Latarnia czarnoxięzka/I/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ III.
STAŚ ROZWIĄZAŁ ZAGADKĘ — PANI PUŁKOWNIKOWA.



Nazajutrz, bo już dłużéj wytrzymać nie mógł, Staś wybrał się do Hrabiostwa. — Wczorajsze wątpliwości ustały, nadzieja wstąpiła znowu do serca; lekki i wesół wsiadł do powozu, a chociaż prędko jechał, zdało mu się, że nigdy nie wlókł się tak powoli. Był to piękny dzień jesienny, jeden z tych dni pogodnych i ciepłych, które przypominają wiosnę i tak miłe są dla wielu. Niebo blade ale jasne i pogodne nie miało jednéj chmurki na sobie, wiatr wiał od wschodu, szerokie łany zieleniły się zbożami już rozesłanemi po ziemi, zieleniały jeszcze dęby, gdzie niegdzie czerwieniły osiny; złotemi liśćmi resztkami świéciła leszczyna. Jakaś spokojność była w naturze, która przed snem zimy głębokim, drzémać, jak starzec u komina, zdawała się. Nie była to wiosna zapraszająca na ucztę życia, ożywiona, gwarna, wesoła, co dzień zieleńsza, co dzień bardziéj rozkwitła; była to jesień choć spokojna i pogodna, ale zawsze smutna, obiecująca zimę na jutro, zimę obumarłą w białym całunie śniegowym. We wsi, którą Staś przejeżdżał, znać także było jesień, najwidoczniéjszą na chacie wieśniaczéj, w którą wnosi dostatek na chwilę. Otwarte stodoły pełne były zboża, i z za dachów wyglądały świéżo pokryte stértki. — Gdzieniegdzie młócili już wieśniacy, żyto i pszenicę, na ratę podatkową, na spłacenie zaległości arędarzowi, na osyp pański. Chaty strojne były w dostatek jesienny. Na ich dachach żółte dynie dójrzewały na słońcu, niżéj w festonach wisiał nanizany na sznury tytuń; gdzieniegdzie snopki lnu, kłosy żółtéj wyglądały kukuruzy. Z ogrodów wykopywano kartofle, wycinano kapustę, wybiérano spóźnioną fasolę. Gorsi gospodarze w pół wysypany owies zwozili jeszcze z pola; lepsi wracali z pługami od ziembli. —
Ludzie i bydło weselsze było niż na wiosnę, bo nie głodne. O jak to smutno pomyśléć, że ludzie głodni być mogą i dla tego smutni! — Nawet wróble zbiérając po drodze rozsypane ziarna świérgotały weseléj, niż w piękne dni wiosenne; dni piękne, zachwycające, ale nie dla chłopka, co je przebywa o głodzie, nie dla wróbla, co się musi robaczkami karmić tylko. —
Staś jadąc spoglądał na wszystko, myślał o wszystkiém, o biédnym chłopku i o wróblu, i o sobie i o Hrabinie. Nagle, jeszcze nie dojechawszy do pałacu, wstrzymany został znajomym głosem, który go powitał. —
Bon jour.
Obudził się — i ujrzał kilka osób, wyszłych na przechadzkę, dla skorzystania z pięknego dnia jesieni. Naprzód szła Hrabina, za nią Alfred z Hrabią, powolnie posuwającym się z powodu otyłości, na końcu Miss Fanny i Mlle Rose. —
Staś wysiadł z kocza, powitał ich i odesławszy konie, połączył się z niémi.
— Niebyłeś pan nigdzie — spytała go Hrabina, po chwilce, nigdzie w sąsiedztwie?
— Nigdzie — rzekł Staś — cały prawie wczorajszy dzień, zajęły nam interessa — Skończyliśmy zgodą nasz process z Przebendowskiemi.
— Bardzo winszuję — szepnęła Hrabina, c’est autant de gagné.
— Cóż to? co? spytał z tyłu idący Hrabia.
— Panowie, ozwała się Hrabina, skończyli zgodnie z Przebendowskiemi.
— A! a! winszuję! A kiedyż piéniądze?
— Na kontrakta —
— Pan tedy będziesz na kontraktach? spytał Hrabia. —
— Zapewne, odpowiedział Staś — muszę cóś zrobić z częścią piéniędzy przypadającą na mnie —
Hrabia chwilkę się zamyślił i zawiązał węzełek na chustce.
— A przytém, dodał — pan nigdy nie był na kontraktach, warto zobaczyć nasze Dubno, nasze zabawy — mamy bale, wieczory tańcujące, kassyno, pikniki, koncerta.
— Państwo będą w Dubnie? spytał Staś —
— Zapewne, odpowiedziała Hrabina.
— Bardzo bym tego pragnął —
— Zaprezentujemy pana w naszém towarzystwie, rzekł Hrabia, n’est ce pas Comtesse.
— Koniecznie, odpowiedziała Hrabina. Ale nim się doczekamy Dubna i kontraktów, co jeszcze od nas daleko, porobiemy tu znajomości w okolicy. Po wyjeździe pańskim od nas, Pułkownikowa niezmiernie mnie prosiła, abym pana do niéj przywiozła. Elle tient à faire Votre connaissance dodała śmiejąc się i poglądając na Alfreda, który zamyślony bawił się łańcuszkiem od zégarka. Gdybyśmy dziś do niéj pojechali?
— Wyśmienity projekt, rzekł Hrabia, pójdziemy piechotą tym czasem, a konie nas napędzić mogą, poślemy po konie.
Staś milczał.
— Ten projekt się panu niepodoba? spytała Hrabina.
— Jestem na rozkazy.
Hrabia odwrócił się i wysłał służącego po konie, tymczasem całe towarzystwo szło daléj; a że nie prędko nadejść miały powozy Hrabiego, Staś tymczasem dla zmęczonych ofiarował swój powóz.
— Właśnie o to prosić miałem, rzekł Hrabia zatrzymując się, bom się już tą przechadzką umęczył — Alfred siądzie ze mną pojedziemy naprzód i oznajmiemy pani Pułkownikowéj gości.
Hrabina nic nie powiedziała; a projekt zrobiony, w chwili uskuteczniony został, z wielką radością Stasia, który pozostał sam na sam z Julją; nie liczył bowiem Miss Fanny, bo ta szła powoli z tyłu ze swoją wychowanką i rozmawiała z nią o botanice, zrywając resztki kwiatków jesiennych.
Zaledwie na staje byli od nich, Hrabia z Alfredem, Hrabina jakby nagle przypomniała sobie, obróciła się do Stasia i spytała —
Eh bien, a tajemnica pańska, którąś mi miał wytłómaczyć?
— Moja tajemnica?
— Tajemnica pańskiego zgubionego serca — j’en suis curieuse.
— Nieśmiém być posłusznym — odpowiedział Staś — I proszę pani, chciéj rozważyć jeszcze, chciéj pomyśléć czy koniecznie każesz mi ją wyjawić. Nie biorę odpowiedzialności na siebie, a lękam się gniewu.
— Więc to cóś bardzo strasznego? spytała Hrabina, śmiejąc się i rumieniąc.
— Dla mnie przynajmniéj i strasznego ważnego — chciałbym powiedziéć i lękam się —
— Trochę odwagi — gdzież to biédne serce się podziało — ?
— Zostawiłem je u państwa —
— W naszym domu? śmiejąc się mówiła Hrabina — nie pojmuję —
— Jeszcze nie pojmujesz pani — o! to już niepowiem więcéj; to dosyć mówić dla mnie —
I Staś spuścił głowę i zamilkł, Hrabina odwróciła się, spójrzała jak daleko od nich szła Miss Fanny, która w téj chwili zatrzymała się właśnie dla ślicznego ostu szafirowego rosnącego nad drogą — a potém patrząc w oczy Stasiowi, spytała.
— I nic mi pan więcéj nie powiész —
— Trzebaż wiecéj jeszcze —?
— Niceś mi pan nie powiedział?
Eh bien, odparł Staś, pani kazałaś, i jam nie winien, powiem wszystko — C’est vous Madame, que j’aime.
Hrabina cofnęła się krokiem i stanęła.
— Pan żartujesz?
Staś milczał; jéj i jemu silnie serce biło —
— Wiedziałem, rzekł po chwili, że pani nawet nieuwierzysz mojemu zuchwalstwu —
— A gdybym uwierzyła temu — odezwała się po cichu stłumionym zmienionym głosem Hrabina — do czegóż to nas doprowadzi —?
Odpowiedź była niezręczna, niepomyślana, i wyrwała się Julij, w piérwszéj chwili bez zastanowienia; odpowiedź ta łącząc w jedném my Stasia i ją, i spoglądająca na przyszłość, dostatecznie powiadała, co czuła Hrabina. Więcéj jeszcze, jeśli być może więcéj, mówił głos drżący, smutny, nagle z wesołego zmieniony.
Staś nie wiedział co począć daléj i jak ze swego położenia korzystać, dopiéro po chwili milczenia odezwał się z westchnieniem.
— Czyż w miłości nawet, trzeba patrzéć na jutro i rachować? czyż to uczucie samo za siebie nie płaci? pozwól mi tylko pani kochać, ja nic więcéj nie chcę — A przyszłość — któż ją zgadnie —
— Taka miłość niéma przyszłości — odpowiedziała Hrabina — Pan jesteś młody, nadto młody, ja złamana życiem, zestarzała na sercu — pan masz nadzieję, ja nauczyłam się żadnéj nie wierzyć — nie wierzyć nikomu.
— Nawet młodemu ognistemu sercu jak moje? zawołał Staś.
— Mniéj niż czemukolwiek bądź w świecie — mówiła Hrabina. Alboż pan się znasz, alboż pan możesz zaręczyć za siebie — Może być, przypuszczam, że dzisiaj, na chwilę uderzyło panu serce, żeś pokochał. Lecz czyż mnie kochasz? Nie — kobiétę tylko — Potrzebowałeś kochać — nie miałeś kogo i obróciłeś się do mnie. Kto wié, czy twoja miłość, nie jest obelgą dla mnie? Może ci któś powiedział, żem miała jednego, dwóch kochanków, może mnie kto oczernił i zachciałeś zrobić sobie ze mnie igraszkę — Nieprawdaż? przyznaj —
— O! myślałem dotąd, że pani lepiéj znasz ludzi, odparł Staś żywo — Gdybym tylko chciał miłości, byłbym ją znalazł dawno; jednakże czyste i wolne mam serce. Zrobiłem wybór, nieszczęśliwy dla mnie, ale nieuchronny — Możesz mi pani wierzyć lub niewierzyć — nie będę przysięgał, ale dowiodę, że kocham dwudziestoletniém sercem, całém, gorącém sercem młodzieńca —
Hrabina spójrzała mu w oczy, podała rękę w milczeniu i westchnęła. Staś do ust ją przycisnął. Powozy nadchodziły i Miss Fanny nadbiegła, pokazując bukiet nieśmiertelniczek i ostów.
W milczeniu długiém, spoglądając na piękną okolicę, wzgórza, doliny, gaje, dalekie wsie z trzykopulnemi cerkwiami, błyszczące stawy, wijące się po łąkach rzeczułki, na ruch wiejskiego gospodarstwa; dojechali do majątku, pani Pułkownikowéj Gorkowskiéj —
Na wzgórzu panującém nad okolicą, w pięknym niby-angielskim parku, stał dom a raczéj pałacyk pani Pułkownikowéj. Tuż za nim zielona łąka przerżnięta szerokim stawem, u którego końca szumiał murowany piekny, facjatą do domu obrócony młyn. Dziedziniec otaczały białe misterne sztachety z murowaną smakowną bramą. Na środku jego jaśniał klomb kwiatów, z którego teraz pozostało tylko, kilka zimnem wczesném powarzonych Dalij i astry. Cały przód domu zajmowała galerja, z piękną balustradą, a tuż nad dach zwieszały się akacje, których kształty piękne, dawały się rozpoznać, mimo że im już brakło liści.— Na prawo i lewo przystojne domki mieściły kuchnie i mieszkania officjalistów. — Czystość była wyszukana, bo nawet przed temi domkami gdzie bywa najczęściéj, choć trochę śmiécia na dowód jak u nas słudzy, potrzeby wdzięku czystości nieznają — wysypano było piaskiem i zamieciono.
Lekka kratka osłaniała drzwi wchodowe, a na niéj rozpięta vigne vierge, czerwieniała jesienną swą barwą.
N’est-ce pas, c’est bien joli?
Spytała Hrabina Stasia, który się pilnie przypatrywał wszystkiemu.
C’est assez joli — odpowiedział Staś — Wysiadali, a w ganku Hrabia z fajką ich spotkał.
— Alfred, rzekł, fait la cour à Madame ja sobie z fajką wyszedłem, żeby mu nieprzeszkadzać — Myśmy tu już od pół godziny.
— Bardzo wierzę — odpowiedziała Hrabina, bośmy niezmiernie długo czekali na konie.
Salon pułkownikowéj i całe wnętrze jéj domu, odpowiadało powziętemu o nich mniemaniu: Wiele było wykwintu i smaku nawet w urządzeniu wszystkiego — pachniało, jaśniało, dzwięczało, przymilało się tu wszystko, wyciągało ramiona, mówiło — kocham ciebie — Trochę tylko może za nadto było wszystkiego, nadto fraszek, nadto mebli, nadto stroju i przyboru, nadto wyrachowania i pretensij.
Wielki salon, z którego drzwi szklanne wychodziły na ogród, zastawiony był bardzo pięknemi meblami, obitemi niebieskim adamaszkiem. Tegoż koloru z białym, firanki i portjery; obicie białe w kwiaty, zakończone w górze festonami. Piękne piano Erarda — kilka stolików, dwie kanapy, krzesła, fotele, console, serwantki, stały po pod ścianami i wśrodku nawet salonu. Na stolikach pełno było xiążek, nót, rycin, fraszek ułożonych wdzięcznie, ale nie rzuconych od niechcenia, ułożonych widocznie.
Piękne statuetki na kominie marmurowym przeglądały się w zwierciedle, które nad niemi wstawione było. Dobrane barwą i rysunkiem dywany, zaściélały w znacznéj części podłogę. Bliżéj okien mnóstwo wazonów z kwiatami, ustawionych w dwa wonne klomby. Powietrze pełne było ich woni i woni nieznanych jakichś zapachów, dolatujących z dwóch przytykających pokojów.
Na wielkim stole przed kanapą, ogromny bukiet oranżeryjnych kwiatów, okrywał wazon staréj saskiéj porcelany przedziwnéj piękności.
Staś niemógł się wydziwić wytworowi i piękności tego salonu, urządzonego prawdziwie con amore, z uczuciem jakie tylko kobiéta potrafi wlać w ubranie mieszkania, z uczuciem którego nie zastąpi nigdy przepych, złocenia i kosztowności.
— Ta kobiéta ma czucie! rzekł do siebie mimowolnie Staś, wprowadzając Hrabinę.
We drzwiach spotkała ich Pułkownikowa, która na ten raz cale inaczéj wydała się Stasiowi, może dla tego, że ją pokochał za jéj dom i salon. Ubrana była świéżo, ale niewytwornie, wydawała się młoda, nawet zdawało się że nie miała pretensij. Z słodkim uśmiéchem przyjęła ich u drzwi i powitawszy Stasia kilką grzecznemi słowy, spuszczeniem oczu, ukłonem, powiodła Hrabinę do kanapy. Natychmiast zajęła się przyjęciem gości z największą troskliwością, przewidując kogo czém zabawi, co kogo zajmie, gdzie komu będzie lepiéj. Gdy podawano herbatę, wiedziała jak ją nalać dla kogo, jakie frukta podać komu. Nie zapomniała nawet że Miss Fanny, bardzo lubi winogrona i więcéj ich niż innym, angielce przyniosła. Wszystkich tém ujęła niewymównie, a sama tak zdawała się być szczęśliwa usługując swym gościom.
— Szkoda że zimno, rzekła po chwili, pokazałabym mój ogród państwu — wiele zyskał tego roku. — Ja tak lubię mój ogród. Nieprawdaż? obracając się do Stasia, że ogród to przyjaciel, to pociecha w samotności?
— O! zapewne, odpowiedział Staś, a przetwarzać swój ogród, upiękniać, dodawać w nim, przemieniać, staje się prawie namiętnością, i tak silnie zajmuje.
— Ja niewiem czybym żyła bez xiążki, bez ogrodu i kwiatków, odezwała się z westchnieniem Pułkownikowa. Kiedy kto sam jeden jak ja, bez przyjaciół, bez —
— Bez przyjaciół — przerwała Hrabina — możeż że to powiedziéć — a my wszyscy —
Pułkownikowa podziękowała wdzięcznie, ale tak jakby powiedziéć chciała — Toż to przyjaźń?
— Najlepsi przyjaciele, mówiła daléj, nie mogą być zawsze ze mną, zastępują ich xiążki, ogród mój, kwiatki. — Jeśli o kim to o nich powiedziéć można — ils sont d’un commerce sur. Prawda, uwiędnie czasem kwiatek, nie przyjmie się drzewo, znudzi xiążka — ale cóż nie więdnie i co nie nudzi?
Alfred, który gryzł gałkę złoconą swojéj laski, odezwał się z uśmiéchem —
— Jeśli pani niéma przyjaciół nad xiążki i kwiatki, to chyba dla tego, że niechce.
Pułkownikowa spuściła oczy, widocznie bała się Alfreda i ile razy przypomniała sobie bytność jego, traciła swobodę, lękała się ust otworzyć. Tak i teraz się stało, odwróciła się i podała Album Hrabinie, a Stasia po cichu prosiła aby zagrał na fortepianie.
— Dawno nie grałem, odezwał się Staś — zapomniałem wszystkiego, u wuja nawet niémam fortepianu —
— Jakże mi pana żal, odpowiedziała szybko Pułkownikowa podnosząc oczy na niego — Ja umiem czuć, co to jest niemiéć fortepianu — Gdyby się godziło być natrętną przy piérwszém prawie poznaniu, ofiarowałabym panu do użycia póki tu będziesz, wyborne piano Streichera —
Staś nie wiedział co na to odpowiedziéć —
— Wszak pan pozwolisz, abym mu je przysłała?
— Ale pani —
— Pozwól mi pan przyjemności usłużenia mu.
Staś zmięszany ukłonił się; Hrabina żywo poprawiła loki i wstała z krzesełka. Wdzięczności pełne spójrzenie Stasia, rzucone na Pułkownikowę pomięszało ją; wzięła za kapelusz i zabiérała się do odjazdu. Postrzegłszy to Pułkownikowa pobiegła za nią.
— Jakto? zawołała — tak prędko! już chcecie odjeżdżać? Ale to niepodobna — Ale to się niegodzi —
— Tak już późno —
— Ale tak blisko, i xiężyc świéci i droga tak dobra —
— Musiemy powracać.
— Zrobisz mi łaskę i zostaniesz na kolacją — n’est ce pas?
— Prawdziwie że niemożemy.
— Panie Hrabio — zawołała Pułkownikowa podbiegając ku niemu — zrób mi tę łaskę proś żony, aby pozostała z nami — nie daje mi się uprosić — może będziesz szczęśliwszy.
Hrabia, który sapał na krzesełku podniósł głowę —
Chère Julie, restons je vous prie. —
Hrabina z groźną minką obróciła się ku niemu —
— Zapominasz, że oczekujemy gości —
— A! a! c’est vrai, nieszczęściem.
— Ale panów, obracając się do Alfreda i Stasia, zawołała Pułkownikowa, nic nie nagli?
Alfred, który rad był pozostać skłonił się, Staś co chciał towarzyszyć Hrabinie, spójrzał się na nią. Julja dała mu znak, aby pozostał — Położyli więc kapelusze i podawszy salopy odjeżdżającym, wrócili do salonu.
Zmiérzchało już — Pułkownikowa podwoiła grzeczności, przymileń dla gości, rozbroiła nawet Alfreda, który ze wszystkiego i zawsze żartował, a na ten raz słodszym się stał niż kiedy.
Co do Stasia, ten po odjeździe Hrabinéj, ożywił się, zaczął mówić o muzyce, o literaturze, o kwiatkach, o ogrodzie i ani się spostrzegł, jak zupełnie ściemniało, a co gorzéj zachmurzyło się.
Czas było pożegnać Pułkownikowę, która tak wdzięcznie dziękowała Stasiowi za kilka chwil spędzonych w jéj domu, tak słodko spoglądała na niego, tak mile uśmiéchała mu się, że na chwilę zawróciła mu głowę. Biédny Alfred, bardziéj niż kiedy, myślał starać się o Pułkownikowę; i milczący siadł do powozu ze Stasiem. Staś go odprowadził do Hrabiostwa — Przez drogę oba milczeli, Staś o Hrabinéj znowu, on o Pułkownikowéj myśląc. Nadto było późno, aby wstąpić mógł Staś do Hrabiów; pożegnał Alfreda przed officyną i kazał jechać do domu.
Ciemność była prawdziwéj jesiennéj nocy, xiężyc jeszcze nie zszedł, chmury naciągnęły na niebo, dészcz lał potokami. Droga popsuła się zupełnie, w kilku godzinach jak to bywa na Wołyniu; glina lepiła się do kół, powóz zataczał i co chwila przechylał w wodomyje. Woznica zaledwie mógł po kałużach błysnących drogę rozróżnić; a podchmielony trochę, wziął się w lewo zamiast w prawo, i pojechał w ciemny gaj dębowy. Postrzegł to Staś, ale w ówczas dopiéro, gdy już nie czas było powracać nazad, kazał więc powoli jechać daléj, w nadziei natrafienia na wieś, dwór lub karczmę gęsto w téj stronie rozsypane. Obwinąwszy się w płaszcz, dumał tymczasem o swojej Julij i rozbiérał każdy jéj wyraz, z ostatniéj rozmowy.
— Miłość taka niéma przyszłości! powiedziała Hrabina i Staś z jakimś smutkiem miłym sercu, powtarzał sobie te słowa. Miłość to nie powszednia, nie codzienna, nie taka, jaką widujem i spotykamy co chwila — inna to miłość, dziwaczna, rozpaczliwa, bez przyszłości, smutna i straszna.
Któremuż z młodych ludzi nie zdaje się że jego miłość jest zupełnie różną od wszystkich poprzedzających i nastąpić po niéj mogących, któremu się nie śni, że jest bohaterem, że kocha na skalę olbrzyma i że z téj miłości excentrycznéj, wykwitną wielkie wstrząśnienia, wielkie rozkosze, jakich pragnie i potrzebuje do życia??
Tak było ze Stasiom — jemu się zdało, że osnuł sobie dziwaczną i pełną wzruszeń, pełną cudów przyszłość — on nie pojmował jeszcze ani siebie, ani swojego położenia. To co go powinno było przestraszać, przywiązanie ostatnie kobiéty przekwitającéj, przywiązanie natrętne, namiętne, rozpaczne, radowało go, uśmiéchało mu się — niedoświadczony pragnął wielkiéj miłości i cieszył się widząc jéj zawiązek.
Zabłysnęło światełko w dole, jedno, drugie, trzecie, dziesiąte, zbliżali się do wioski zbudowanéj na górach po nad stawem, w którym teraz odbijały się drobne okienka chat wieśniaczych. Powoli spuścili się wąwozem i stanęli u wrót zajezdnéj karczmy. Trzeba w niéj było noc przepędzić; ale wszedłszy wewnątrz Staś wolał już starać się przewodnika do domu, tak niepodobném zdało mu się zmieścić się w niéj z końmi i ludźmi.
Była to karczemka nie na wielkim trakcie, ale tylko dla wsi postawiona, od niepamiętnych czasów niezawitał do niéj podróżny. Sieni pełne były drew, połamanych wozów, starych sani, bydła, kóz, siana, stósów cegły i błota. Dészcz lał przez dach jak na podwórzu. Jedna wielka izba i mały alkierzyk, składały całą karczmę. — Liczna rodzina żydowska zajmowała prawie obie izby; o alkiérzu nie było nawet co myśléć, bo tam całe gospodarstwo żydowskie się ścisnęło, do koła dwóch łóżek betami wysoko przykrytych. Trzy żydówki kręciły się około pieczywa bułek, czwarta cedziła mléko, dwa bachury łaziły po podłodze, a jeden leżał w kołysce.
W piérwszéj izbie, oprócz drew, kupy kartofli, szynkownéj szafy, stoła, ławek, szeroko na izbę występującego pieca i komina, stały dwa żydowskie łóżka, warsztat tkacki i kilka beczek różnéj wielkości. — Za stołem chłopi pili i rozprawiali, jeden stary siedział nieco opodal, oparty na kiju.
Staś niepojmował, jak tu potrafi przenocować, zwłaszcza, że jedno wolne miejsce, w pośrodku izby zajmowała kałuża, z łaski dészczu przez dach i pułap przeciekającego, coraz powiększająca się. Wprawdzie chłopi pozdejmowawszy czapki usunęli się nieco i zostawili podróżnemu miejsce przy stole, ale na przedstawienia arędarza, aby się do domów rozeszli, żadną miarą, przystać nie chcieli, odwołując się do Stasia, że nie zechce ich wypędzać zapewne. i
Staś kazał im jeszcze dać wódki, w nadziei, że którego na przewodnika namówi — Próżném to jednak było, bo wszyscy zgodnie (z arędarzem) namawiali go, aby czekał do rana, gdyż po nocy i w dészcz, mógłby powóz połamać i konie pokaléczyć.
Wciągniono więc przez ciasne wrota koczyk, wyprzągłszy parę koni, urządzono jakokolwiek żłób i drabinę, a nasz podróżny zdecydował się łatwo przepędzić noc z chłopkami, którzy ośmieliwszy się, zaczęli mu opowiadać o swojéj biédzie, o swojém życiu, panach; arędarzu. — Jakkolwiek dla kogo innego, to opowiadanie nie miałoby może interessu, Staś je przyjął z wdzięcznością, wolał to niż posępne milczenie, noc całą bezsenną. Doléwał więc piwa i wódki, płacąc za pogadankę wieśniaczą i tak ich rozochocił, że w końcu stary oparty na kiju Sawka; podchmieliwszy sobie nieco; jął mu obszernie dzieje swojego życia opowiadać. Czemuż bym ich wam nie miał powtórzyć??





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.