Leśniczy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Leśniczy |
Podtytuł | Obrazek wiejski |
Pochodzenie | „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46 |
Redaktor | Jan Kanty Gregorowicz, Emil Skiwski |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zielona, malowana bryczka pocztowa zatoczyła się przed dwór magdziński; pan Mieczysław i pan Hieronim wysiedli z niej, ale nikt na ich powitanie nie wyszedł. Ciotka Anielci była na folwarku zajęta gospodarstwem, Kaliński do miasteczka za sprawunkami wyjechał i dopiero nad wieczorem miał wrócić.
Pan Mieczysław dość długo do drzwi kołatał, aż wreszcie dziewczyna w kuchni, usłyszawszy łomotanie, pobiegła mu otworzyć.
— Cóż to, pomarli wszyscy w domu?! — zapytał Winterblum.
— Niechże Bóg broni — odrzekła — żyją i w dobrem zdrowiu są.
— Gdzież pan?
— Pana niema.
— Niema?
— Pojechał wczoraj rano.
— Dokąd?
— Albo ja wiem? Pewnie do kolei, a od kolei Bóg go raczy wiedziéć, w świat...
— Co ty pleciesz? Przecież sam pojechać nie mógł, musiał go ktoś odprowadzić.
— Panienka pojechała z panem.
— Nie może być, na długo?
— Zkąd ja to mam wiedziéć? Pojechali i dość. Mnie nie opowiadali się, poco jadą.
— Gdzież jest starsza pani?
— W folwarku, niedługo tu przyjdzie.
— A któż rządzi?
— Pan Kaliński.
— Zawołajże zaraz pana Kalińskiego, moje dziecko.
— Nie zawołam, bo go niema.
— Jakto? pana Kalińskiego niema, czy i ten także wojażuje? Koniec świata, doprawdy!
— Pan Kaliński jest w mieście; maszyna się popsuła, musiał jechać dopasować tryby, czy coś takiego. Fornal Antek powiadał, bo ja tam do tego nie mam nic i o niczem nie wiem.
— Co o tem myślisz, panie Hieronimie? — zapytał mały człowieczek, po odejściu dziewczyny.
Pan Hieronim wąsami ruszył.
— Nic nie myślę — odrzekł — pewnie pojechali gdzie w sąsiedztwo, albo do miasteczka.
— Do kolei.
— To chyba na krótko, przecież Ludwik nie miał zamiaru.
— Nie rozumiem, co to znaczy.
Dopytywał ciotki, ale ta, informowana przez Anielcię, nie wiedziała prawdy. Powiedziano jej tylko, że wyjeżdżają do Galicyi do krewnych i że niedługo tam zabawiwszy, powrócą.
I ciotka Anielci i pan Hieronim wiedzieli, że pan Ludwik rzeczywiście krewnych w Galicyi ma, że jednak nie utrzymywał z nimi nawet listowych relacyj, przeto wyjazd ten obojgu im dość dziwnym się wydawał.
Winterblum nie kładł się spać, postanowił czekać na powrót Kalińskiego i polecił służbie, aby mu dano znać natychmiast, kiedy przyjedzie.
Późno już w nocy zdrożony i zmęczony Kaliński powrócił. Ledwie z bryczki zsiadł, Winterblum już był przy nim.
— Witam z podróży — rzekł — bardzo mi przyjemnie! Używał pan sobie rekreacyi, korzystając z nieobecności pana...
— Nie korzystałem z nieobecności, jeździłem za interesami folwarku.
— Znamy my się na takich interesach!
— Być może, w każdym razie nie widzę najmniejszej zasady tłomaczyć się przed panem z moich postępków.
— Proszę! czy tak?
— Zapewne. Nie jesteś pan właścicielem majątku, ani ja pańskim oficyalistą. Z czynności rachunek zdam memu chlebodawcy, ale nie jego gościom... może niepożądanym i nieproszonym...
Pan Mieczysław uśmiechnął się szydersko.
— Doprawdy — rzekł — nie wiedziałem, że w okolicy tej panowie oficyaliści miewają wybryki złego humoru; gdzieindziej to się niepraktykuje.
— Zwracam uwagę, że oficyalistą pańskim nie jestem i zarazem mam zaszczyt pożegnać pana.
— Proszę! a może raczysz pan przyjść do pana Hieronima, do kancelaryi, może pan uznasz, że pan Hieronim ma niejakie prawo zadać panu kilka pytań...
— To co innego, pan Hieronim w nieobecności właściciela prawo takie ma.
— Więc proszę pofatygować się do niego.
Kaliński rozśmiał się na głos.
— Trzeba było odrazu powiedziéć — rzekł — że pan Hieronim przysłał szanownego pana po mnie... bylibyśmy uniknęli konieczności niemiłych wyjaśnień. Proszę oświadczyć panu Hieronimowi, że za kwadrans przyjdę.
Winterblum pobiegł do przyjaciela swego, wściekły ze złości. W urywanych wyrazach opowiedział mu całą scenę i zakończył temi słowy:
— Ceremonii z nim nie rób... wypędź odrazu na cztery wiatry! Niech się zaraz wynosi ztąd, zaraz, natychmiast! Nie pozwolisz chyba, żebym miał znosić impertynencye od jakiegoś ekonoma.
Pan Hieronim brwi zmarszczył i po namyśle rzekł:
— No, no, co się dzieje, co się dzieje! Zkąd w tobie taka gorączka, a przecież chwalisz się, że masz zawsze zimną krew i rozwagę.
— Mam, ale w tym razie nie! Obrazy honoru nie zniosę.
— Mieciu kochany, przypomnij sobie... nie takie obrazy znosiłeś i przyjmowałeś je z filozoficznym spokojem.
— Proszę mi żadnych wymówek nie robić, a tego łotra wypędzić, bo... gotów jestem posunąć się do ostateczności...
— Uspokój się. Ja ci powiadam, że zwłaszcza teraz nietylko go wypędzać, ale nawet zadzierać z nim nie można. Powtarzam zwłaszcza teraz. Coś tu się zrobiło, położenie jest niewyjaśnione. Kaliński jeden prawdę może wiedziéć i jestem prawie pewny, że wie, a przytem on wogóle dużo wie, nawet zadużo, chociaż tego nie pokazuje po sobie. Drażnić go tedy nie radzę. Przeciwnie, łagodzić raczej trzeba. Złością i gniewem nie zajedziemy daleko... ja ci to mówię, ja prędki, ja gorączka... Znasz mnie i wierzysz zapewne, że z przyjemnością pogruchotałbym kości temu mrukowi, a przecież trzymam ręce przy sobie...
W tej chwili wszedł właśnie Kaliński; pan Winterblum cofnął się do okna.
— Życzył pan sobie — rzekł leśniczy — widziéć się zemną? Otóż jestem.
— Proszę bardzo, niech pan usiądzie. Właściwie nie miałem zamiaru niepokoić pana po nocy ale tak się złożyło... pan wyjeżdżał?
— Tak, sprawunki były potrzebne, więc załatwiłem je. Chodzi panu zapewne o rachunek? możemy go zrobić w tej chwili.
— A cóż pilnego? Jutro będziemy mieli na to czas, lub pojutrze, kiedy panu dogodniej. Jakże tam z gospodarstwem? co słychać?
— Wszystko jako tako... nieszczęścia żadnego nie było, klepiemy biedę podawnemu.
— Powiedz mi pan z łaski swojej, zkąd Ludwikowi przyszła myśl wyjazdu?
— Doprawdy nie wiem. W ostatnich czasach rzadko bywałem we dworze, a z panem dziedzicem prawie nie rozmawiałem. Zawołał mnie, zalecił żebym się postarał o pasport dla niego i dla córki, spełniłem to... potem kazał przygotować pakunki, konie i zabrawszy córkę, pojechał. Podobno do Galicyi, gdzie, o ile wiem, ma krewnych...
— Tak; że ma to wiem, ale i to mi też wiadomo, że żadnych z nimi stosunków nie utrzymywał.
— Mnie bo o tem nic nie wiadomo.
— A czy nie wspominał, kiedy zamierza powrócić?
— Nie.
— Zastanawia mnie w tem wszystkiem jedna okoliczność, którą może pan potrafi wyjaśnić. Taka podróż, bądź-co-bądź, pociąga za sobą pewne koszta, a Ludwik przy pieniądzach nie był. Czy sprzedaliście co?
— Byłaby to zapewne najprostsza droga, gdyby o pieniądze chodziło, ale dziedzic wcale tej kwestyi nie wszczynał i wogóle bardzo mało zemną rozmawiał, tyle tylko, że wydał dyspozycye dotyczące wyjazdu i na pożegnanie powiedział mi: „bądź zdrów.”
— Prawdopodobnie pożyczył sobie na drogę?
— Wątpię. Od czasu wyjazdu panów, nie pokazał się tu ani jeden Żyd. Gdyby tak było, jak pan przypuszcza, to ja wiedziałbym coś o tem.
Kaliński mówił to z miną bardzo dobroduszną, a Winterblum, obserwujący go bacznie, nie dostrzegł ani śladu zakłopotania na jego twarzy.
— No, panie Kaliński — rzekł pan Hieronim — zapewne chce pan udać się na spoczynek. Dziękuję za łaskawe objaśnienie i przepraszam najmocniej, żem pana fatygował.
— Nic to nie szkodzi, bo ja również miałem do pana interes i rad będę załatwić go za jedną drogą.
— Proszę pana; o cóż to idzie?
— Widzi pan, ja odjechać muszę i to na dość długo, na jakieś dwa, a może i na trzy tygodnie.
— Czy także do Galicyi?
— O! w inną zupełnie stronę. Doniesiono mi, że spadła na mnie sukcesyjka. Jest-to drobiazg, tysiąc rubli, ale rozumie pan, że dla biednego oficyalisty ma to swoje znaczenie. Otóż proszę o urlop.
— Kiedyż pan ma zamiar wyjechać?
— Jutro, może pojutrze. Naturalnie, że im prędzej, tem lepiej. Ja bałamucić nie będę, załatwię się, o ile możność pozwoli, jak najprędzej.
— Ha, skoro sukcesya, niechże pan jedzie... życzę, abyś ją pan wywindykował bez trudności.
Kaliński skłonił się i wyszedł.
— I cóż myślisz o tym niedźwiedziu? — zapytał pan Hieronim, — czy wierzysz temu co opowiada?
— Nie wiem. Jeżeli jednak kłamie, to, przyznam się, bardzo zręcznie. Opowiadanie jego ma wszelkie pozory prawdy.
— Wierz mu!
— O, zaraz wierzyć! Ja nie jestem tak łatwowierny, jak ci się zdaje, ale w tym razie dowodów rzeczywistego kłamstwa nie mam. Mogę przypuszczać, mogę podejrzywać.
— No, kochany Mieciu, to ja ci powiem, co myślę. On nam nie powiedział ani jednego wyrazu prawdy. On doskonale wie, dokąd się Ludwik udał, on mu w tem dopomógł, on nie otrzymał żadnej sukcesyi i wcale nie po nią jedzie... i on w ostatecznym rezultacie przystawi nam takiego stołka, co się nazywa... a to wszystko z twojej winy.
— Z mojej?
— Spodziewam się, że nie z mojej. Ja miałem plany dobre. Okoliczności postawiły cię na mej drodze. Pokrzyżowałeś mi je.
— W każdym razie nie z twoją krzywdą i nie bez twego udziału.
— Tak, ale należało trzymać się jednego. Celem naszym były pieniądze i gdyby nie twoja głupota, to prędzej czy później doszlibyśmy do rezultatu. Ludwik ufał ci bardziej, niż mnie... bylibyśmy sprzedali las, pozaciągali pożyczki i drapnęli w świat używać owoców swej pracy... ale tobie mało było pieniędzy, zachciałeś miéć jeszcze śliczną żonę.
— Alboż mi nie wolno się żenić?
— Nonsensa mówisz. Jesteś niemłody i brzydki jak nieszczęście.
— O, tylko bardzo proszę!
— No, więc zwracam honor, jesteś piękny, jak młody krokodyl... i z tą fizyognomią płaza wdzięczyłeś się do szesnastoletniej dziewczynki. Rzecz prosta, że cię znienawidziła i zrobiłeś sobie z niej śmiertelnego wroga.
— Cóż mi ona może uczynić?
— Ja nie wiem... bo dopiero teraz kombinuję wszystkie okoliczności, ale to ci powiadam, że wogóle z kobietami wojować niebezpiecznie...
— Powtarzam ci — mówił pan Hieronim, — że z kobietami niebezpieczna wojna i jestem pewny, że w tem, co się dzieje tutaj, główną sprężyną jest moja siostrzeniczka... ta mała, którą chciałeś uszczęśliwić swoim sentymentem.
— Może i uszczęśliwię — odrzekł.
— Dobrze, i owszem, nic przeciwko temu nie mam, tylko że z tego nic nie będzie, mój zakochany panie. I w naszem położeniu nie o romansach myśleć, ale o zabezpieczeniu swoich interesów.
— Jakże? w jaki sposób? To jest położenie! Mam się zabezpieczać, mam obmyślać środki, nie wiedząc co mi grozi i przeciwko czemu mam się bronić?
— Starzejesz się, panie Mieczysławie, starzejesz — szydził pan Hieronim; — straciłeś zupełnie głowę, ty, taki macher, taki geszefciarz. Tylu ludzi umiałeś wyprowadzić w pole, tyle dowcipnie pomyślanych o...
— Za pozwoleniem.
— Mówię: dowcipnie pomyślanych o...peracyj; wyraz ten nie ubliża ci w niczem. Mówię żeś głowę teraz stracił i ubolewam nad tym faktem... ale że ubolewanie niewiele pomoże, więc muszę myśleć za siebie i za ciebie... zakochany młodzieńcze. Jak myślisz, dokąd się Kaliński wybiera? Mówi że po sukcesyą. Śmiej się z tego! on do Ludwika dąży, do pięknej Anielci z raportem, z wiadomościami, może nawet z radą, w każdym razie dobrego ztąd dla nas nic nie wyniknie.
— No, więc zatrzymaj go pod jakim pozorem, nie pozwól mu się ztąd oddalać, przeszkodź.
— Zabawny jesteś! Przecież nie jest małe dziecko. Owszem, nietylko że go nie zatrzymam, ale dam mu konie dworskie, pieniędzy na drogę. Sam go wyprawię, a za nim, ma się rozumieć, kogoś sprytnego, co go śledzić będzie i donosić nam gdzie jest, co robi, z kim rozmawia. Ja znajdę takiego i będziemy poinformowani najdokładniej o wszystkich ruchach swojego nieprzyjaciela. To jedyna droga, innej nie widzę.
Winterblum tarł blade czoło rękami, chodził niespokojnie po izbie, mierzył ją wzdłuż i wszerz, przygryzał wargi, nareszcie zatrzymał się przed panem Hieronimem i rzekł:
— Masz słuszność, obmyśliłeś dobrze i tak też trzeba zrobić. A masz-że człowieka, któremu możnaby zupełnie zaufać?
— Mam, o to bądź spokojny; nietylko takiego niedźwiedzia jak Kaliński, ale najprzebieglejszego lisa wytropi, bo sam jest chytry jak lis. Jest-to Żydek, niejednokrotnie używałem go do różnych czynności, do których potrzeba dużo sprytu, i zawsze wywiązywał się dobrze... Mam nadzieję, że i teraz nie zawiedzie. Ty radziłeś zpoczątku, żeby Kalińskiego zatrzymać, a ja powiadam wprost przeciwnie, że choćby nie miał nawet zamiaru wyjazdu, to go pod jakimkolwiekbądź pozorem wyprawić należało.
— Wyprawić?
— A tak... tak... nieobecność jego dla nas konieczna. Niewiadomo kiedy Ludwik powróci, a tymczasem... tymczasem ja jestem plenipotentem, a ty kapitalistą. Korzystajmy więc z czasu i urządzajmy tranzakcyą. Aha! trafiłem ci nareszcie do przekonania?
— Każdy głos rozsądny do mego przekonania trafia; wiesz, że mam taką naturę.
— Wiem, wiem.
Obadwaj przyjaciele uznali, że trzeba odpocząć, przespać się, sił nabrać, ale sen długo, długo nie sklejał im powiek.
Pan Hieronim przewracał się na łóżku, wzdychał; tamten drugi zaś oddał się bardzo przykrym myślom. Ciągle miał przed oczami Anielcię, wydawała mu się ona jak ptaszek, to znów jak motyl, a zawsze ze skrzydłami. On czaił się do niej, pełzał, podkradał się i gdy zdało mu się, że już, już ma ją pochwycić, frunęła. Wyciągał ręce przed siebie i ogarniała go bezsilna rozpacz. Usiłował nie myśléć o tem, ale myśl niesforna, nieposłuszna, bez ustanku wracała, coraz nowe, a coraz przykrzejsze roztaczając przed nim obrazy. Byli w nich niewidomy ojciec, Kaliński i nienawistny student, wszyscy trzej groźni, nieubłagani a silni. Czemuż nie posiada dość siły, ażeby ich zniweczyć, w proch zetrzéć, unicestwić? Niby to sen, a nie sen; niby jawa, a przecież nie jawa. Coś pośredniego pomiędzy rzeczywistością a marzeniem, stan nieznośny, okropny...
Jest-to rodzaj czyśca, w którym człowiek męczy się i szarpie z widziadłami, marami niedościgłemi, i czuje przytem swoję niemoc i bezsilność. Winterblum czuł się niesłychanie zmęczonym tą walką i na ranem usnął wyczerpany z sił i obudził się dopiero koło południa.
Pan Hieronim, jak zwykle, wcześnie wstał i zaraz udał się na folwark w przekonaniu, że Kalińskiego tam spotka. Jakoż nie zawiódł się.
— Panie kochany — rzekł, podając mu rękę, — właśnie przyszło mi na myśl, żebyś pan konie wziął wyjazdowe. Obecnie nie mają co robić. Niechby się trochę przeleciały, a panu byłoby wygodniej.
— Dziękuję panu — odrzekł Kaliński — na co? Mam swego konika i wózek... chłopiec mnie do stacyi odwiezie, a ztamtąd koleją żelazną.
— Wygodniejby panu było.
— Ja przyzwyczajony... Zresztą jeżeli takie jest pańskie życzenie, mogę konie wziąć.
— Tak, to rozumiem. Nie jesteś pan młodzik już, a bądźcobądź jazda wózkiem męczy.
Kaliński skłonił się w milczeniu i chciał odejść; pan Hieronim zatrzymał go.
— Panie Kaliński — rzekł.
— Co pan rozkaże?
— Nie mam nic do rozkazywania panu. Chciałem tylko... żebyś pan... żebyś pan był ze mną otwartym.
— Nie wiem o jaką otwartość panu dobrodziejowi idzie.
— Pan masz odebrać spadek.
— Tak jest.
— Widzi pan, nie zawsze przychodzi to łatwo.
— Nie przewiduję nadzwyczajnych trudności.
— Tak... ale... no, są koszta, stemple...
— A jakże, są.
— Może więc pan potrzebuje na to pieniędzy? Proszę być szczerym, służyć będę z całą przyjemnością.
— Dziękuję, najuprzejmiej dziękuję, ale nie trzeba.
— Gardzisz pan memi dobremi chęciami?
— A, panie! Przeciwnie, jestem bardzo szczęśliwy z tego, że pan taki dla mnie łaskaw, ale nacóż mam brać, skoro nie potrzebuję.
— Ja chciałem...
— Proszę pana — odrzekł Kaliński, — przecież bez grosza nie jestem, pensyi nie wydaję, więc co nieco się złoży. Nie majątek to, ale na stemple, koszta i na podróż, choćby nawet dłuższą niż ta, którą zamierzam, wystarczy.
Pan Hieronim odszedł... Kaliński zaś rozmyślał nad tem, co za przyczyna wywołać mogła taką czułość?
Na drugi dzień odjechał wygodną bryczką dworską, zaprzężoną w tęgie trzy konie, a za nim w odległości wiorsty drogi podążał mały, ruchliwy Żydek na biedce. Na stacyi kolei, gdy Kaliński bilet kupował, Żydek stanął tuż za nim i w chwilę później kupił bilet do tej samej stacyi.
Jechał w tym samym wagonie i pilnował Kalińskiego jak cień.