<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Leśniczy
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz,
Emil Skiwski
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Kaliński bardzo był zadumany, jakaś troska gniotła mu barki, marszczyła czoło.
Wyjeżdżał kilkakrotnie na dni parę, powracał i znowuż odpocząwszy zaledwie, kazał konia do wózka zaprzęgać i wlókł się dalej, od miasteczka do miasteczka.
Widocznie jednak robił te drogi napróżno, bo wciąż był smutny i przygnębiony.
Dnia jednego wreszcie dowlókł się do mieściny małej, brudnej, biednej, w zapadłej okolicy, wśród lasów. Na środku rynku tej mieściny stało wielkie domisko drewniane, z pokrzywionemi ścianami i dachem zapadłym. Wielkie wrota świadczyły, że budowlę tę niegdyś jako oberżę dla wygody podróżnych postawiono. Niegdyś, kiedy jeszcze koleje żelazne nie istniały i ruch na gościńcu bywał znaczny. Wtedy i oberża wrzała życiem, dziś nikt do niej nie zajrzy. Kury gdaczą na pustych żłobach, wróble po stajni fruwają.
Kaliński wprost w otwarte wrota zajechał.
Usłyszawszy turkot, z izby której drzwi wychodziły do stajni, wyjrzał żyd, stary bardzo, z brodą długą, białą i ciekawie przypatrywał się przybyłemu.
— Nie poznaliście mnie, Manasse? — zapytał Kaliński.
Żyd oczy znowuż przymrużył.
— Mało co widzę — odrzekł — pana dobrodzieja, oczy już nie służą, ale głos pański ja już kiedyś słyszałem.
— Kaliński jestem.
— Kaliński, Kaliński — odrzekł żyd czoło marszcząc — ah! już wiem... pan dawno nasze strony opuścił...
— Za chlebem.
— No tak, tak... co pana tu przypędziło? do krewnych zapewne w odwiedziny... pan ma przecież krewnych w tych stronach.
— Mam, ale nie do nich dążę.
— Do kogóż więc?
— Do was umyślnie, mój Manasse.
— Do mnie? Ja się dziwię. Teraz do mnie już nikt nie zagląda. Zapomnieli ludzie, że stary Manasse żyje na świecie. No, a skoro pan do mnie, to proszę do izby. Ile lat ja pana nie widziałem, ile lat!
— Czas bieży.
— To prawda, panie. On bieży jak woda w rzece, przewija jak wiatr w polu i zabiera nam po trochu młodość, zdrowie, siły... bierze to jak swoje, po odrobinie, po kawałku... wciąż bierze.
— Cóż robić? — odrzekł z westchnieniem Kaliński.
— Ma się rozumiéć, co robić? Nic nie robić. Ten porządek od Pana Boga jest, a co od Boga jest to musi być tak jak jest — i nie odmieni się w niczem. Racz pan do izby wejść.
Kaliński wszedł do stancyi ubogiej i brudnej; umeblowanie jej składało się ze stołu sosnowego, kilku krzeseł i szafki oszklonej, pełnej ogromnych książek. W kącie stało łóżko, a z pułapu zwieszał się na grubym sznurze świecznik mosiężny, staroświecki, ozdobiony podobiznami jakichś ptaków drapieżnych. W jednem z ramion świecznika zatknięta była krzywo cienka świeczka łojowa.
Stół przykryty był serwetą, prawdopodobnie niegdyś czerwoną, lecz tak już wypłowiałą, że gdzieniegdzie tylko ślady tej czerwoności znać było, na serwecie leżała księga otwarta, ogromna, wielkie okulary w mosiężnej oprawie i tabakierka. Mieszkaniec tej izby widocznie całe dnie nad tą księgą przepędzał, gdyż karty jej od ciągłego przewracania były mocno zniszczone po rogach.
— Niech pan dobrodziej siada — rzekł żyd — bardzo proszę. Już ja mam teraz widno w oczach, pamięć moja obudziła się, wiem jakiego mam gościa. Siądź pan, bardzo proszę. Czem służyć? Niewiele tu jest w mojej oberży i w domu niewiele, ale przecie coś się znajdzie. Pan zapewne zdrożony i głodny.
— Nie, i zasiadać tu na długo nie mogę, bo przyjechałem do was za interesem, Manasse.
Żyd brodę pogładził.
— Nu, ja o tem wiem dobrze.
— Zkąd wiecie?
— Ha... alboż bez interesu przyjeżdża kto do żyda? My na to jesteśmy, żebyśmy interesa robili... tylko, że jam już stary, wycofałem się ze wszystkiego... teraz już nic nie robię.
— To mnie bardzo martwi, bo interes dla którego przybyłem jest ważny...
— Czy ja powiedziałem panu, że go nie zrobię?
— A no, mówiliście, że...
— Tak, nie robię, ale to nie znaczy, że nie zrobię. Usłyszę czego pan żąda.
— Widzicie — zaczął Kaliński...
— Po co taki pośpiech, mamy czas. Pański koń zmęczony, trzeba mu dać wypoczynek; mamy czas, panie Kaliński, ja już mam teraz całkiem jasno w oczach, moja pamięć obudziła się całkiem... już wiem jakiego mam gościa. Od pańskiego ojca miałem duży zarobek, od pańskich krewnych zawsze dobre słowo... a ile temu lat? Pięćdziesiąt lat. Dużo zmiany zrobiło się na świecie; gdzie kto siedział to już nie siedzi... kto handlował już nie handluje. Zmiana, całkiem zmiana, inny świat. Przy moich oczach, to już z wnuków porobili się dziadki, z bachurów stateczne kupcy i nabożniki. Co było czarne dziś białe... ale ilu tych co byli wcale nie ma!? Człowiek może dużo pamiętać i ja dużo pamiętam, ale nie odrazu sobie przypominam. O panu teraz już wszystko przypomniałem. Wszystko mam przed oczami.
Stary wyszedł do drugiej izby i szepnął kilka słów żydówce. Po chwili ta przyniosła rybę na talerzu i butelkę miodu.
Manasse zapraszał.
— Niech mi pan honor ten zrobi, bardzo proszę, niech pan się posili, interes później. Gdzie pan teraz mieszka? czy zawsze w Magdzinie?
— Tak.
— Znam Magdzin... tam bardzo nieszczęśliwy dziedzic jest, szkoda go, bo dobry człowiek. Ja słyszałem od przejezdnych żydków, że jego jakiś krewniak dobrze skubie i to też słyszałem, że tam teraz jeszcze jakiś pan jest i nietutejszy, bo go nikt przedtem w tych stronach nie widział... pewnie zagraniczny... i to słyszałem, że ten pan dużą sumę zahypotekował na Magdzinie, że jednego żydka spłacił, żeby sam był pierwszy. Podobno to jakiś dziwny człowiek. Powiadają nasi, że z niego słowa nie można wydobyć; nic nie powie i nic o nim dowiedziéć się nie można, bo go nikt tutaj nie zna. Mówił jeden żyd, że ten pan, z owym krewniakiem chcą Magdziński las sprzedać. Ten żyd ma chęć kupić w współce, on się mnie radził czy to można zrobić.
— I cóżeście mu powiedzieli?
— Jakto co? co można było powiedziéć? Kazałem mu ostrożnym być, on też jest ostrożny, on czeka i wspólnicy czekają. Idą na zwłokę, targują się, postępują w cenie po trochu, a jak widzą, że już blizka zgoda, to dają nowy warunek. Nie puszczają interesu, ale go i nie kończą. Po żydowsku... a czas idzie.
— Kiedy tak wiecie dużo, to wiedzcież już wszystko, bo interes w którym tu przybyłem jest z tamtemi w związku.
Kaliński zniżonym głosem opowiedział o niewoli pana Ludwika, pozbawieniu go wszelkich funduszów, o nadziejach Anielci, o konieczności ratunku i zakończył rzecz temi słowy:
— Teraz właśnie trafia się dobra, a może i jedyna sposobność... bo ów krewniak i ten obcy wyjechali na parę tygodni z Magdzina, to też jeżdżę już od kilku dni, szukam na wszystkie strony pieniędzy, ale mnie, oficyaliście biednemu żydzi dać nie chcą, a rozumiecie, że prawdy im też nie mogę powiedziéć. W was moja ostatnia nadzieja, Manasse...
Żyd uśmiechnął się.
— Ja wiem — rzekł — że pan od naszych żydków nic nie dostanie. Oni teraz mają nową modę, oni są mądrzy, bardzo mądrzy, dają tylko na hypotekę, na zboże lub na towar — i często tracą. My dawniej dawaliśmy też trochę i na uczciwość i rzadko kiedy nam przepadło. Oni się z tego śmieją, oni chcą być od nas starych mądrzejsi.
Zamyślił się żyd... patrzył na sufit, po stole bębnił palcami, wzdychał.
— I cóż Manasse? — zapytał z niepokojem Kaliński — jakże będzie?
— Ja, proszę pana, pieniędzy tylko trochę mam, a ta trocha tyle znaczy co i nic... Panu trzeba sporo.
— Więc nie dacie?
— Czy ja powiedziałem, że nie dam? Ja tego nie powiedziałem. Ja się postaram. Panu trzeba przynajmniej tysiąc rubli na taki interes.
— Zapewne.
— Według mego pomiarkowania, tak. Ja wieczorem do szkoły pójdę, tam wszyscy będą, powiem, że potrzebuję na dobry interes. Mnie wierzą. Pan musi zapłacić procent, nawet duży procent, ale pan będzie miał. Ja się im nie potrzebuję tłomaczyć na co chcę, to mój sekret. Ja wiem, że mnie Magdziński dziedzic wszystko odda. Bądź pan dobrej myśli, panie Kaliński.
Stary Manasse dotrzymał słowa, a nazajutrz skoro świt Kaliński dążył już do Magdzina. Jechał dla skrócenia drogi manowcami, przez znane mu dobrze dróżki leśne i przed wieczorem stanął w Magdzinie. Przybycie jego nie zdziwiło nikogo, gdyż zazwyczaj podczas nieobecności pana Hieronima doglądał folwarku.
Anielcia zobaczywszy przybyłego, oczekiwała go w ganku z niepokojem najwyższym. Serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, zaledwie oddychać mogła.
— Chodź pan prędzej — szepnęła gdy wszedł — ciocia na folwarku, ojciec drzemie, możemy mówić swobodnie. Z czem powracasz? jedyny nasz przyjacielu.
— Wszystko dobrze dotychczas... pieniądze mamy.
— O dzięki Bogu, że mnie wy słuchał! — zawołała, ręce składając — tak gorąco modliłam się o to!... dzięki Bogu!
— Cóż będzie teraz? — zapytał Kaliński.
— Jakto co? Wyjedziemy z ojcem jak najprędzej, jutro...
— A czy zechce?
Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Zechce — odrzekła — ja już obmyśliłam plan.
— Jaki?
— To mój sekret.
— Nie powierzysz mi go pani?
— Ah! cóż ja robić mam biedna? Kłamać będę... kłamać, kłamać i kłamać. To grzech, ja wiem, ale mi Bóg przebaczy... Prawda, panie Kaliński?... przecież ja chcę tylko ojca ratować.
— Ha... jeżeli nie ma innego środka.
— Nie ma, ja wiem, ja obmyśliłam już. Zostaw mi pan to i nie odjeżdżaj już dziś do domu. Przekonasz się pan, że jutro ojczulek pana wezwie i o konie do kolei poprosi. Ja mu powiem, że mam trochę oszczędności swoich, że wuj Hieronim na wszelki wypadek zostawił. Kłamać będę.
— Niech ci Bóg dopomaga, panno Anielo, ratuj ojca, bo inaczej źle będzie i z nim i z tobą.
Uścisnął ją za rękę i wyszedł.
W godzinę później Anielcia zapukała do drzwi gabinetu ojca.
— Czy można? — spytała.
— Chodź, chodź, moje dziecko, właśnie myślałem o tobie.
Weszła, objęła ojca pieszczotliwie za szyję i rzekła:
— Więc ojczulek zawsze o mnie myśli, pomimo że nie mogę zdobyć się na sympatyę dla pana Mieczysława?
— Za co ty go nienawidzisz?
— Nie, ojcze, ja nie nienawidzę go, nawet mu źle nie życzę, ale poprostu jest mi niemiły. Nudny, brzydki...
— Uroda nie stanowi szczęścia. Ja to znów tak się przyzwyczaiłem do niego, że gdy wyjechał, smutno mi jest...
Anielcia zarumieniła się. Wzięła do ręki poprzednio już przygotowany list i podała ojcu, mówiąc:
— Niech się ojczulek pocieszy, przywieziono właśnie z poczty list, zapewne od niego.
Pan Ludwik rzekł z ożywieniem:
— Przeczytaj-że, Anielciu, co pisze poczciwy mój przyjaciel?
Otworzyła czystą kopertę, w której znajdowała się niezapisana ćwiartka papieru, i zaczęła niby to czytać:
— „Kochany panie Ludwiku!” Przepraszam ojczulka, ale muszę pójść do okna, pismo jest bardzo niewyraźne, prawdziwe hieroglify... „Kochany panie Ludwiku! jestem w Warszawie... bardzo ważne interesa mnie tu na dłużej zatrzymają, a ponieważ...” coś tak nabazgrane, że przeczytać niesposób... „ponieważ bardzo mi jest smutno, tak smutno bez państwa, więc proszę, aby pan z panną Anielą raczył przyjechać”...
— Co?
— No, żeby ojczulek raczył przyjechać z panną Anielą, czyli ze mną, bo, pisze dalej pan Mieczysław: „bardzo jestem stęskniony...” On jest stęskniony, proszę!
— A! moje dziecko...
— Ja bo za nim wcale nie tęsknię. Dalej łączy bardzo piękne ukłony i nadmienia, że oczekuje nas z wielką niecierpliwością, oraz że cieszy się nadzieją, iż w naszem towarzystwie będzie przepędzał czas znakomicie. Oto wszystko.
— Widzisz jak to poczciwie z jego strony, że sobie o nas przypomniał, jak on rzeczywiście życzliwy jest dla nas! Nieoceniony przyjaciel. Trzebaby, Anielciu, zastosować się do jego prośby.
— I jechać?...
— Naturalnie. Ciekawym, dlaczegoby nie? Jechać i to jak najprędzej.
— Zdaje mi się, że ojczulek robi temu panu zawiele honoru.
— Anielciu! — rzekł niewidomy tonem wymówki — mówisz doprawdy jak rozkapryszone dziecko; czyż nie wolno mi miéć przyjaciela? Właśnie zrobię to o co prosi i pojadę, a ty towarzyszyć mi będziesz. Zobaczysz miasto, rozweselisz się, rozerwiesz. Chciałbym jutro wyjechać, Anielciu.
— To przecież od woli ojca zależy.
— Pójdź, moje dziecko, do cioci i dowiedz się, jak stoimy z kasą.
— Niepotrzeba. Wuj Hieronim trochę mi zostawił, odjeżdżając, a ja mam także swoje oszczędności, nie zabraknie nam.
— Tem lepiej. Urządź więc kochaneczku ten wyjazd i bądź gotowa na jutro do drogi. Kalińskiego mi też przyślij, chcę się z nim rozmówić, bo do czasu powrotu wuja Hieronima on tu na gospodarstwie zostanie.
Dziewczyna uszczęśliwiona pobiegła do Kalińskiego, który na nią oczekiwał, i opowiedziała mu wszystko.
— Kłamałam, panie — rzekła — szkaradnie kłamałam, ale Bóg mi ten grzech przebaczy. I pan także kłamać musisz. Gdy oni wrócą, powiesz że ojciec wyjechał ze mną do krewnych, daleko, bardzo daleko, do Galicyi... że adresu nie zostawił... że obiecał wrócić niedługo. Nie domyślą się, gdzie jesteśmy.
Cały dom poruszony został z powodu niespodzianego wyjazdu. Ciotka z Anielcią układały rozmaite fatałaszki do waliz, a stangret z wieczora wyszykował powóz, którym pan Ludwik z córką, raniutko nazajutrz, miał do stacyi kolei wyjechać.
Kaliński wysłał do Adasia depeszę, żeby na dworcu oczekiwał.
Wczesnym rankiem pan Ludwik z córką opuścili Magdzin, a w dwa dni później, ekstrapocztą, pan Hieronim z przyjacielem swoim nadjechał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.