po kątach i wyciągać gdzie co było lepszego, aby uczcić chrzciny, swojego trzeciego.
A choć we wsi było dość pusto, bo kto nie wyszedł w pole na łan pański, to na swój wyruszył, uciekając z chaty, aby go choć o pół dniu Ekonom do jakiéj roboty nie wygnał, wkrótce do Hrypiny zbiegać się zaczęły stare sąsiadki, i młodsze z pola nawet, którym szczególny fawor Ekonoma dozwolił tego. Biegły jedne z życzeniami, drugie z radami, te pożyczały czego brakło, tamte w robocie pomagały wesoło, i zaruszało się w pustéj chacie, ożyło, zakipiało gwarem.
Cóż dopiéro gdy z zachodzącém słońcem, powróciła gromada z pola! Dopiéro to toczył się kto żył do Hryćkowéj chaty. I było tak aż do chrzcin, i dzień jeszcze po chrzcinach bo sute były, a wódki na wódki na nich nie brakowało i popili się kto żyw był, nawet gumienny, łanowy, wójt, pop, diak i starosta cerkiewny.
Otoż jak przyszedł na świat Sawka, który urodziwszy się płakał, płakał przy chrzcie gdy się wszyscy śmieli, płakał ciągle, choć mu się jeszcze uśmiechało wszystko i pełna pierś matki, wróżyć zdawała dostatnie życie.
Mamyż mówić jak się wychował? Jestli wychowanie jakie, wyobrażenie wychowania u naszych wieśniaków — Co umieją, czém są, tém się stają, sami o tém niewiedząc, i bez pracy tych co ich otaczają. Świat im się daje poznać, uderzając ich w oczy całą nagością swoją, potrzeba pracy, konieczność cierpienia, nie słowy, ale rzeczą przychodzi do ich serca —
Zaledwie pierś matki wyschłą porzucił i czołgać się począł, chłopak zdany na ręce mało co starszéj siostry, lub brata, wygrzéwa się w piasku lub błocie przed chatą, razem z kurami domowego śmieciska i starą lochą gospodynią podwórza. — Często krzykiem i płaczem okupuje on kawałek chleba, zimny kartofel, któren zgłodniałemu nie prędko matczyna ręka podaje. Często o krómkę spleśniałą walczyć musi z równie głodnemi psem i kotem, uczy się wzywać litości i niedarować swego. — Wydziéra matce płaczem, zwierzęciu napastnemu siłą. Lecz oto rośnie chłopię na słońcu, na dészczu, na wygrzanéj ziemi, mimo niedostatku, mimo głodu, rozrasta się jak roślina, któréj ziarno ma tyle siły, że jéj z ziemi niepotrzebuje i karmi się potężnie na wydmie piaszczystéj. — Ledwie powstał na nogi, nie może zostać bezużytecznym w chacie; większy już jego kawałek chleba, większa miska strawy, ale tuż praca, tuż obowiązki zaraz. Jeszcze na niepewnych kołysze się nogach, już pasie gęsi na wiejskim wygonie, już pilnuje cieląt, które szukają zielonéj trawy w burzanach dzikiego bzu, za wśią rosnących, już ojcu nosi dwojaczki w pole, już w chacie tysiące posług czynić musi. I nie zapłacze dziecina od znoju i pracy, chyba go psy nastraszą, chyba mu się garnki potłuką i matka obije i ojciec za czuprynę podgoloną wytarga. — Już mały, a potrzebny i rozum mu rośnie z siłami.
Patrzcie co umié Sawka, choć on chłopięciem takiém ledwie, jakie u panów chodzi z niańką na paskach. — W Cerkwi żegna się i czołem bije, gdy wiodą zmarłego z bochenkiem chleba na białéj trumnie, on rzuci garść piasku pod koła wozu, gdy pan przejeżdża, on się do ziemi pokłoni, aż długiemi włosy proch przed nim zamiecie; on wié gdzie wypas wolny, gdzie szkoda, on zna wieś i chaty, on poznał miary, on odróżni swoje bydełko od cudzego, swoje siedmioro owiec od sąsiednich choć i te i te czarne i kudłate, on wié drogę do siół sąsiednich, do lasu, do karczemki na rozdróżu, gdzie ojciec często przesiaduje. — A w głowie chłopca już obrazy świata i wyobrażenia obowiązków ułożyły się porządnie i wybiły dobitnie na wieki. On już dójrzał nieodrosłszy od ziemi, on wszystko wié i niczego nie ciekawy wkrótce, a wszystkiego zazdrośny. A nikt, nikt, nie powiedział mu jeszcze co dobre, co złe; on dobre tłumaczy korzyścią, a złe cierpieniem, posłuszeństwo strachem, miłość potrzebą. O biédne, stokroć biédne dziécię i dziwujecie się potém, że z seciny wyrastających samopas, dziko, jak chwasty pod płotami dzieci, wyrośnie dziesięć ostów i pokrzyw? Dziwcie się raczéj, że same osty i pokrzywy nie rosną.
A jednak kwitną i róże dziko, kwitną i lilje wonne wśród chwastów. Bo Bóg dobry i gdzie nie uczą ludzkie usta, tam uczy we śnie, uczy marzeniem, uczy przeczuciem, Aniół stróż, duch Boży i przychodzą im cnoty do serca, jak nasiona niebieskich kwiatów, nad wody, niewiedziéć z kąd, nie wiedziéć jak! Nieraz prawda, sto razy, na kielichu będzie kropla błota, na liściu plama rdzawa; ale jak się błotem nie umazać, rdzą nie zarazić, rosnąc w błocku na rudawinie. Darujcie im plamy!
Tak rosnął Sawka z drugiemi dziećmi, grzejąc się na progu chaty, póki się nie zerwał na nogi. Jeszcze czasem macierzyńskie oko zajrzało na dziecinę, póki chodzić siły nie miało, ale i wtedy poczęła się praca; i wtedy już nieraz pilnował Sawka schnącéj na słońcu pszenicy, hreczki, prosa, od ciekawych kur i jędycząt. A choć siły niemiał odpędzić natrętnego nawet wróbla, to krzyczał, póki kogo silniéjszego nie wywołał z chaty. A potém gdy począł chodzić, już był ojcu i matce posługą — udźwignął dwojaczki, mógł dzbanek przyniéść z wodą, ognia w garnku pożyczyć od sąsiada.
I zaraz myśléć począł, a piérwsze co się w małéj głowie jego pomieściło, — było: trzeba na chléb pracować.
Z tą myślą rosnął postępując od straży gęsi, do pastuszenia cieląt, wyganiania owieczek, do chwili wielkiéj, chwili wyjścia na człowieka, gdy został poganiaczem u pługa i trzaskał z bicza za kluką bron skarbowych.
Sawka był jednym z najroztropniejszych chłopców we wsi, z oczu jego biła pojętność i ta żądza ciekawa nauczenia się czegoś, stania się użytecznym. Nigdy nie zaleniwiał, nigdy nie zapragnął spoczynku, nigdy się nieodkradł od pracy, zawsze był do niéj gotów, z uśmiéchem, z poskokiem.
W wolne chwile, on dumał na progu chaty o jutrzejszéj robocie, lub budował te młynki na wezbranych strumykach pośród drogi, któreście nieraz może po wsiach widzieli. Kochali téż rodzice najmłodsze dziécię; ale kochali po swojemu, nie po naszemu. Większą kromką chleba, tłuściejszą miską strawy, liczbą kartofel tłumaczyła się ta miłość rodzicielska, która inaczéj objawić się nie mogła. Rzadki był uścisk matki, rzadszy pocałunek ojca, a najrzadszy wzgląd na młode lata, gdy szło o pomoc w pracy. Ale gdy zasypiał, przykryła go matka swoją świtą, ojciec sprawił buty za ostatni grosz i białą uszył sukmanę naszywaną sznurami z kapturem, w któréj Sawce było; jak się czerwonym pasem podpasał, tak wesoło, że się śmiał nieustannie idąc do Cerkwi, w Cerkwi saméj i powróciwszy jeszcze, gdy już chowali białą sukmanę i zdjęli kraśny pas. —
I tak szły mu te szczęśliwe lata młode — już w pracy ciężkiéj na wiek, przecięte tylko niewielą, przyjemnościami. Ale jak było, było mu dobrze i nie skarżył się.
Tak Sawka, dobiegł lat kilkunastu i został chłopakiem liczącym się w chacie, potrzebnym. Już się rodzicom wypłacił, matce za chwilę boleści, ojcu za pas i sukmanę. —
Dotąd wesoły był i raźny, ale niedługo, niedługo; bo téż Bóg nasłał na chatę ciężkie lata. Naprzód zmienił się dawny Ekonom, który jakkolwiek ciężki, dawał się przecie ubłagać włóczebném, kwatérką, czarnymi oczyma dziewcząt i pokłonami panów gospodarzy. Hrabia właściciel wioski, wyjechał nagle, zostawując rządy chciwemu Pełnomocnikowi, któren zaraz pozmieniał podręcznych i nowy uciążliwszy jeszcze niż kiedy, porządek wprowadził. Niedość że nie było karbów, tabelli i pańszczyzny, nie dość że dni kobiéce nie liczyły się za nic, że prządki w dzień szły do Rządcy na folwark, nie dość że trzeba było wychodzić z chaty, gdy szarzało na dzień, czekając nie raz świtu w polu; ale jeszcze potworzono daniny i osypy nowe, któremi przemyślny plenipotent zwiększał swoje dochody.
Padła na całe sioło żałoba i nastały dni okropnego ucisku. Nikt skarżyć się nieśmiał, bo któż nie wié, co skarga podwładnych? Za skargę wyciśniętą nadużyciem, karzą gorzéj niż za nieposłuszeństwo, niż za swawolę i bezprawia — łatwiéj darują złodziejowi, niż temu co się śmié skarżyć, choć Bóg widzi, że nieraz wytrzymać trudno, niepodobna!
Nowy Ekonom, jak zwykle nowi, począł od chłost niemiłosiernych, od zaszczepienia grozy i wpojenia posłuszeństwa. Było czy nie było za co, on bił i bił od rana do wieczora. A gdy który do Rządcy poszedł i poskarżył się, to Rządca poprawił jeszcze po Ekonomie — Pan był daleko, Bóg wysoko, jak mówi proste przysłowie, a rosa oczy wyjadała.
W chacie Sawki nie było mołodycy hożéj coby uśmiéchem wyciśniętym strachem, Ekonoma poskromić mogła, nie było dostatku, którym by się dał ująć; siemja nie wielka, a gnali ich bezustanku. Starszego brata zajęli na pastuszka do owiec i odebrawszy go, choć za to nie odliczali ani pańszczyzny, ani dni letnich, ani kop, ani czynszu, jeszcze go chacie karmić kazali. Drugi brat chodził już za pługiem jako tako na swojém polu, to téż nie postał w chacie dnia jednego. Ojciec raz wraz szedł do pracy, matka podobnie — ledwie się czasem jeden Sawka zostawał u wygasłego ognia, zimną strawę roznosząc na cztéry strony, ojcu, matce i braciom! Ciężkie było życie, a wzdychając podoływali mu jednakże, tylko starszy brat bity co dzień we dworze, popuścił głowę i ręce, pobladł, zachorzał, zakaszlał, zachrypiał, słabnął chodząc za owieczkami — i w jesieni umarł.
Jak umarł, to mu zbili z cztérech opółków trumienkę i przedali pas, żeby dobrodziejowi za pogrzeb zapłacić, i popłakała matka i zadumał się ojciec i zawodzili na pogrzebie wiodąc go na mogiłki, a gdy pochowali, zapili, powzdychali, postawili krzyżyk w głowach, położyli kamień na nogach, posadzili brzozę na piersi, ta i zapomnieli o Parchomie —
— Tak mu było przeznaczono! mówiła Hrypina płacząc — A ojciec powtarzał —
— Pójdziemy i my za nim!
A stara Czyżycha, co się jeszcze włóczyła nałajała ojcu i matce.
— Porzućcie narzekać — Bóg dał, Bóg wziął, a kto jemu życia skrócił, ten odpowie za niego. Wam jeszcze dwóch zostało, nie każdy i tyle ma — nie zakładajcie rąk, otrzyjcie oczy, ta do roboty.
Tak się i stało, w tydzień, przy pracy, przy doskwiérających trudach, musieli biédacy zapomniéć o starszym synu. — A na miejsce najstarszego, wzięto średniego z chaty, choć ojciec trzy razy ze łzami prosił Ekonoma, aby mu go zostawił, choć dziesięć razy matka podchodziła do Ekonomowéj i wyniosła z domu do ostatniéj kury, do ostatniego lnu dziesiątka. Ekonomowa gładziła ją pod brodę, brała podarki, obiecywała instancją do męża, a dla tego chłopaka nie puszczali. Gdy Hrypina ostatni raz z próżnemi rękoma przyszła na folwark, zbyła ją pani Wolska kwaśną miną i na tém się skończyło. Hrypina milcząca, z suchemi oczyma powróciła do chaty. W chacie rady dać sobie nie było można, nie było nie raz komu jedzenia zgotować, gdy gospodarza i gospodynią wójt wypędził, a jeden Sawka pozostał, jeśli i tego nie użyto jeszcze. Hryćko chodził zasępiony, blady i siadywał w progu chaty patrząc w milczeniu na mogilnik, któren widać było na wzgórzu, między brzozy i dębami, najéżony krzyżami i posypany mogiłkami.
A Czyżycha, która się jeszcze włóczyła pocieszała ich po swojemu, wyschłą kiwając, ręką przeciw dworu.
— Było dobre, nastało złe, przejdzie złe, dobre będzie. Nie wiekować tu jemu, nie stanie Ekonoma, a taki chłop chłopem zostanie.
— Ależ matko nie wytrzymamy! mówił Hryćko —
— Ej wytrzymacie i przetrzymacie jego szepleniła stara. Wierzcie mnie, przebyła ja wiele. Byli tu już różni — pamiętają ludzie pijaka Litwina i łotra tego, co to go pan uwolnił, a z chłopa, kapotowym zrobił, co się znęcał nad nami, jakby nie nasz był. Wzięli taki djabli obudwóch a my zostali. —
I szła daléj pocieszać, léczyć, babić, swatać i zawodzić z płaczkami.
Tymczasem miesiące za miesiącami płynęły, a ludziom się nie polepszało; owszem widno było spójrzawszy po wsi, jak w niéj rządy sprawiano.
Nie te to już było sioło co przedtém, z białemi chatami, z ryczącém, tłustém bydełkiem, z wesołym ludem, który raźny, ochoczy do pracy, biégł na hulankę niedzielną, do karczmy i białemi świtami, krasnemi pasami, sutemi czapkami, popisywał się w Cerkwi. — Chaty czarne i okopcone stały gdzieniegdzie waląc się i przechylając w tę i ową stronę — bydło chude, wymęczone, słabe, wracało z paszy z wciągniętemi bokami, ludzie smutni chodzili w powszedni dzień i święto w czarnych koszulach, w odartych świtach. Niedziela nie gromadziła ich do Cerkwi, bo się wstydzili pokazać w niéj ze swojém ubóstwem, nie szli téż ze skrzypki i cymbałami do karczmy, bo i pohulać za co nie było; ale gwałcąc dzień święty, musieli nieboracy, gdy im czasu w tygodniu robić co sobie nie zostawiono; biédz na swoje pola i sianożęci. Chudoba wypadła, owce wilcy wychwytali, świnie wystrzelali w szkodzie, drób wyszedł na podarki, ludzie chorzeli i marli — pusto było na siole. A dwór nie zważał na to i Rządzca co był najechał na folwark dwóma jednokościstemi szkapami, czwanił się teraz w koczobryku piątką koni w krakowskich chomontach. Ekonom co się przywlókł na mizernéj kobylinie, wioząc za sobą na wołowéj furmance żonę z blademi dzieciakami i zielony kuferek lekki bo pusty, jeździł teraz nejtyczanką, trzema gniadoszami i palił zalibocki tytuń z piankowéj fajki.
Lecz wróćmy do Sawki. I Sawka stracił wesołość przy pracy nad siły; ale nie skarżył się przed rodzicami, bo widział, że oni temu nie winni i rady nie dadzą, pracował z niémi, stękał z niémi, pomagając im i w robocie i w żalach. Był to już chłopak dorosły, co sam wiódł pług na pole, sam jechał do lasu, nie raz starego ojca wyręczył.
Ojcu téż już chorzało się i głowa posiwiała i niegolona porosła broda i plecy się pochyliły i nogi drżały. Matka także nieboraczka złamała się w pracy ustawicznéj, zestarzała i kaszlała, jak Parchom, a za kaszlem mówić często nie mogła. I nie było już Czyżychy, coby jéj ziela jakiego pić dała, bo starą Czyżychę wywieźli na mogiłki i pochowali, gdzie prosiła, pod starym dębem, zwanym dębem Iwana. A ten Iwan był to sławny niegdy bogacz na wsi, ale dawno temu pomarł, kiedy mu już stary dąb wyrósł nad głową; tylko go jeszcze przecie wspominali, bo był bogaty jak pan i gdyby był chciał to by był wioskę zakupił, tak miał wiele piéniędzy pozakopywanych w ogrodzie, w chacie, w stodole — I znaleźli ich trochę po śmierci, a resztę gdzieś tak ukrył, że nie mogli natrafić. Kopali synowie, kopał dwór, ale napróżno. —
Otoż tam i Czyżychę, koło niego pochowali, bo była jego rodu, z téj saméj chaty, która zubożała nareszcie i upadła tak, że pole pustką zostało i dwór je sobie zasiéwał, zostawiwszy tylko z łaski kawał ogrodu staréj Czyżysze.
Ojcu staremu, przychodziło nieraz na myśl ożenić którego syna; ale starszy przy dworze był u owiec pastuchem, a młodszy choć i lata miał jak trzeba, to ciężko go było ożenić bez pomocy dworu, bo chata podupadła, a na wesele to taki zawsze trzeba i na wódkę i na korowaj i na podarki i dla popa i na wszystko. Wesela nie zbyć wiatrem i słowem. A tu bardzo a bardzo zdałaby się młoda synowa w domu, bo Hrypina, chrypiła i kaszlała coraz to gorzéj i sąsiadki nie raz z litości, strawę przychodziły gotować, bo ona leżąc większą część roku, nie zdążała nawet tego.
Jednego wieczora słyszał Sawko, jak do ojca do chaty, wszedł stary sąsiad Jurko — siedli na ławie pod piecem i zaczęli rozmawiać po cichu.
— A co to będzie z nami? rzekł Jurko, toć to Hryćku kumie, co godzina to nowina, coraz gorzéj a gorzéj — A pókiż tego będzie —
— Sam Pan Bóg wié póki —
— Nu, czas żeby się to skończyło, daléj nas pogubi ze szczętem psia wiara Lach bez sumienia —
— Nie gadajcie tak głośno, znajdzie się co posłucha i do dworu poniesie —
— Bierz diabeł i dwór i donosczyków, ozwał się Jurko, nie długo już panowanie ich się skończy.
— Nu, to jak.
— Nie wiécie co zrobił łysy? (tak zwali Ekonoma.)
— Mało on narobił.
— Wczoraj tak obił Denisa Pilipowego, że się położył i pewnie nie wstanie. Będzie sąd, zjadą z miasta, ta i powiémy co on tu wyrabia —
— Oj! oj i bardzo go nastraszycie, odparł Hryćko — licho go nie weźmie! Wytrzęsie połowę trzosa, co go nabił przez ten czas jak się nad nami znęca, zapłaci i wysiecze na nowo, tych co przeciw niemu poświadczą.
— Nu, niechaj choć zapłaci — rzekł Jurko —
— A jak będzie goły, gorzéj nas będzie darł, odparł Hryćko — Uważaliście że teraz taki zwolniał jak poszył się i śpi dłużéj i na polu nie siedzi jak dawniéj. Niechaj no zholeje, będzie znowu taki diabeł jak był.
Jurko pokiwał głową i zamilkł.
— A kto wié, może my go wysadzim.
Hryćko westchnął.
— Niedoczekanie nasze.
— Poprobujem, rzekł Jurko, niech no cała gromada panom Sądowym zacznie śpiéwać, co tu było, co z nami wyrabiał, jak się znęcał, jak zdziérał; taki oni nie dadzą mu tu rządzić. Wszakże i niedaleko w Hrehorowie, było tak kubek w kubek z Ekonomem i wypędzili go.
— Poczekajcież, niechaj Denis umrze.
— Już ja nikomu śmierci nie życzył, rzekł Jurko, i Denis mnie krewniak, a niechajby umarł, bo by wioskę wybawił i my o nim jak o Dobrodzieju wspominali.
Gdy to mówili, wpadła z płaczem Pilipowa zawodząc.
— Oj dziécież ty moje, oj synkuż ty mój, na to ja ciebie hodowała, na to ja ciebie karmiła, na to ja pielęgnowała, żeby stara po tobie płakała —
— Co wam? spytał Hryćko.
— Oj! zapłakała stara, Denis mój, Denis.
— Zachorzał, ta i wyzdrowieje, rzekł Hryćko —
— Oj! niechorować już jemu, wołała matka, a zdrowemu leżéć w czarnéj ziemi.
— Umarł! krzyknął Jurko chwytając się z ławy.
— Oj biédnaż ja sierota, bez mego gołąbeczka, bez mego sokolika, bez mego Denysa! bez mego syna! Oj! biédnaż ja stara, z kijem mnie i z torbą w świat. Już chata upadła, już my poprzepadali.
— No! no, nie frasujcie się Pilipowa, rzekł Jurko, nie da wam Bóg zginąć, ot dawajcie znać do Popa dobrodzieja, taż to waszego syna pobił Ekonom i on z poboju umarł.
— Cała wieś widziała, szlochając i zawodząc, mówiła stara, bili go do krwi że się z ziemi zbity podniéść nie mógł, i położył się zawlókłszy do chaty, i nie wstał.
— Także i gadajcie matko i idźcie do popa, bo jak go schowają, to przepadnie wasza krzywda —
I w chwili cała się wieś poruszyła, choć to był wieczór, jęli starzy gromadzić się pod karczmę i szeptać po cichu — Zmawiali się jak mieli mówić na śledztwie. Stary Jurko rej wodził między najzawziętszemi nieprzyjaciołmi łysego, nie mógł mu on darować jednego kańczuga, któren spoczął mu na grżbiecie niewiedziéć za co — choć pracował równo z drugiemi.
I Wójt poszedł dać znać do dworu do Ekonoma o śmierci Denisa. A Ekonom przestraszywszy się pobiégł do popa, prosząc aby go pochował. Wprzód jednak dobiegła z płaczem stara Pilipowa i o wszystkiém Xiędzu doniosła. Xiądz odmówił pogrzebu — Napróżno Ekonom prosił, próżno ofiarował podarek, Pop nie dał się pokonać. Łysy szarpiąc resztę włosów, zły jak djabeł wyleciał z plebanij i popędził na folwarek. Na folwarku piekło, hałas, krzyk. Rządzca wali wszystko na Ekonoma i stawi mu się groźno. Niéma rady, potrzeba gromadę przekupić, aby nic nie mówiła na śledztwie. Choć noc, choć słotna pora, bieży łysy pod karczmę. Kwaśno mu się zrobiło, gdy ujrzał pod wsią lud kupami gromadzący się i szepczący po cichu, domyślił się, że na niego się umawiają.
Jak nie swój wszedł do pustéj izby gościnnéj i posłał Wójta po ludzi — Gromada przyszła w ponurém milczeniu — Ekonom nie wiedział jak począć; ale złagodniał jak baranek, nie klął, nie rzucał się, nie piorunował, nie posyłał z diabłami.
— Dzieci moje, rzekł.
— Dobry z ciebie ojciec — szepnęli starzy w dumie —
— Zrobił tu się przypadek —
Milczeli, on potniał i czerwieniał mówiąc.
— Denis Pylipiuk umarł. Nu, umarł to i wieczny mu odpoczynek. Co dziwnego, chorował dwa tygodnie i skończył. A tu szalona ta Pilipowa do mnie się uczepiła, że ja go pobił. A jak ja jego bił? Toż wy wiécie wszyscy, ja go tylko trącił, on dawno był chory, jabym się był bał go ruszyć — A pop zły na mnie, że ja jemu nie pozwalam was obdziérać moje dzieci i mówi że go nie pochowa. — Trzeba śledstwa, będzie śledstwo — A wy moje diteńki powiécie prawdę świętą, chorował, umarł. Ekonom nikogo nie bił, nie zabijał, i jemu nic nie zrobił!
Skończył, wszyscy milczeli ponuro — Nareszcie Jurko wyszedł i pokłoniwszy się chciał cóś gadać — ale Ekonom mu przerwał.
— Nu, teraz wódki dla gromady! Hej! arędarz, daj wódki!
— Bardzo dziękujemy, rzekł Jurko, nie potrzeba nam waszéj wódki i waszéj łaski —
— Co ty chamie?
— Nie gniewajcie się, mówił Jurko — Skończyło się wasze panowanie, a co było i jak było, to powiémy, poświadczym wszyscy i krzyż pocałujem na to — Ot tak — płakali my, zapłaczecie i wy i wasze dzieci.
Ekonom chciał grozą, ale się pomiarkował, że to by jeszcze gorzéj było i znowu w prośby. Ale gromada, którą Jurka przykład ośmielił, głucha była na wszystko, a łysy próżno przepiwszy wódką do nich, gdy żaden usty nietknął nalanego kieliszka, jakby się wszyscy pić zarzekli, nazad uciekł do dworu.
Ale nie w ciemię bity, wyprawił zaraz Ekonomowę z dziećmi do gromady. Tu już inaczéj poczęła Jéjmość, i niezgorzéj, bo zaklinaniem, że tego więcéj nigdy nie będzie, że ona mężowi dawno mówiła, iż bić tak nie trzeba, że ona się wstawiała, prosiła za niémi — Nakoniec zawołała —
— Nie gubcie mnie i dzieci moich, zlitujcie się nad niémi niebożętami — Ja wam przysięgam, że mąż nietknie żadnego — Nie gubcie dzieci.
Aż wyszedł Hryćko i rzekł.
— A jak on nasze dzieci pogubił? A jak mego Parchoma na mogilnik wyprawił pracą i biciem. Mało my was prosili, nie gubcie naszych dzieci? Mało my chodzili do dworu i płakali a nic nie pomogło?
I rozeszła się gromada po wsi, a Ekonomowa z płaczem powróciła na folwark. Co tam była za scena, nie opiszę, cała noc przeszła na wymówkach, narzekaniach, przeklinaniach, bezsenna, straszliwa, jak kara za przestępstwo. Bo wiedział Ekonom, że w najszczęśliwszym przypadku, usunięty zostanie opłaciwszy się dobrze, doktorom, asessorom, i całemu Sądowi, i odarty, miejsca nie znajdzie prędko. Chléb to więc jego i dzieci, uchodził mu z ręki.
A po chatach szepty były i narady, zmawiali się starzy, jak i co mówić mieli, co kto wiedział, teraz wyniósł i wyrzucił i przypomniał, by winnego potępić. —
W świetlicy Pilipiukowéj, na górze, leżał zmarły Denys na środku, a matka zawodziła w kącie siedząc, ojciec stary płakał w progu, siostry ociérając oczy fartuchem gotowały coś przy wpół wygasłym ogniu. Pełna chata starych bab, które wchodzą i wychodzą, a w sieni szepczą z sobą kiwając głowami. Na stole flasza zielona z wódką, i raczą się staruchy, do łez rozczulając.
I Sawka wybiegł z chaty, ścieżką mimo studni i gruszy wdrapał się na górę, wszedł do chaty, stanął w progu; spójrzał na posiniałą twarz Denysa, aż mu się brat przypomniał i łza się potoczyła na rękaw świty. —
— Płakać i weselić się, rzekł w duchu, jeden umarł, a wszystkim lepiéj będzie! tylko żal staréj matki — I nasza tak płakała Parchoma, gdy go wieźli na mogilnik. Sława tobie i dzięki Denysie, bo ty umarłeś, żeby nas wybawić z ucisku, i będą ludzie w sto lat chodzić na twoją mogiłę a ciebie wspominać —!
I wyszedł po cichu, wracając zamyślony do chaty, w któréj tylko stara matka jęczała na łóżku, niemogąc już powstać, tak była osłabła. —
Nazajutrz koło południa, dzwoniły pocztowe kołokolczyki na drodze od miasteczka; ludzie powybiegali; jechali panowie Sądowi (jak ich nazywają pospolicie) z czerwonemi kołniérzami; i naprzód stanęli przed arędarzem dla rozwiedzenia się o słuchach chodzących. Tu ich otoczyło zaraz chłopstwo, ze skargami. Jurko stary przodkował; a gdy go spytał jakiś tam otyły urzędnik, z czego Denys umarł, odpowiedział w brew —
— Z poboju!
Wszyscy za nim drapiąc się trochę w głowy ciszéj lub głośniéj, powtórzyli — Z poboju. I Sawka co tam był przypadkiem dodał półgłosem także:
— Jak mój brat Parchom.
— Oj! Ekonom bo to, Ekonom, kończył Jurko, skórę z nas zdziéra — Od lat dwóch czy trzech jak tu siadł, my do siebie niepodobni. Chudoba wypadła, my zubożeli; a mało to ze zgryzoty, a mało to z głodu popuchłszy wymarło?
Śledstwo zajechało na folwark i tegoż dnia rozpoczęły się badania. Obejrzenie ciała okazało, że pobój świéży mógł się do śmierci przyczynić, chociaż zdało się i być mogło (doktór dał się zapłacić) że zmarły, umarł z nagłego napływu krwi do górnych trzewów i rodzaju apoplexij, mającéj przyczynę w usposobieniu jego, nie w tym przypadku — Tak ni czarno ni biało, osądził niemiec doktor, któren zebrawszy krocie, na urzędzie swym powiatowego lekarza, jeszcze się nie wahał przedawać za kilka rubli — Zeznania gromady, która pokonać się nie dała, ani ofiarami wódki, ani zaklęciami i prośbami Ekonoma, cale inny obrót dały rzeczy. Okazało się z nich, tyle nadużyć w zarządzie majątku, tyle ucisku, tyle bezprawiów, iż natychmiast Rządzcę, który ręce od wszystkiego umywał i walił wszystko na Ekonoma, zmuszono do odmiany podręcznego.
Wielka była radość gromady i cała wieś weseliła się przy pogrzebie Denysa, na którym tylko matka biédna z kilką krewnemi trzymając się trumny zawodziła. Reszta śpiéwała i hulała i hulała w karczmie. Wzięto podpiskę z Pana Ekonoma, iż więcéj nigdzie nie wejdzie w służbę, póki śledstwo nie zostanie skończoném; i gdy lud biédny szalał, on wyjeżdzał już z wioski. Na widok jego wózka, wybiegła zgraja kłaniając mu się nisko, prześpiéwując, szydząc, a cymbalista ze skrzypkami do wrót ostatnich za sioło go przeprowadzali.
Po tym wypadku, czy się Rządzca zląkł, czy się już do sytości napasł, ale i on zwolniał. Przyjął młokosa za Ekonoma, któren latał cały boży dzień i całą noc za mołodycami i dziéwczętami i pokoju im niedawał. Z tego śmieli się tylko obojętni małżonkowie, ojcowie i bracia.
Sawka dorastał i jemu już zaczynało chodzić po głowie o ożenieniu, i przed Cerkwią w Niedzielę i Święta, stawał a przeglądał przechodzące dziewczęta — Czuł że mu lubo było, choć popatrzéć na krasawice. — I wabił je uśmiészkiem i zaczepiał słowami i chwytał nadybawszy sam na sam, po chłopsku całując przemocą.
A we snach marzyło mu się nieraz o jakiéjś dziewczynie, któréj nigdy nie widział, wysokiéj, silnéj, rumianéj, wesołéj, z którą szedł do Cerkwi — I marzyło mu się szumne wesele. —
Aż się powyuczał piosnek, żeby ulżyć sobie i śpiéwał je za pługiem idąc, za radłem, za broną; a w niedzielę odpoczynku, to szukał oczyma téj pięknéj dziewczyny, która mu się raz wraz we śnie marzyła — Było ich wiele pięknych na wsi, ale takiéj nie było. I nie bardzo go piekło w serce, że nie znalazł téj, któréj szukał; za pracą, za niedostatkiem, nie było czasu myśléć bardzo o dziéwczętach. Jednakże coraz a coraz częściéj snuły mu się po głowie i przed oczyma. Co ich dawniéj nie widział prawie, to teraz spotykał wszędzie.
Jednego razu, a był to prażnik we wsi, Sawka z dwóma innemi, nahulawszy się do wieczora w karczmie, do któréj żydek przemyślny, aby oderwać od kanonu, sprowadził niekosztowną muzyczkę; — wyjrzawszy że mrok pada, wyjéżdzał na nocleg. Pozbiérali swoje konie i śpiéwając wesoło, aż się pieśń daleko po rosie rozchodziła, w piękną noc xiężycową wyjeżdzali w las, na dolinę. — A choć im było tęskno swoich porzucać na hulance, jednakże jechali chłopaki, bo konięta głodne, prosiły się na paszę, a nazajutrz trzeba było jechać z transportem do Uściługa, gdyż Hrabia zażądał piéniędzy od p. Rządzcy, a p. Rządzca nie czekając sannéj, odstawiał zboże przedane żydom.
Jak wyjechali chłopcy w pole, a potém ku lasowi, porzuciwszy za sobą, gwarliwą i śpiéwającą a napiłą wioskę, która się jeszcze ruszała jak we dnie; gdy ich dobiegły śpiéwy mołodyc i brzęk cymbałów, żal się hulanki zrobiło — I jeden do drugiego mówili — Niechajby konie za sianem przeszłoroczném tę noc postały. Ale wyjechali, to i jechali daléj w las.
Na zielonéj dolinie, otoczonéj brzozami i dębami, pozsiadali z koni, popętali je, wykrzesali ognia i rozłożyli sobie suszy. Tu, gdy się konie pasą, parobcy gadają i śmieją się a Sawka z niémi.
— Taki bo, co żal to żal prażniku, rzekł jeden.
— Eh, dodał drugi, my tu, a tam moja Maryna z kozakiem dworskim hasa!
— Dałbyś jéj pokój, zaśmiał się Sawka, ona z ciebie drwi, jéj kozaczy sełedec zajechał w głowę, a o tobie ani myśli. Jeszcze kozak psia wiara, gra na teorbanie, ta i śpiéwa, to jak jéj zacznie różne tam swoje pieśni dudlić, dziéwczysko samo nie wié, jak do niego za pieśniami lgnie. Tak to wszystkie dziéwczęta.
— Nu, nu, a taki będzie moja, rzekł piérwszy —
— Tém ci gorzéj, przerwał Sawka, bo ty jemu nie sobie weźmiesz żonę.
— A, no zobaczemy!
I pomilkli. Po chwili ozwał się drugi —
— Oj! tam hulają!
— A tobie żal taki hulanki —
— Jak nie żałować, ta to jeden prażnik w roku —!
I słyszeli, (bo nieopodal to było odewsi) śpiéwy dalekie i wykrzyki pijanych.
— Niewytrzymam, krzyknął zrywając się piérwszy, mnie się zdaje, że ja słyszę kozaczy głos!
— A to wracaj na wieś!
— Tak i będzie — odpowiedział parobek — jednego konia zostawię, a drugiego wezmę i pojadę —
— Właśnie my to twojego będziemy pilnować —
— Dam porcją —
— To co innego.
— A chcesz Sawka drugiéj porcij, rzekł drugi, popilnuj i moich, a ja wrócę także.
— Niechaj tak będzie — a jak mnie wilcy z końmi zjedzą —
— Ej, teraz wilki nie straszne —
I rozśmiawszy się parobcy, na konie i nazad do wsi. Sawka w lesie został sam jeden. Przyrzucił gałęzi na ogień, ukrążał tytuniu do fajki, położył się i dumał sobie — Wiatr szeleszczał w dąbrowie, sowy hukały — kiedy niekiedy rżały konie, trzeszczała susz na ognisku, a wśród nocnego milczenia przerywanego tylko temi głosy lasu i ognia, z daleka słychać było prażnik sielski, jak śpiéwał, jak hukał, jak szumiał.
Dwie drogi szły mimo doliny, na któréj Sawka pozostał, jedna w las, druga do Hryhorowa, trzecia do Biesiadek po za krzakami, między dąbrową a łąką. — I temi dwóma wracający goście z prażniku, przechodzili raz wraz i śpiéwali mu, aż chłopcowi te śpiéwy do serca dojmowały, bo sam jeden noclegował, gdy wszyscy hulali.
Jeszczeż kiedy pijany głos staréj kumy lub opilca dziada, przerwał nocną ciszę nocną, to Sawka podniósłszy tylko głowy, posłuchał i pokiwał nią. Ale kiedy, zaleciała do niego piosenka miłosna, z kaliną, z zuzulą, z tęsknotą za miłym gołąbkiem, ze łzami, z rucianym wiankiem, nucona głosem mołodycy lub dziewczyny, któréj biała chustka migała w oddaleniu, to mu tak serce biło, tak się wyrywało, że by był oddał co miał do ostatniéj świty, aby tam pohulać z niémi, posłuchać śpiewu i popatrzéć w czarne oczy. — Ale daléj, daléj rzadsze były głosy wracających, znać ci co mieli wracać, przeszli, a reszta nocowała we wsi u krewnych, kumów, swatów — lub pod ławą u arendarza. — I Sawka drzémać począł, a ogień gasnąć.
Nagle krzyk go doleciał; krzyk przeraźliwy. Porwał się — ucichło. I znowu bliżéj ten sam krzyk — krzyk kobiéty — Sawka kija wyłamał i na nogi — Stoi, czeka. Trzeci raz, wyraźniejszy, okropniejszy, tuż po za krzakami, dał się słyszéć ten sam głos, bez wyrazów, wołający pomocy.
Sawka wybiegł na drogę.
Xiężyc świécił nad ługami, na których biała para się unosiła — Między ługiem a dąbrową szła drożyna górą; na drożynie postrzegł Sawka, dwa cienie migające i zbliżające się ku niemu. Jeden biały, czarny drugi — Szybko leciała dziewczyna, szybko ją gonił mężczyzna. I poznał Sawka, że to nie był parobek, bo się za nim jak jaskółce ogon, dwie cienkie poły sukni zwijały, i czarnemi, cienkiemi nogami dybał jak żuraw. A dziewczyna w białéj chustce na głowie, z rozpuszczonym na wiatr fartuchem, podniesionemi rękoma, biegła, biegła — I coraz bliżéj był mężczyzna, coraz okropniéj krzyczała kobiéta. Sawka stał w krzaku ukryty; a serce mu biło, silniéj niż na piosenkę i ściskał kij w ręku, że go mało nie zgruchotał. —
Prawie przed samym już Sawką, dognał mężczyzna kobiétę, pochwycił za fartuch silnie i zatrzymał wołając.
— Taki bo nie ujdziesz — latawico!
A dziewczyna wyrywając się krzyczała i wołała to matki, któréj nie było, to ojca, to braci, jak szalona —
— Puszczaj, puszczaj, krzyknęła —
— O! teraz ty moja, zawył mężczyzna —
A Sawce krew pobiegła do głowy i wyleciał z krzaku z pałką, a z tyłu zabiegłszy gruchnął w łeb jegomości, ten w chwili puściwszy kobiétę, zaczął krzyczéć sam pod razami kija, którym go nieżałując ręki obrabiał Sawka. Dziewczyna podbiegła kilka kroków stanęła i patrzała w milczeniu — a dognany nie bronił się, tylko prosił, w ręce całował i płakał.
Sawka go poznał, ale poznawszy Ekonoma do którego miał żal nie jeden, jeszcze lepiéj raz rozpocząwszy okładał. Wkrótce téż Sawkę Ekonom wypraszający się rozpoznał także i jął mu grozić. Ale chłopiec śmiał się — Wreszcie puścił biédaka ochłostanego i kazał mu wracać do wsi. Gdy się to dzieje dziewczyna stoi w milczeniu i patrzy —
— Zkąd ty, pyta jéj Sawka — nie nasza?
— Z Hryhorowa —
— Jak tobie imie —
— Naścia.
— A czego ty sama —
— On mnie od karczmy pognał w pole, a z pola ja uciekła aż tu, a tam matka została się i swoi. Teraz strach do domu powracać i do was, bo on gdzie przydybie na drodze.
— Ja ciebie odprowadzę?
— Bądź łaskaw — A ty z kąd? dodała dziewczyna.
— Tutejszy —
I tak mile w uszach parobka dźwięczał głos dziewczyny, że zabywszy o koniach w dolinie, poszedł z nią aż do wsi. A idąc do wsi przypatrzył się jéj dobrze i naśmiał się wesoło i nażartował. I czy to że noc była, czy że mu się tak przydało, wszystko mu się zdało, że to była ta sama, którą widywał we śnie, choć jéj nigdy nie widział; tylko młodsza, cieńsza — Bo Naścia miała ledwie lat piętnaście, smukła jak brzoza, czarnooka, rumiana, tak była piękna jak jaka pani! I gdybyś jéj twarz włożył na białe ramiona pańskie, nie powstydziłyby się jéj żadne; takie miała czarne oczy, takie usta maleńkie, taki nosek cieniuchny, takie kosy długie i miękkie. —
Już byli blisko wsi, a jeszcze Sawce wracać się niechciało. Aż spotkali rodziców, którzy jéj płacząc szukali, bo była jedynaczka i bardzo ukochana u nich. Z początku ojciec wpadł na nią i na Sawkę, ale gdy ten opowiedział wszystko, a dziewczyna przypomniawszy strach, zawodzić zaczęła, tuląc się do matki, to dziękowali mu serdecznie, że dziecko od złego człowieka wybawił i ojciec prosił Sawkę na miarkę. Ale on odmówił, bał się o konie swoje i zaraz wrócił do nich.
Nieraz się jeszcze obejrzał za piękną Naścią, poskrobał w głowę, myśląc o Ekonomie, nim przybył na dolinę. Na dolinie ogień wygasł, że ledwie kilka węgli zostało. Rozdmuchał go parobek niespokojny, bo koni nie widać było i myślał że je najrzy jak ognia rozpali. Ale próżno dmuchał i dokładał, oświéciła się cała dolina, koni nie widać, niéma —
Nie żarty — Sawka w gąszcz, po śladach, przez łomy — I tam ślady i tu ślady, nie wiedzieć gdzie iść, świéżo nałamane gałęzie, udeptana ziemia i pęta porwane leżą na murawie —
Widocznie byli tu złodzieje —! Ale jak gonić za niémi? za czém? — Sawka rozmyśliwszy się pobiegł do wsi — zastał jeszcze hulankę w karczmie, krzyknął do swoich, pochwytali konie i rozbiegli się na wszystkie strony za zgubą. —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.